TOTAL SOLAR ECLIPSE 2008
Nowosybirsk. Dworzec lotniczy. Pasażerowie przewijają się, biegają z walizami albo leniwie popijają poranną kawę. Samoloty przylatują, odlatują. Stoję pośrodku,wciąż oszołomiony. Nieogolony, z ogorzała twarza w ciemnych okularach, brudnych ciuchach z prawie pustym workiem z demobilu. Stoję.”Czyżby tak miala się skończyć ta przygoda?” Potem jest Szeremietiewo, Okecie, taxi. Wygrzebuję klucze do domu….
Nasza Syberia przekornie zaczęla sie gdzieś na bezkresnej Saharze kilka lat temu. Wracając z Zachodniej Afryki, kolejnego wieczoru siedząc przy ognisku posród wydm i gwiazd, wymyśliliśmy ze Ściupakiem ze następnym razem musimy pojechac na wschód. Syberia–Nada Zdjelac! Potem dwa razy już prawie wyjeżdżaliśmy ale życie bylo złośliwe i zmienialo nam plany, tak minęły trzy lata. Tym razem miało być inaczej. Mamy 6 tygodni, prawie 20.000 km a w planie: zaćmienie słońca w Altaju, jezioro Bajkał i pustynia Gobii w Mongolii jeżeli czas pozwoli. Pewnego pochmurnego, lipcowego poranka rusza nasz konwój ku przygodzie, kierunek wschód. Trzy obładowane Dyskoteki i sześć osób. Pełni euforii pod koniec dnia ladujemy u naszych serdecznych przyjaciół w bieszczadach żeby spędzić ostania noc w polsce. Przednie trunki, jedzenie i rozmowy do rana. Czas goni, półprzytomni robimy ostatnie przepakowanie, żeganamy sie i juz za moment jesteśmy na ukrainskiej granicy. Po odczekaniu w obowiązkowej kolejce dojeżdżamy do celników. Podnieceni daleką wyprawą zalatwiamy mechanicznie formalności i szybko odpowiadamy na zadawane pytania. Mentalnie już jesteśmy trzysta kilometrów dalej, z niecierpliością czekamy na wbicie pieczątek i w droge. W pewnej chwili, spasiony urzędniczyna, zupelnie na chybil trafił otwiera tylne drzwi disco i krzyczy–”Czto eto?”. Prawie purpurowy w rękach trzyma ruski bagnet a my wiemy ze będzie przeprawa. Wpadlismy jak niedoświadczone sztubaki. Kesalowi jest glupio. Starając się ratować sprawę pokazujemy nasze łopaty, siekiery, caly ciezki szpej a nawet, w akcie desperacji, maczetę. ” Daaa szabla możet byt, bagnet wojskowyj i wy pajdietie do tiurmy” slyszymy w odpowiedzi. Ukraincy grają swoja bajkę a my udajemy skruszonych. Ostatecznie kosztuje nas to dwie godziny, kasację bagnetu i 100E. Trudno, byle do przodu.Mamy wbite trzy doby na przejechanie tego kraju tranzytem i wyznaczone konkretne przejście z Federacją Rosyjską. Incydent graniczny dosyć szybko idzie w niepamieć. Zastany obraz jest przygnębiajacy, kałuże, potężne wyrwy w nawierzchni,brak znaków, archaiczne sprzęty poruszają się bez świateł, szarzy ludkowie przemykają opłotkami. Na szczęście dosyc szybko sie to zdecydowanie zmienia, ku naszej radości.
