Witamy w Rosso – kilka słów o afrykańskich granicach.
Kilka słów o afrykańskich granicach. Nie widziałem ich zbyt wiele, a ta którą przejeżdżałem najczęściej – marokańska – zdążyła się względnie ucywilizować. Nie wiem czy mnie to cieszy czy martwi – chyba wszystko zależy od nastroju i wolnego czasu w momencie przekraczania.
Jednakże gdzie by to nie było pogranicznicy to kasta wybrańców, nadludzi, wszystko- i najlepiej wiedzących. Bezkompromisowych. No chyba, że masz coś do zaproponowania. Naciągaczy – wygrasz z nimi jeśli masz dużo wolnego czasu. Przemiłych pań i panów – kiedy umiejętnie zagadasz w ich języku. Ślepych – kiedy zależy Ci na czasie.
Oprócz pograniczników na granicach afrykańskich krajów mamy do czynienia ze zdumiewającym zjawiskiem – nazwijmy ich roboczo „pomagaczami”. Ten ewenement legitymuje się papierami nie do podważenia, bo w języku miejscowym i jest całkowicie akceptowalny przez służby mundurowe, z którymi współpracuje. Wyciągną od Ciebie pieniądze za każdą pieczątkę jaka się pojawi w paszporcie za ich pośrednictwem (adnotacja dotycząca samochodu, ubezpieczenia, wjazdu/wyjazdu). Ciężko się ich pozbyć w miejscach, w których jest się pierwszy raz. Mówią Ci, że są policjantami, machają jakimiś „kwitami” i człowiek głupieje. Dopiero kiedy oddają Ci paszport, i proszą o „pieniążka” wiesz, że pomoc była zbyteczna. Czasami jednak lepiej oddać się w ich ręce, żeby przyśpieszyć odprawę i pokonanie granicy. Porada? Jeżeli już masz do wyboru na granicy tłum „pomagaczy” to zdecyduj się na jednego do momentu jej przekroczenia i na sam koniec wypłać „gratyfikację”.
Wróćmy do Rosso. Przewodniki jakie wpadły nam w ręce wymieniają to przejście graniczne jako jedno z najbardziej niebezpiecznych i korupcjogennych w Afryce. „To jest to” – stwierdziliśmy z Pawłem i postanowiliśmy z Mali wracać przez Senegal. Ben zaczął przejawiać wtedy pierwsze objawy paniki…
Jeszcze przed Rosso zatrzymano nas do kontroli. Pan policjant zabrał papiery – potem do nas wrócił i zaczął krzyczeć. Skuliliśmy się na siedzeniach samochodu a pan krzyczał, gestykulował… Myśleliśmy, że chodzi o niezapłacone ubezpieczenie lub coś podobnego. Po kilku minutach tyrady oddał nam paszporty i odetchnąwszy ruszyliśmy w dalszą drogę. „O co chodziło?” – spytaliśmy Bena. Okazało się, że policjant dobra dusza „przestrzegał” nas abyśmy dokumenty dawali do ręki tylko ludziom w mundurach z pagonami na ramionach. Ufff.
Dojechaliśmy do Rosso. Przed granicą, która była ogrodzonym drucianą siatką placem w przystani promowej kłębiły się tłumy ludzi. Do samochodu przykleili się ”pomagacze”. Za chwilę jednak żywo gestykulujący policjanci kazali nam przejechać za bramę z siatki. Oddzieliło nas to od „wiwatującego” na nasz widok tłumu, naszych dokumentów i Bena, którego chwilę wcześniej fala „pomagaczy” uniosła w kierunku czegoś co można było nazwać biurem.W szybę zastukał ktoś w mundurze domagając się papierów, więc odpowiedziałem mu poprawną polszczyzną, że na tą chwilę są poza samochodem (nie było co się silić na angielski).
Na placu przy rzece panował już względny spokój, wysiedliśmy z samochodu. Co kilka minut ktoś zaczynał myć naszego Defa a my z uśmiechem na ustach mówiliśmy, że nie zapłacimy za tą usługę. Próbowałem robić zdjęcia, zaraz pojawiał się ktoś z awanturą, że tu nie wolno nikogo fotografować. Jak się później domyśliłem przeszkadzało to najbardziej mafii kieszonkowców. W czasie gdy czekaliśmy na prom płynący od strony Mauretanii co jakiś czas podchodził do nas jakiś życzliwy człowiek i ostrzegał, żebyśmy na promie uważali na siebie i bagaż. Zaczęło mnie stresować, że wszelkie dokumenty Ben trzyma w kieszeniach swojej kurtki, a sam jest poklepywany, ściskany i obmacywany przez „pomagaczy”.
Prom przybywający do portu był pełen. Jego rozładunek i załadunek był typowo afrykański. Tłum mimo, że nie był zbyt liczny (finalnie dla wszystkich oczekujących znalazło się na nim miejsce) rzucił się w kierunku pokładu, jeszcze nim osoby które przypłynęły z Mauretanii zdążyły go opuścić. Wyglądało na to, że niektórym osobom zależało na stworzeniu sztucznego tłoku. Ożywiła się policja próbując zaprowadzić porządek pałkami.
Nerwowy z początku załadunek z czasem się uspokoił – wjechaliśmy na pokład i wyszliśmy z samochodu pilnując kieszeni. I znów pojawił się ktoś mówiący po francusku i poradził, żebyśmy jednak wrócili do samochodu.
Widziałem kieszonkowców – niesamowite rzeczy działy się na takim malutkim pokładzie.
Rosso po stronie mauretańskiej niewiele się różniło. Zdenerwowany Ben biegał ze swoim kompanem od okienka do okienka. Koniec końców udało się przejechać przez kolejną bramę – wjechaliśmy do Mauretanii. I jakoś nie mieliśmy ochoty na szybki postój. Milo było zostawić Rosso za plecami.
Text i foto: Piotr Menducki http://blog.kamyk.pl/