Tunezja Północ – południe. Cap Blanc – Bordj El Khadra
Co roku wszyscy mamy ten sam problem. Co z Sylwestrem? W opcji zostają nudne domówki z telewizorem albo napuszone bale ze śledzikiem. Siedząc po klamki w jesiennym, bieszczadzkim, rzucam pomysl – Tunezja. Czujne uśmiechy, super! Przestrzeń, piach, slońce, wszystko co koyoty lubia najbardziej. Co najważniejsze dystans jest na tyle nie powalajacy ze mamy szanse dojechać nawet pobierając obowiazkowe pół tony kosmetyków naszych dziewczyn. Kilka telefonów i jest już ekipa, kumple z Toyota Land Cruiser Club.
[box]Zapraszam także do lektury moich wspomnień z Tunezji. Marcin[/box]
Po szybkich ustaleniach jedziemy dwoma toyotami – Boryś i Czobi, Nissan pickup-Seguza. Trzy miesiące wydaja się zupełnie wystarczające do ogarnięcia tematu na spokojnie. I tu zaczęła się krótka ale heroiczna opowieść o naszej determinacji. Niespodziewanie dowiadujemy się że Nissan dokonał żywota na autostradzie pod Gliwicami. Po dwóch rolkach, w stylu olimpijskim na 200 metrów bez przeszkód, zweryfikował się negatywnie. Kompletny złom. W odwodzie jest Vilusiowy 4Runner, ale z padniętym 3.0TD. Na poszukiwaniach silnika mija miesiąc. Super, jest ! Teraz wizy, bilety na prom i pozwolenia na wjazd do strefy militarnej. Wszystko idzie pełną parą, układa się jak w bajce. Ooo ja pierd…kupiony silnik ma nieoczekiwanie pękniętą głowicę, no to mamy …NORunnera.
Totalna porażka ,główkujemy co dalej? Trzy tygodnie do wyjazdu , musimy znaleźć samochód, bo ktoś nie pojedzie. Kompletnie nie brana pod uwagę do tej pory opcja , lokalnego upalacza , staje się jedyna i ostateczna. Jest to LC70 Jacka, jest wiekowy 86 więc dla niego Tunezja to duuuuuże wyzwanie. 70tka jedzie do mechanika, który na szczęście dla nas wczuwa się w sytuacje i po nocach reanimuje auto. Lista części wydłuża się w nieskończoność… Zmiany samochodów powodują zamieszanie we wszystkich dokumentach. Znowu jest walka, telefony, faxy, maile. Ostatecznie udaje się poskładać koyota dzieki zaangażowaniu i szybkiej pomocy Toyota Carolina Fleet Menagment. W końcu wyruszamy. Środa ,Drugi Dzień Świąt, Katowice i ostateczna odprawa, trzy koyoty, 10 osób i mnostwo towaru. Po dwóch dniach sakramencko nudnej jazdy autostradami docieramy do portu w Genui. W biletach na prom wciąż figuruje 4Runner, ale pech nareszcie nas opuszcza – okazuje się, że istotny jest skład osobowy, a nie kwity. Ufff! Po 24 godzinach, kilku drinkach, w towarzystwie wypasionych germańskich terenówek lądujemy w Tunisie. Stolica Tunezji wita nas deszczem i upierdliwą biurokracją celników. Montujemy schowane radia CB i zatłoczonymi ulicami aglomeracji pędzimy na trasę do przylądka Cap Blanc, gdzie zaczyna się nasza wyprawa. Docieramy tam, żeby odhaczyć punkt, bo szczerze mówiąc, nie ma tam nic ciekawego. A już na pewno w grudniu kiedy walą żaby z nieba, wieje mocny wiatr od morza i jest dosyć paskudnie chłodno. Wszyscy tęsknimy za pustynią. Następnie, po pierwszym jeszcze niewprawnym pakowaniu, jak najszybciej ruszamy na południe. Zbliża się nieubłaganie sylwester, a chcemy go obchodzić w jakimś klimatycznym miejscu. Koyoty dzielnie połykają kilometry, jedynie trochę bardziej kopcąc na świeżo zatankowanej ichniejszej ropie. Wieczorem po zrobieniu 350 km zaczynają się nerwowe poszukiwania fajnej miejscówki. Znajdujemy malowniczą oazę wśród skał. Chenini. Cisza, palmy, gwiazdy …zmęczeni rozpakowujemy się w takim tempie, że ledwo udaje nam się odpalić szampany o północy. Dziewczyny wskakują w odlotowe fatałaszki, zakładają kolorowe peruki i boa. Impreza do rana. Mamy Nowy Rok i kaca mordercę.