Dwa dni później docieramy do Kijowa. Na rogadkach miasta orięntujemy sie ze Ściupakiem ze nasze CB dokonalo żywota. Szumy i trzaski, kompletny brak komunikacji z grupą, bez tego daleko nie zajedziemy. Cenny czas mija na bezowocnych poszukiwanich, przemierzamy miasto w prawo i lewo, wszyscy rozkałdaj ręce. Sami już nie wiemy co o tym sądzić , podejżewamy powoli czysta niechęc i złośliwość. Niespodziewanie zagaduje nas lokales. Miły facet widzac nasze auta i znając problem zaprasza nas do swojego klubu „Master offroada”. Długo i serdecznie rozmawiamy z chłopakami, pokazujemy sobie nawzajem w necie zdjęcia z imprez i rajdów. Po godzinie jeden z nich dla nas przywozi nowiutkie CB. Wiemy ze kosztowało 200E, wdzięczni chcemy juz placić ale w tym momencie słyszymy ” Ni ch**ja wy w darogie, my budiem w polsze to wy nam pamagite”. Tu pierwszy raz poznajemy charakterność i zyczliwosc ludzi ze wschodu. Rewanż musi być– wygrzebuję swój ulubiony tshit 4×4. Chlopaki doceniają prezent i posród niekonczących się serdeczności laduje na honorowym miejscu nad fotelem prezesa. My montujemy radio w dyskotece Ściupaka. Działa. Kijow okazuje się pomyłka w pojęciu rozwiazań drogowych i kiblujemy kilka godzin w korkach za nim opuszczamy go na dobre. Skąd my to znamy. Po północy docieramy do granicy, lekko podenerwowani tym że w zwiazku z przygodami przekroczylismy limit tranzytu o kilkanaście minut .Na domiar złego w kolejce uświadamiamy sobie ze dwa ukrainskie przejścia są w odleglości dosłownie trzech kilometrów od siebie a my je pomyliliśmy. Spieszymy się, nie chce nam się negocjować idziemy na łatwizne, krótka pogadanka i 50E zalatwia sprawę naszej nie uwagi.
Za pasem ziemi niczyjej majaczy juz wielka buda z dwuglowym orlem wielkości narzucajacej pokore i napisem „Rasijja”. Podekstytowani i zmęczeni podjeżdźamy, przybierając możliwie najsymaptycznejsze wyrazy twarzy na jakie nas stać. Dwie niezbyt miłe Panie w mundurach przegladają nasze dokumnety, w końcu jedna z nich bierze już stempel do reki … i nagle slyszymy „U was zła wiza, wy nie wjedietie do Rasiji”. Byliśmy przygotowani na wybuch atomowy, na marsjan ze zderzaczem hadronow i wiele innych niespodzianek. Na taki obrót sprawy nie. Zapada martwa cisza. Po chwili osłupienia przechodzimy momentalnie do ofensywy. Albo my albo oni. Przychodzą po koleji coraz więksi naczalnicy w swoich ogromnych czapach i za każdym razem werdykt jest beznadziejny dla nas. Mija godzina , sytuacja jest nieprzyjemna a ruskie nieustępliwe. W naszych wizach w pewnym miejscu mamy wpisane „kaliningrad” i jakiś tajemniczy skrót. Środek nocy więc biuro pośrednictwa wizowego i ambasady zamknięte, ogarnia nas bezsilność. Żaba który kilka razy był już w rosji ,wygrzebuje swój stary paszport i dokonuje epokowgo odkrycia –zostala pomylona rubryka. Atakujemy okienko, cierpliwie tlumczymy robiąc taki raban że zjawia sie sam major, szef całego przejścia granicznego. Zaspany lustruje nasze wizy, z miną władcy życia i śmierci, poczym podnosi głowe i nonszalancko mruczy ” Wsio w pariadkie, pajechali”.Skurw…le! Teraz nas czeka jeszcze obowiązkowe wypełnienie miliona kartoczek, strachowek i wremiienny woz czyli cło za auta. Na deser zrzucenie absolutnie wszytkich gratów i skrupulatne przeszukanie aut . W tej materii mają wielowiekowe doświadczenie i wiedzą jak zrobić żeby człowiek czuł moc– upokorzenia. Najważniejsze ze jesteśmy juz za szlabanem, udalo sie. Krótki sen na jakimś polu, odpalamy dizloki i zapuszczamy Tatoo „nas nei dagoniat” , pędzimy przez Matuszke Rasijje. Ciekawi pochłaniamy oczami każdy kliometr bo jest to kraj, który wydaje się nam polakom, być znany ale uczucia sa bardzo mieszane. Od zawsze byliśmy sąsiadami, nasze kultury byly bardzo ze sobą zwiazane ale też mało od kogo jak od moskali doznaliśmy tak wielu strasznych krzywd w naszej historii. W głowach mamy wiersze Puszkina, piosenki Wysockiego, kultowa bajke Wilk i Zając, jakiegoś psa Lajke ale też carskie Zabory, zsyłki do gulagów, zamordyzm 50ciu lat opieki Wielkiego Brata. Jak sie pózniej okazalo znalezliśmy po trosze wszytkiego może za wyjątkiem legendarnej ruskiej mafii na szczeście.
