Sudan – największe państwo Afryki. Część 1
Sudan – największe państwo Afryki, a jednocześnie jedno z najmniej odwiedzanych przez globtroterów. Ten ogromny, prawie ośmiokrotnie większy kraj od Polski, pojawia się w mediach głównie powodu krwawej i beznadziejnej wojny w Darfurze.
Niedawno przewijał się przez czołowki gazet w związku z udanym (dla Juby) rozwodem z południową częścią kraju. Nie wiadomo jak przeraźliwie biedna, ale zasobna w ropę prowincja ze stolica w Jubie da sobie radę, ale wyrwała się spod dominacji ściganego przez międzynarodowy list gończy Omara al-Baszira.
Turyści do Sudanu docierają rzadko, głownie tranzytem – jadąc trasą lądową z Egiptu do Etiopii i dalej na południe. Jednak etniczna wielobarwność, ogromne przestrzenie a przede wszystkim przyjaźni i otwarci mieszkańcy sprawiają, że Sudan pozostaje nadal jedną z niewielu nieodkrytych przez globtroterów perełek.
O tym jak bardzo nieturystyczny jest to kraj, można się przekonać, gdy większość napotkanych osób po tradycyjnym łerdujukamfrom, stara się dowiedzieć, dla jakiej firmy pracuje ich rozmówca, zakładając, że każdy normalny człowiek przyjeżdża tu tylko z obowiązku.
Ja jednak pojechałem tam tylko dla przyjemności, jako że podróżowanie po Sudanie daje poczucie (niestety coraz rzadsze) przyjemności związanej z eksploracją jeszcze nie do końca odkrytych dla turystyki państw. Fakt iż ten ogromny kraj nie doczekał się jeszcze właściwie żadnego opracowania przewodnikowego, włączając w to niemalże kultowy Lonely Planet, świadczy że czeka on nadal na swe odkrycie.
Być może nie jestem zbyt oryginalny, ale Sudan zawsze kojarzył mi się z sienkiewiczowskim ‘W pustyni i w puszczy’ . Obraz ten utrwaliła mi później książka ‘Śladami Stasia i Nel‘ Brandysa, za komuny jednego z niewielu autorów książek reportażowych opisujących wyjazdy do dalekich i w tych czasach abstrakcyjnie nieosiągalnych krajów. Toteż gdy miłe panie w biurze Lufthansy poinformowały mnie że moje z trudem uciułane mile programu Miles and More stracą ważność za kilka miesięcy, postanowiłem je wydać właśnie na Sudan.
Jest to kraj gdzie etnicznie dominująca arabska północ stopniowo przechodzi w czarne południe. Mnie dane było zobaczyć tylko tą pustynną arabską część, ale o obecności tego drugiego Sudanu świadczyła ilość ludzi w galabijach o czarnym kolorze skóry. Ta niejednorodność Sudanu okazała się dla niego przekleństwem, skutkując burzliwą historią aż do dzisiejszych czasów. Na szczęście konflikt islamskiej północy z chrześcijańskim południem wygasł w końcu 2005 roku i po raz pierwszy od wielu lat droga lądowa na w kierunku Ugandy została otwarta. W lutym 2011 przeprowadzone zostało w prowincji Sudanu Południowego referendum, podczas którego ponad 90% mieszkańcow opowiedzialo się za secesją i utworzeniem nowego państwa Sudanu Południowego. Niestety krwawa i długotrwała wojna w zachodniej prowincji Darfur, przy granicy z Czadem – trwa nadal. Wojna, o której każdy z nas słyszał z mediów, że ma miejsce i to często jest jedyna informacja na jej temat, którą możemy przytoczyć. A jest to najdłużej nieprzerwanie trwający konflikt współczesnego świata i jednocześnie jeden z najkrwawszych. Szacuje się ze trwająca już ponad 20 lat wojna przyniosła prawie pół miliona ofiar i co gorsza – nie widać perspektyw jej zakończenia. Władze w Chartumie niechętne prowincji, która nie ma zamiaru podporządkować się prawu koranicznemu są nadal stale oskarżane o wspieranie islamskich bojówek Janjaweedów niszczących wioski cywilów i niedopuszczanie na te tereny misji pokojowych ONZ i pomocy humanitarnej.
Ponieważ poruszałem się tylko w promieniu zaledwie ok. 1200 km od Chartumu o tym, że nie jest to kraj ustabilizowany świadczyły gęsto rozstawione i uzbrojone po zęby checkpointy wojskowe i policyjne. Checkpointy spotykałem się w wielu krajach Afryki w Kamerunie, Zimbabwe czy Nigrze. Ale te sudańskie były dużo bardziej ‘poważne’ – ze stanowiskami strzeleckimi z workami z piaskiem i pickupami z RKM-em na pace. Żołnierze byli zawsze zajęci przeczesywaniem lokalnych pojazdów, mnie zwykle nie zatrzymywano gdy jechałem sam. Gdy brałem autostopowicza jednakże, zwykle kazano mu wysiadać, mnie – odjechać. Z tego, co zrozumiałem z łamanej angielszczyzny właściciela kałasznikowa wycelowanego w mojego biednego autostopowicza zrozumiałem, że obcokrajowcy nie mogą przewozić Sudańczyków, którzy z nimi nie pracują.
