The Gods MuSST Be Crazy (przydasie Trophy)
Często podejmuję decyzje bez zbędnego wahania i chwili zastanowienia. Jedna z nich dotyczyła mojego uczestnictwa w imprezie organizowanej przez Justynę, Paul’a i ich Serwis Samochodów Terenowych z Długiej Gośliny. Wiedziałem, że rajd będzie przygotowany na najwyższym poziomie i ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, by się tam wybrać. I zgodnie z oczekiwaniami nie zawiodłem się…
Moja misja na imprezie o obcojęzycznej nazwie „The Gods MuSST Be Crazy” polegała na wykonywaniu dokumentacji zdjęciowej. W międzyczasie awansowałem na funkcję pilota w kobiecej załodze z Warszawy.
Spotkanie wszystkich uczestników miało miejsce na torze motocrossowym w Obornikach Wielkopolskich. Upalna pogoda, niczym w Afryce, bardzo ułatwiła nam poczucie prawdziwego klimatu Czarnego Lądu, który był motywem przewodnim imprezy. Roadbook wiódł nas początkowo pięknymi ścieżkami wzdłuż Warty, gdzie nie brakowało wąskich przecisków między drzewami, piaskowych łach, czy zdradliwie wciągającego błota. Jednak poza offroadową zabawą na trasie czekały nas trudne zadania. Za ich prawidłowe wykonanie otrzymywaliśmy potrzebne informacje lub „przydasie” na handel z tubylcami.
Pierwszy sprawdzian musieliśmy zdać w towarzystwie murzyńskich kobiet produkujących chichę, rodzaj alkoholu otrzymywany w dość skomplikowany sposób ;) Aby ruszyć w dalszą drogę trzeba było pokonać własny wstyd i nieśmiałość i zaśpiewać piosenkę. Każdy z uczestników wybrał przebój najlepszy dla siebie.
[fot.2] Wioska
Jadąc dalej przez mokradła i lasy dotarliśmy do wioski, w której uwalnialiśmy z kokonu motyla. Jednak, by niebyło to zbyt łatwe do dyspozycji mieliśmy tylko strzałki plujki, którymi usilnie celowaliśmy w kokon.
Ku naszemu zdziwieniu na trasie spotkaliśmy handlarza, od którego można było pozyskać Coca-Colę w szklanej butelce, banany i apteczkę. Jednak warunki handlu były bardzo indywidualne. Najtwardsi dali się skusić na pozyskanie wymienionych dóbr za zjedzenie dżdżownicy z zamkniętymi oczami. Tym razem Czarny Ląd darował nam skonsumowanie żywego skąposzczeta na rzecz mokrej, obślizgłej żelki w kształcie dżdżownicy, która bardzo dobrze naśladowała swoją prawdziwą siostrę.
[fot. 3] Jedzenie dżdżownicy
Następną atrakcją był przejazd przez małą choć zdradliwą rzeczkę, w której czekał na ratunek człowiek chory na malarię (na szczęście dla niego w apteczce od handlarza odnaleźliśmy chininę) i wyjazd pod dość stromy brzeg. Myśląc, że to koniec atrakcji ruszyliśmy dalej w kierunku obiadowej przerwy, by zakończyć pierwszy etap.
[fot. 4] Wyjazd z rzeki
W drodze natrafiliśmy jeszcze do wioski, w której porwało mnie kilku ludożerców. Miałem zostać ugotowany na zupę, oczywiście po zamarynowaniu i wydepilowaniu lodem. Na moje szczęście zostałem wykupiony za butelkę Coli i banany.
Za trochę Rajd marek otrzymanych na starcie kupiliśmy kość słoniową (zabraliśmy ją w dobrej wierze choć jak się dalej okaże, mieliśmy z tego powodu nieprzyjemności). Opuszczając wioskę zostaliśmy ostrzeżeni, że na trasie czeka nas jeszcze jedna przeprawa przez rzekę i dużą kałuże, która na polu jest od wiosny, ale nie powinna sprawiać problemów. Rzeczka to dziecięca igraszka, jednak kałuża sprawiła więcej problemów przez głębokie koleiny i małe koła w Disco koleżanek. Skończyło się tym, że utknęliśmy wisząc na moście w połowie kałuży. Korzystając z naszej wyciągarki i wyciągarki z Defendera (łącznie jakieś 50m liny) udało się nam wydostać przez wodę sięgającą momentami do pół uda. Dojechaliśmy na obiad już późnym popołudniem, gdzie po szybkiej regeneracji gulaszem i zupą pomidorową ruszyliśmy na drugą część trasy.
[fot. 5] Handlarze
Tu były odcinki z dopiskiem w roadbooku dla chętnych trasa EXTREME. Z naszej grupy 4 samochodów, nikt nie wybrał łatwiejszej drogi alternatywnej. Największym zaskoczeniem był przejazd, a może bardziej przelot nad błotem i głębokimi koleinami Suzuki Vitary. Dwa pierwsze Land Rovery pokonały przeszkody troszkę bardziej statecznie. My zostaliśmy na koniec, co zmniejszało potencjalnie nasze szanse. Jednak udało się i tym bardziej nasza radość była większa.
[fot. 6] Początek odcinka Extreme
Zaraz po przeprawie trafiliśmy na przejście graniczne, na którym celnik dokładnie przeszukał nasze auto i znalazł nieszczęsną kość słoniową. Jednak papierowy długopis wręczony w deklaracji (10 Rajd marek) pozwolił nam przekroczyć granicę i udać się dalej.
[fot. 7] Granica
Trasa miała być już łatwa, ale ostanie parę kilometrów, zmęczenie, zmierzch i rozjechana droga postanowiły utrudnić nam dotarcie do mety. Walka była dość zażarta, bo w ruch w koleinach poszły blokady (o ile ktoś miał), ale ostatecznie i tak wyciągarki, kinetyki i pomoc kolegów była niezastąpiona, by opuścić ostatnią dziurę w której Def 110 Grzegorza niebezpiecznie przechylił się na bok. Dziura skazywała każdego na to żeby się na niej powiesić i zostać na chwilę.
[fot. 8] Def w opałach
Na sam koniec czekało jeszcze jedno zadanie specjalne, a mianowicie wspinanie po skrzynkach, by zdobyć jajko, w którym ukryte były substancje niezbędne do uwolnienia duchów praprzodków. Do bazy dotarliśmy w deszczu i błyskach burzy, gdzie czekali już wszyscy kryjąc się przed deszczem pod dachem z grillowaną kolacją, sałatkami i napojami. Jak się okazało to nie był koniec niespodzianek bo czekała nas nauka gry na tan tamach, który prowadziły dziewczyny z Drum Work. Całość zakończyliśmy porannym śniadaniem przy ognisku, od którego każdy z żalem odjeżdżał do swojego domu.
Do zobaczenia na następnej imprezie u Clarków ☺
Tekst i zdjęcia: Wojciech Gapiński „GaPa”