Z smsów od znajomych dowiadujemy się, że Dakar odwołany. Następnego dnia poznajemy Ali Behira – Władcę Permitów na wjazd do strefy militarnej. Uważnie lustruje nas i auta, przepytując od niechcenia, sprawdzając jednocześnie naszego gpsa i telefon satelitarny. Podchodzi do sprawy całkiem poważnie, chociaż uprzejmie. Najwyraźniej to ichniejszy tajniak odpowiedzialny za przepuszczanie ludzi wgłąb kraju i nie warto wdawać się z nim w dyskusje. W odpowiedzi na pytania krótko opisujemy swoją przyszlłą trasę z podziałem na dni i miejscówki. Widać że weryfikuje to szybko w głowie. Wszystko się zgadza.Wydaje nam 20 sztuk xerówek permitów, uściski dłoni i ruszamy. Wieczorem wjeżdżamy do małego, w praktyce wojskowego miasteczka, Remady. Miasteczka, za którym definitywnie kończą się asfalty i jest już tylko ogrom pustyni. Trochę niespodziewanie znajdujemy się u samego Pana Mera (burmistrza miasta), który odwykły na tym odludziu od ludzi, podejmuje nas przez kilka godzin. Nie zważając na nasze zmęczenie opowiada nam długo o wszystkim – od megaprehistorii po dzień dzisiejszy. Od niego dowiadujemy się jakie są prawdziwe powody tak rygorystycznego podejścia do wjazdu do strefy oraz nieszczęsnych permitów. Po pierwsze ropa, którą się tu wydobywa w sporych ilościach, co zawsze powoduje ciśnienie. Po drugie „niemieckie wycieczki geriatryczne” bo kraj, który żyje głównie z turystyki i masowego off roadu nie może pozwolić sobie na to, żeby kilka aut niedoświadczonych bezmyślniaków co roku gubiło się gdzieś w piaskach. Stąd wymóg pozwoleń, gps’ów i telefonów satelitarnych – jeżeli chce się pojechać na Saharę, na sam kraniec Tunezji.
Te obostrzenia ustawiły sprawę jasno. Pseudo offroaderzy siedzą w oazach i do strefy się nie zapuszczają, a ten kto jest przygotowany, wysili się i przejdzie weryfikację, jedzie w głąb . Proste, ale bardzo skuteczne. Po kilkunastu obowiązkowych herbatkach wyrywamy się nareszcie od naszego kochanego Mera, bo chociaż przesympatyczny człowiek, to straszny gaduła. Ponieważ jest prawie północ, postanawiamy przespać się w miasteczku, a jedynym dostępnym miejscem okazuje się być… stacja benzynowa. O świcie tankujemy do pełna i uciekamy z tego romantycznego miejsca. Odprowadzeni wzrokiem żołnierzy na ostatnim posterunku miasta – naszym oczom nareszcie objawia się bezkresna pustynia! We wszystkich wstępuje euforia i pierwszy raz od wielu dni kompletnie milknie CB. W naszym aucie ląduje w magnetofonie mistyczne Dead Can Dance, gała w prawo na maxa i pędzimy ku słońcu… Jest pięknie! Na to czekaliśmy! Widoki są niesamowite, ale coś za coś – ponad trzystukilometrowa szutrowa tarka daje nam ostro w kość. Po strefie zamkniętej poruszają się głównie wojskowe ciężarówki i ciężki sprzęt „ropniaków”, dzięki czemu szlak jest bardzo zdemolowany. Po bokach są kamienie, wądoły, camelgrass. Praktycznie nie sposób tego ominąć, więc leci się tracąc wszystkie plomby w zębach. Droga jest męcząca dla kierowców, bezlitośnie weryfikuje też zawieszenie. Nasze dwie dzielne dziewczyny-rajdówki – sprawdzily się i poszuraly, w ramach przygotowan do przyszłego rajdu Aisha des Gazelles (marokański Dakar dla kobiet). Radziły sobie bardzo fachowo, zamieniały się kierownikowaniem z nami już do końca wyprawy. Po jakimś czasie dojeżdżamy do małego pustynnego posterunku – Tiaret, miejsca o tyle strategicznego, że nigdzie dalej nie ma już możliwości zatankowania. Musimy mieć tyle ropy, żeby móc wrócić tu z powrotem. Paliwo lejemy pod korki, zapełniamy wszystkie kanistry i lecimy dalej. Trzeciego dnia w południe dojeżdżamy do celu.