Pierwsze wrażenia to: Lady , Żyguli, Kamazy i cała reszta bolszewickiego sprzętu tocząca sie drogami. Mimo przeobrażen wciaż glownie tym się przemieszczają a co jest zdumiewające dokałdnie wszystkie szyby maja zaklejone ciemna folią, wlącznie z przednimi! Jak oni coś widza w nocy pozostaje tajemnicą. Drogi o dziwo są w podobnym stanie jak u nas i sporo je remontują, przynajmniej w czesci europejskeij. Stacje benzynowe są często i to co cieszy, biorac pod uwage dystans jaki mamy pokonać, cena powoduje uśmiech ulgi. Zupełnie inna sprawą jest to ze zatankowanie w tym kraju jest bardzo specyficzną operacją. Okienko zamatowano na wyskości kolan, jest zakratowane a za szybą są jeszcze spuszczone żaluzje, nie widzisz absolutnie nikogo w związku z czym masz wrażenie ze gadasz sam do siebie. Wkałdasz odliczona kasę do szuflady pod okienkiem, przepychasz w przód i drzesz sie ile litrów paliwa potrzebujesz. Osoba w srodku, jeżeli jakias wogóle istnieje, cos tam zwalnia, slychac trrrrr i możesz tankować. Tyle tylko że paliwo jest odmierzone po całości więc tankując trzy auta troche zajelo nam opanowanie tej cyrkowej sztuki. Oczywiscie jeżeli zamówi się za dużo o zwrocie pieniędzy za nadwyżke można zapomnieć. Kolejną archaiczną pozostałościa z czasów komuny są posterunki DPS. Rozmieszczone przed i po każdym dużym mieście, to często prawdziwe miniwarowanie ze sterczącymi wieżyczkami po obu stronach drogi, zasiekami, kolczatkami a funkcjonariusze noszą dlugą broń i kamizelki kulodporne.Całość obrazu uzupelniają lotne patrole zwykłej drogówki czyli GAJowi bądz, bardziej trafnie w zwiazku z wykonywana profesja , GAJ–Daj. Za komuny byli postrachem na drogach Rosjii bo zajmowali sie regularnym łupieniem z gotówki, zmieniły sie czasy– sytuacja się zdecydowanie polepszyła.
Samara. Zostajemy kolejny raz zatrzymani własnie w punkcie kontrolnym. Uśmiechnięty Saszka grzebie w naszych dokumentach i okazuje sie ze jest problem z naszymi prawami jazdy. Może to pech, ktory nas prześladuje, moze chodzi poprostu o kase? Zapowiada sie ze bez tłumaczeń dokumentów na ruski będziemy mieli przechlapane. W miedzyczasie obok nas w bagażniku dychawicznego Żyguli znajduja …Kalacha! Obie strony sprawy zachowuja, szokujący dla nas, spokój w temacie. Znikają z beznamietnymi minami jakby byli uczestnikami przemytu kiełbasy krakowskiej. Wot Rasijja?! O nas nie zapomniano i uparcie żądaja miedzynarodowych praw jazdy. Wykupujemy sie za 500R ale potem już na każdym posteruku jesteśmy w podobnych tarapatach. Wiemy że w ten sposób pozbędziemy sie sporo gotówki zanim dojedziemy do celu. Innym utrudnieniem jest tutaj to, że w papiery na granicy wpisuje się kto prowadzi pojazd i jest to bardzo przestrzegane przez kontolujących, wszelkie zamianki odpadają. Warto na to zwrócic szczególna uwage za wczasu. Pokonując dalej setki kilometrów kombinujemy jak rozwiązac problem naszych kwitów. Wydzwaniamy nerwowo do kraju. Ostatecznie okazuje się że tłumaczenia za poręczeniem przysięgłego tłumacza mamy dostać za parę dni mailem. Ural, góry przynajmniej formalnie oddzielajace Europe od Azji okazują się wysokości naszych Bieszczad. Podjazdy wyjątkowo strome, droga wąska już że sporymi koleinami i ocieżale pnące się, praktycznie bez odstepów, przeładowane gruzawiki. Cześć tych ciężarówek pamięta chyba czasy Wuja Stalina,ale dla kontrastu objawiają się też „Smoki”. Tak nazwalismy amerykańskie