Bordj El Khadra to niewielka baza wojskowa wśród piasków (najbardziej wysunięty na południe punkt tunezyjskiej Sahary), a przy niej przytulona mała, ale jakże kultowa knajpa „ 7 Novembre”. Wita nas miły, haniebnej urody, całkiem nieduży gość, podobny do chomika. Le cheff! Odpoczynek, prysznic, opalanko, a przy okazji w Borysiowej 80-tce opanowujemy dobijanie drążka stabilizatora , który nie wytrzymał tarki. Wieczorem urządzamy bibę. Le cheff objawia się z synami i wszyscy dajemy ognia do białego rana. Takiej imprezy ta buda dawno nie widziała. Rano lekko wczorajsi, żegnamy gospodarza, pakujemy się do naszych wiernych koyotów. Tak jak planowaliśmy – żeby przeżyć trochę prawdziwej pustynnej przygody porzucamy na kilka dni szutrówkę i drogę powrotną zrobimy przez wydmy. Bezkres i kolory piachu są prawdziwym objawieniem dla duszy i oka. Piękny, ale mocno wymagający teren – w ruch poszły reduktory. Zaczęła się jazda na orientację wśród morza wydm. Tutaj zdani jesteśmy już tylko na siebie i nasze doświadczenie. Porównywanie danych z gpsa versus tysiące otaczajacych nas diun to naprawde żmudna praca, która wymaga pełnego zaangażowania, zgrania i współpracy całego teamu. Notoryczne szukanie drogi, zawracanie, sprawdzanie wysokości i stromizn gór piachu. Pionowe zjazdy często mają ponad 20 metrów więc wymagają spokojnej i przemyślanej techniki jazdy. Kilka razy zakopujemy się, przydają się kinetyki i spuszczenie powietrza z kół samochodów. Ale o to właśnie chodziło, po to tu przyjechaliśmy. Wszyscy cieszą się jak dzieci w piaskownicy. Na te kilka dni paka hiluxa staje się najlepszą miejscowką, darmowe solarium,spokoj, wiatr i superpanoramiczny krajobraz. Ogrniając kierowanie muszę jeszcze zapamiętac harmonogram rezerwacji „objazdowego tarasu widokowego”. Jak się bawić to na całego, znajdujemy odpowiednie miejsce. Borys i Viluś wyciągają hiper niespodzianke….deskę snowboardową i narty , slalomy w ich wykonaniu wygladają dość surrealistycznie, ale udowadniają że warto było taszczyć ten sprzęt aż z Polski, dla 20 minut fanu. Przy okazji w ruch idą również …kije golfowe! Pach, pach,pach brytyjska flegma. Śmiech i pamiątkowe foty. Następnego dnia, szybko ogarniamy pocący się przedni most w jackowej 70ce, a uciekający bezlitośnie czas tym bardziej przyspiesza nasz powrót do cywilizacji. Już utwardzonymi drogami prowadzimy odwrót na północ. Odwiedzamy miejscówkę, której odpuścić sobie nie można, opanowaną przez Niemców, ale urokliwie piękna oazę Ksar Ghilane.
Po tygodniu bez kąpieli nocna impreza w jej gorących źródłach, z niebem usianym milionami gwiazdami, była istnym rekordem swiata! Tam też, o zgrozo, definitywnie kończy nam się voda ognista co powoduje, że nasza wycieczka nabiera tempa trochę expresowego. Najbliższe tankowanie tego płynu w Tunezji to niestety jej stolica, a na jedynie dostępnych w tych rejonach piwkach majfriendów długo się nie pociągnie. Wracamy malowniczą częścią wschodnią, wzdłuż gór Atlasu, zaliczając po drodze kilka obowiązkowych turystycznych atrakcji typu: Douz miasteczko pełne souvenirow , groblą przez słone jezioro Chott El Jerid, star warsowe Tataouine , mega touristic wodospad pośród skal Chebika, unikalne rzymskie ruiny miasta Sbeitla, do superdiscoplaticfantastic czyli Hammamet. Tam spedzamy ,jedyną na szczęście, ostatnią noc w żenujaco wypasionym hotelu. Do portu w Tunisie zostaje 50km, co pokonujemy już bezstresowo następnego dnia. Ostatnie zakupy, pieczątki w paszportach, prom, potem zaśnieżone europejskie hajłeje i docieramy do domów. Perfect timing! Trzy tygodnie.
Prócz wspomnień i paczki daktyli została nam masa zdjęć do ogladania w długie zimowe wieczory. Tunezję na pewno polecamy. Nam spodobała się przede wszystkim dostępność, stosunkowo szybki dojazd, otwartość i komunikatywność tubylców, absolutne poczucie bezpieczeństwa a jednocześnie najprawdziwszy zapach gorącej Sahary, rozgwieżdżone niebo, mnóstwo niekończących się tajemniczo pieknych szlakow pełnych przygody. To koyoty lubia najbardziej! Au Revoir.
Za zaangażowanie i pomoc piękne dzięki: Czarkowi, Kiryłowi ,Emsiemu, Kylonowi, chłopakom z firmy BADI BADI, Kasi Boryczko z Red Bull, Toyota Carolina Fleet Menagment.
Text&foto BARTEK CZOBER/ JACEK GUZIK