trucki z poteżna pojemnościa silników, znane z filmów legendarne osiemnastokołowce. Dużo później dowiadujemy się, że nie ma limitu długości zestawu, więc bez problemu sciągają te monstra a im dalej na wschód tym ich wiecej. Piękne maszyny , wzbudzają lekką zazdrość ale tez respekt w czasie kiedy chlopaki dokonują heroicznych manewrów wyprzedzania. Po jakimś czasie wraz z definitywnie kończącymi sie górami rownież znikają wszystkie inne drzewa prócz…. brzozy. Z tego traumatycznego w skutkach faktu jeszcze nie do końca zdajemy sobie, może i dobrze. Biwakujemy na spanie zawsze z dala od ciekawskich ludzi, z tym nie ma rzadnego problemu bo przestrzenie są potęrzne. Jest inny problem BZZZZZZ,BZZZZZZ–male, upierdliwe, bzyczące hordy- komary. Coraz częściej dają o sobie bolśnie znać. Wszystki nasze srodki (muga, off max, autan), dotąd skuteczne pod każdą szerokością geograficzną, okazują się nie przynosić kompletnie, ale to kompletnei, skutku. Nie mielismy pojęcia syberyjskiej skali zjawiska. Ruskie mają wiele rzeczy w grupie NAJ, komary trzeba do niej zliczyć…. masakra.
Czelabińsk miasto w którym powstawały niegdyś słynne czołgi T-34, storzono głownie na potrzeby produkcji wojennej. Jak zresztą wiekszość dużych miast jest dosyć nieciekawym, przygnębiającym betonowym pomnikiem struchlałego stalinizmu. Standardowo: zakupy, tankownie, kafejka internetowa. Tam drukujemy tłumaczenia praw jazdy dla kierowców, opieczętowane na nasz prośbę wszytskimi pieczeciami jakie znalzły się w jakiejś łódzkiej kancelarii. Wygladają na poważne bumagi, bedą robić. Na próbę kupujemy też w magazynu ichniejsze środki na latającą zemstę. Oczywiście i one w przyszłości okazują się nieskuteczne. W darogu! do Alataju musimy dotrzeć dokładnie w terminie zaćmienia słońca. Gnamy jednocześnie uświadamając sobie bezlitosną prawdę że łapie nas zmęcz spowodowany głównie traumatyczną monotonia krajobrazu. Droga wali niezmiennie, wciąż i tylko na wprost. Brzozy, brzózki, bagna ,pola, brzózki, brzózki i tak w kólko, qrrrr. Do tego wszystkiego dochodzi przesunięcie czasowe które w tych rejonach wynosi już +5 godzin do czasu polskiego. Codziennie dla naszych organizmów wstajemy, de facto wczesniej, jedziemy i kładziemy sie później bo trzeba pokonać przynajmniej 500km dziennie.Ten dystans okazuje się limitem nie do przekroczenia. W części azjatyckiej ruch na drogach się drastycznie zmniejsza ale pojawiają się innego typu rozrywki. Z wyjątkiem cieżarówek, przytlaczająca wiekszość aut to już maszyny z kierownicą po prawej stronie, oślepiaja, nie widzą się nawzajem, zresztą nas też rzadko. Pomiędzy nami wykonują karkołomne slalomy „Pieregoncziki”. Ciagną tanie japonskie auta z Wladywostoku i taransportują je do europejskeij części kraju na sprzedaż. Handlarze-kamikadze spinają dwa auta na sztywno,obklejają tekturami i kierując tylko pierwszym lecą ile fabryka dała swoim śmiercionosnym zestawem często półprzytomni bo czas to pieniadz. Ty w tym wszytstkim musisz się zmieścić na wąskim czarnym pasku, którego pewne odcinki wyglądaj jak po ostrzale z garnatników. Wszystko w sumie przypomina niezlą grę komputerową, tyle że nie dostajesz bonusów i dodatowych żyć. O skali tego co się dzieje przypominają stosunkowo częste przydrożne, symboliczne groby. Tu kierownica od Kamaza, tam od osobówki, dalej od roweru….co widzial ostanie za życia sterczy nad nim po śmierci.Cóż, widocznie tak lubia.
Ałtaj „Kraina Oddycha” i ruskie mają rację bo tu można odpocząć. Od brzóz również. Przypominają polskie pieniny tylko w mega skali. Pomiędzy zwalistymi cielskami skał, obrośnietymi choinami, snują się ogromne i rwące górskie potoki. Nad skąpana w słońcu rzeką Katuń rozbijamy obozowisko i odmakamy cały dzień w wodzie cisząc się jak dzieci. Następuje dzień zaćmienia, słońce-blacha, rozkładamy nasze dwie lunety taszczone tu specjalnie aż z kraju. Czekamy cały dzien niecierpliwie zerkajac na zegarki.Czas mija….dosłownie w ostaniej chwili przesuwa sie nieśmialo mala chmurka, potem kolejna, ostatecznie brunatnogranatowa breja zalała cały nieboskłon. Niefart. W kulminacyjnym momencie tego niesamowitego zjawiska robi się kompletenie ciemno jak w środku nocy, to fakt. Przyroda milknie, zastyga i wydaj sie ze cały świat się zatrzymał. Niepokój.Drżenie. Po dłuższej chwili cała sytuacja powtórzyła się w odwrotnej kolejności. Jasność. Przeszkadzające chmury zniknęły rownież jak za dotknieciem różdżki. Pozostało przedziwne wrażenie które każdemu życzę przeżyć. Cześć z nas niefortunne chmury przypisało złosliwości zazdrosnego Boga Słońca, inni skomentowali ze śmiechem -Total NoVision Eclipse. Nastepne trzy dni w Ałataju spędziliśmy jak na wakacje przystalo. Samolotem dołączyła do nas Habibi, dziewczyna Żaby, jesteśmy w komplecie.
Enter… znowu uczestniczymy w grze o życie na mieżdunarodnej darodze do Irkucka. Bieriozki, tankowanie,bieriozki. Dwa dni później gdzieś po drodze dyskoteka Żaby traci 5 śrub w jednym kole naraz. Wykręcamy z zapasówek. Git, enter. Znowu ukochane białe drzewka, opuszczone kołchozy, porzucone soc-budowle, bagienka, wisoki nie czesto. W jednej z nich zauważmy sklep rybny otwarty… 24 na dobe, a prosze. My na mapie poruszamy się wiecznie o centymetr, szatańska sztuczka. Orientujemy sie że jesteśmy już daleko, zauważając dopiero ze szacunek u spotykanych ludzi zdecydowanie rośnie ale do Bajkalu wciąż daleko. Pokornie odbywamy naszą pokutę w ruskim czuśccu monotematu. Tuluń zapadła mieścina. Standardowo tankujemy. Żaba rusza spod dystrybutora…….Biały dym! poszła uszczelka pod głowica. Dłuższy czas ciągając go na sznurku trafiamy do Miszy-mastera od silników. Przyjeżdża specjalnie dla nas bo jest już po godzinach pracy. Mamy zapasową uszczelkę, a nasz superspec mówi że my w drodze, więc całość poskałda przez noc. Że co?! na rano? Nie dowierzamy, paziwiom, pasmatrim… robimy przymusowy nocleg nad pobliskim jeziorem. Rano ddrdrrrrr, disco odpala od jednego strzalu. Struchlali pytamy się skolko?…. 60000R czyli jakieś 600zł! Ulżyło, u nas to tygodnie proszenia się i gruba gotówka. Wot ruski czelawiek–szacun Panu. Zaraz za miastem trafiamy na najgorszy jak się okazuje odcinek drogi. Prawdziwy offroadowy OS ma 200km, zatrzymujemy się na krótko tylko zeby sprawdzac czy zawieszenia auta jeszcze się nie rozlecialy. Gdzieś na tych karkołomnych wyjebach spotykamy polskiego TIRowca! mily facet bez zmiennika zasuwa obładowanym zestawem aż do Ulanbator. Pełni podziwu żegnamy go, bo Irkuck juz niedaleko i będzie asfalt, podobno. Rzeczywiście wjeżdżamy na „hajłej”. Można dać buta, ścigamy się i cieszymy kawałkiem zwyklej prostej drogi.
Irkuck wita nas mocną ulewą a sprzęt Żaby daje kolejny raz znać, że nie lubi tej wycieczki na wschod. Tym razem sprzęgło. Klniemy na czym świat stoi…Chłopaków zostawiamy na stacji benzynowej a reszta rusza w miasto szukać bankomatów i zrobić zakupy. Miasto powala. Historyczna stolica syberii jest oczywiście trochę oszpecona przez idiotyzmy komunistycznych architektów ale w sporej części zachowała klimat prawdziwej XVII-wiecznej Rosji jak z „Rewizora” Gogola. Ulice szerokie, duże place, prężące się nad Angarą długie mosty a przede wszystkim wrażenie robią charakterystyczne drewniane kilkukondygnacyjne, bogato zdobione budynki. Główny dworzec kolejowy i cerkwie to dziela sztuki same w sobie. Niesamowite, przepiekne! Po zwiedzaniu wracamy do naszych chłopaków … na placu Kirowa zauważamy Patrola z polską rejestracją. Ooo! zawrotka, szukamy właścicieli. Zjawia się chłopak z dziewczyną, szufla, szufla, mordy wszytkim się smieją i rozmawiamy chwilę. Miło spotkać w świecie Polaków, ruszyliśmy w świat i fajnie. Pechowy Żabowóz okazuje się prowizorycznie zreanimowany. Kilka godzin później, pomimo ulewy, w środku nocy odpalamy alko i szampana… Bajkał to jedna okazja, druga to urodziny wlasnie Pana Żabki. Z miejscem na taką okazję trafił idealnie, w świetle czołówek imprezujemy prawie do rana. Dzień techniczny i odpoczynku, nikomu nie spieszy się żeby stąd wyjeżdżać. Słoneczko, woda, spokój, każdy przeżywa go na swój sposób. Ja chyba najwięcej myśle o spotkanych w ostatnich dniach ludziach. Tu gdzieś, pośrodku tego niekończacego sie syberyjkiego bezkresu, kupując cebulę czy chleb w wioskach ludzie podchodzili do nas. Wzruszeni, dumni, mówili nam o tym ze pradziadek, babka czy ojciec był polakiem. Przeważnie mówili już tylko po rosyjsku, zapraszali na herbate, płakali. Cholernie smutno robilo sie w takich momentach.
Kiachta to mały punkt graniczny nie mający w sobie nic szczególnego. Na tym wygwizdowiu spędzamy noc w środku kolejki aut czekających na poranne otwarcie szlabanu. Kiedy to nastepuje zaczyna się standardowa przeprawa -kartoczki, karteluszki, strachowki, bumarzki itp. Miłym urozmaiceniem jest wiekowa para Brytyjczyków. Pani i Pan dotarli tu Defenderem 110, golasem jak fabryka stworzyła, są w trakcie 5cio miesięcznej wyprawy. Razem z nimi przechodzimy ten biurokratyczny cyrk. Kolejny raz przekonujemy się że „gawarit pa ruski ” się nie opłaca w tym bolszewickim kraju. Niewygodni, mówiący tylko po angielsku Panstwo zostają odprawieni migiem, my kiblujemy trzy godziny. Już ich nie spotykamy. Po stronie mongolskiej wręcz przeciwnie. Sto metrów, jeden szlaban i jestes nagle „zachodniakiem”. Może być bez łapówek, szybko, milo i uprzejmie. Rownież krajobraz zmienia sie zdecydowanie. Jest nareszcie bezkresny step, ostre slonce i ,choć wąska, ale asfaltowa droga ….tyle że cały czas na tym bezludziu stoimy w korkach! Co jest grane? Jeden, jedyny, kawalek asfaltu jaki mają w tym kraju jest remontowany, jednocześnie wszędzie. Idziemy w ślady lokalesów i walimy objzadami w tumanach kurzu. Regularny offroad, jak by ta droga wogóle nie istaniala. Wnukowie Czingisa, oczywiście uśmiechnięci, atakują nas z każdej strony urozmaicając walkę w unoszącym się wszędzie pyle.Trzeba im przyznać że dużą dawką azjatyckiej fanatazji. Ruch spory bo to szlak tranzytowy do stolicy. Gdzieś po drodze mijamy nawet kierunkowskaz. Zresztą jedyny jaki było nam dane zobaczyć w tym kraju.
Ulanbator. Miasto nie rzuca na kolana absolutnie. Typowa pustynna mieścina z porozrzucanymi bezladnie betonowymi budynkami, biegnącymi donikąd rurami, smieciami unoszoncymi przez wiatr i szwedającymi się psami. Znajdujemy tani ale przyzwoity hotel(15E) chociaż na zameldowaniu tracimy dwie godziny bo nikt nie mówi w żadnym cywilizowanym języku. Wbrew temu co można by mysleć, w jezyku rosyjskim nie mozna się tu z nikim porozumiec, nie znane są nawet najprostsze zwroty. O angielskim można zapomnieć, pozostaje gawęda na migi i gesty. Cały następny dzień spędzamy na zakupach, testowaniu tutejszego piwa i oswajaniu się z nowa rzeczywistością. Dosyć dziwnym i radosnym widokiem w środku miasta, są jurty rozlożone pod każdym większym blokiem .Część roku spedzają w domach z betonu a drugą w swoim namiocie.Taki stajl, Mongoł człowiek wolny jest. Również okazuje się że nie jesteśmy jedynymi „bialuchami” bo właśnie w tych dniach jest tutaj finisz rajdu London-Ulabantor Really 2008. Patent znany ze świata, czyli kupuje się auto do 1000E, jak najmniej inwestując pokonuje się trasę, bądź nie. To co dojedzie jest licytowane i idzie na cele charytatywne a uczestnicy mają wielka przygodę za syboliczne wręcz pieniądze. Proste. My niestety nie możemy zostać do Grande Finale, pakujemy majdan, tankujemy. Hajda! Na to czekaliśmy, tu znajdujemy to co w wyprawach najpiekniejsze. Przestrzeń… przestrzeń… bez końca. Wiatr hula po stepie, nad tobą tylko orły, pędzisz przed siebie. Czujesz że żyjesz!
Przez Wielki Step podróżuje się wyłacznie szutrowo-piaskowymi szlakami od jednego miasteczka do nastepnego a jest ich zaledwie kilka. Oddalone są od siebie przeważnie o dzien jazdy samochodem. Pomiędzy można napotkać rzadko, rozsypane jak okruchy na stole, pojedyncze jurty. Naród koczowników pozostaje wierny swoim przyzwyczajeniom. Nie mają tendencji grupowania się, namiot, konik, kilka kóz i to wszystko. Teraz obowiązkowo jeszcze dochodzi mała bateria słoneczna, jakis motorek ale to jedyne objawy wspólczesnej cywilizacji. Nawet stroje wciąż zachowuja tradycyjne, żyją z dala od świata i widać bardzo dobrze im z tym. Na każdym kroku przekonujemy się że to bardzo mili, serdeczni, spokojnie nastawieni ludzie. Chociaż Mongolia to kraj 5 razy wiekszy od polski a zamieszkują go tylko 2miliony, myślę ze to daje wyobrażenie o czestotliwości spotykania ich. Ma to urok ale fakt ten w polączeniu dużym podobieństwem krajobrazu, brakiem punktów charaktrystycznych i kierunkowskazów, skutkuje dużym skupieniem na nawigacjii. To moja robota. Mapa, gps, pagórek, dolina, mapa. I tak w kolko. Czesto jedziemy poprostu na czuja. Co jakis czas spotykamy maruderów z rajdu londynskiego. Wszyscy nas zatrzymują i pytają o droge albo proszą o pomoc techniczną. Pełne punkostwo–bez giepsów, map, podstawowych narzędzi, zakurzeni, w bandamach i goglach, cisnienie, amok. Ordery uśmiechu wygrały u nas zalogi nr.1 z muszla klozetową na dachu jakiegoś maruti, nr.2 bez kola zapasowego i klucza. Mad max.
Gobi. Pochmurno, i ciemno, i kropi. Takiego farta to tylko my mamy. Deszcz przechodzi w ulewę. Zwalniamy tempa bo wycieraczki nie wyrabiają, w naszą stronę ucieka jakieś zbląkane na tym pustkowiu stadko kóz. Nawalanica, huk. Coś wali nam po samochodach. Dzizasss,to …grad! Ściupak przytomnie krzyczy przez radio do Kesala i Żaby „k… ustawcie sie tylem do tego cholerstwa bo wywali nam wszytskie szyby!”. Wrażenie jest niesamowite tym bardziej ze jesteśmy na pustyni, w Mongolii. Trwa to kilka dobrych minut,nagle spokój, przeszlo. Cisza i wszędzie białe kólki, wielkości agrestu, zaświadczaj ze stało sie to naprawde. Dochodzimy do siebie, ruszamy powoli wracając na szlak. „Hmmm…Kesal, Kesal ….jakies nóżki wystają spod twojego auta… z tylu” ktoś mruczy z głośnika. Jedna z kóz chciala widocznie sie schować i otumaniona zaklinowala się nieszczęsliwie w zawieszeniu. Biedaczka. Od tej pory Kesal miał nowa ksywe– „Killer”. Potworny kurz, kamienie, masakryczne tarki i wądoły z czasem zaskutkowaly rozkręceniem się przedniego mostu w kesalowozie i brakiem hamulców u Żabki. Zabójca kóz dzielnie radził sobie z naprawianiem w warunkach polowych naszych sprzętów, dzięki czemu po tygodniu dotarliśmy do granicy w Taszancie. Był to piątek.
„Munnnadaj,mondajj, zzazkryte” usłyszeliśmy od niskiego jegomościa w średnio dopasowanym wojskowym mundurku. No to czapa! Jesteśmy wściekli. To że nie ma w tym kraju brzóz, drzew wogóle, spoko i chwała. Ale to że granica jest zamknięta w weekend to czysty idiotyzm. Innego wytłumaczenia, zmęczeni nie znajdujemy. Jesteśmy tylko my, dmie wiatr, przenikliwie zimno i szwędaja się podejżane typy jak to na każdej granicy. Cześć od razu chce coś od nas wyłudzic, zastraszyć albo ubić interes życia. Postanawiamy szybki odwrót, do poniedziałku przeczekamy w jakimś ustronnym miejscu. Obóz rozbijamy stosunkowo daleko nad jeziorkiem wielkości kałuży, schowanym za górkami. Jest kompletnie pusto. Do czasu. Mongołowie jako lud spokojny, przemily ale i ciekawski szybko przekazują sobie newsy. Przez weekend, chcąc nie chcąc, podejmujemy kurtuazyjane odwiedziny „sąsiadów”. Przyjeżdża rodzinka Uazem, potem dwóch na konikach, kilku drogowym Monster- spychaczem, kolejni wysypują się z minibusa, chłopak na motorku, dziadek na traktorku…przedstawinie od rana do wieczora. Są badzo taktowni, nienatarczywi a nawet ofiarowuja nam dary… KUMYS! Totalna Kleska Kumysu!!! Jest wszędzie. Pomijając experymentalny smak napoju, wypić tego wszytkiego sie poprostu nie da. My chcemy byc mili.Oni też. Czysty surrealizm. Przelewamy do wszelkich naczyń jakie mamy, chowany gdzie popadnie bo zaraz nadjeżdżają następni. Cudem niezuważenie udaje nam sie powylewać ostatnią partię w dzień wyjazdu. Uffff. Na przejściu granicznym spora kolejka, ale nasza desperacja i czujność powoduje że dwie godziny później mamy komplet pieczątek. Cóż żegnaj piękna Mongolio! Teraz już tylko powrót, zawsze wtedy robi sie troche smutno. Z żalem odprowadzamy wzrokiem te zachwycające przestrzenie. Jebutna ruska flaga powiewa, orzeł sobie wisi ,gruby Babsztyl, procedura znana. Dawaj abarot sowieckie karteczki, piecząteczki, podpisiki, kwitki, .. wieczorem mamy już z głowy i cały dzień w plecy. Znowu malowniczy Ałtaj, znowu tanie paliwo i znowu zaczynaja sie bieriozki. Do polski mamy kilka tysięcy drogą którą dobrze znamy, może się w tydzien uda…. siwy dyyyyym. NIEEEE! K…teraz?! U Kesala wybucha uszczelka pod głowicą. Zapasowej już nie mamy…
Cześć z nas limitował, zreszta już maksymalnie przekroczony, czas urlopu i postanowilismy ze w trzy osoby lecimy do kraju samolotem. Ściupak do konca holowal na sznurku Kesalowóz, chłopaki z przygodami wrócili prawie dziesięć dni później.Chociaż każdy z nas napewno inaczej przeżyl ten wyjazd, stare przysłowie ma racje- „kto podróżuje, żyje dwa razy”. Bylo warto. Jak zawsze.
Dziekujemy przyjaciolom i sponsorom Fabryka Przygód, Olympus Polska, Propelerfilm, Badibadi, Wyprawy4x4.
Text&foto BARTEK CZOBER