Jednak jak na państwo policyjne przystało – obcokrajowcy muszą dokonać dość czasochłonnej rejestracji w Alien Registration Office (trochę poczułem się jak ET). Ponadto nadal wymagane jest specjalne zezwolenie na wejście do obiektów archeologicznych, ale po dotarciu do nich okazuje się ze nie ma komu go nawet sprawdzać. Nie jest natomiast już potrzebny specjalny travel permit na poruszanie się poza Chartumem oraz zezwolenie na wykonywanie zdjęć. Co prawda dwukrotnie zostałem zatrzymany w – centrum Chartumu i Suakin – przez policjanta, który chciał koniecznie wiedzieć co jest na moich zdjęciach, ale dzięki cyfrowej technologii nie wiąże się to już ze zniszczeniem kliszy i utratą zdjęć.
Ponieważ bilet lotniczy miałem za darmo, (co zaoszczędziło środków na wyjazd), czasu stosunkowo niewiele, postawiłem na trochę ekstrawagancji i zdecydowałem wynająć samochód. Nie jest to taka prosta sprawa, gdyż w tym niestabilnym i silnie zbiurokratyzowanym kraju tego typu fanaberie są nadal nowością i obwarowane wieloma warunkami. Jedyna międzynarodowa sieć, która niedawno dotarła do tego kraju – Europcar – wynajmuje samochody tylko….. do poruszania się po Chartumie i Omdurmanie. Inne dawały samochód tylko kierowcą i w promieniu do 100km wokół stolicy. Jednak intensywne poszukiwania w Internecie i kilka telefonów do Chartumu, sprawiły że z lotniska wyjeżdżałem już samodzielnie nie musząc się przejmować hordą taksówkarzy czyhających na mnie u wyjścia. Mój samochód – mikrojeep Daihatsu Terios – pokryty zarówno od środka jak i wewnątrz grubą warstwą pyłu, wpadał w dziwne wibracje po przekroczeniu 60km/h, miał łyse opony, niesprawne radio i urwane korbki szyb, ale najważniejsze że jeździł. Odręcznie napisany na świstku papieru ‘kontrakt’, którego quasi-angielski sugerował, że mogę się poruszać po kraju, tylko po „terenach nie objętych wojną i po przejezdnych drogach” dawał wiele do myślenia…
Dodatkową ‘atrakcją’ podróży własnym pojazdem po Sudanie był fakt iż nawigacja po tym ogromnym kraju polega na dialogach z napotykanymi mieszkańcami, korzystaniu z GPSa lub na najlepszym sposobie odnajdywania drogi jakim było zabieranie autostopowiczów, którzy funkcjonowali jako przewodnicy. Kraj jest absolutnie pozbawiony jakichkolwiek drogowskazów, a niektóre atrakcje takie jak np. VI katarakta na Nilu odnajdywałem wyłącznie dzięki wcześniej spisanym z Internetu koordynatom geograficznym. Branie autostopowiczów miało ponadto ten pozytywny skutek społeczny jako że wiązało się często zaproszeniem do domu na posiłek, a raz z zaproszeniem na nocleg.
Chartum i Omdurman
Chartum leży u zbiegu Błękitnego i Białego Nilu i rzeki te rozcinają miasto na 3 części – Chartum Północny – nieciekawa dzielnica przemysłowo-mieszkaniowa, lewobrzeżny handlowy Omdurman i Chartum właściwy. Wszystkie te dzielnice spięte mostami sprawiają że miasto to wydaje się dużą i nowoczesną metropolią. Układ ulic w Chartumie pamięta jeszcze angielskie czasy kolonialne, podobnie jak budynki z charakterystycznymi podcieniami. Zabytków nie ma tu wiele, ciekawszy wydaje się tradycyjny Omdurman ze swoim największym w tej części Afryki targowiskiem. Tu też znajduje się słynny grobowiec proroka Mahdiego, który poprowadził powstanie przeciwko Anglikom w końcu 19 wieku. Dzięki Sienkiewiczowi o Mahdim wie większość Polaków, choć ich nastawienie będzie do niego zgoła inne niż Sudańczyków, którzy nadal przychodzą się modlić do pustego grobu proroka. Pustego, gdyż Anglicy odbijając Chartum z rąk Mahdystów, wrzucili prochy proroka do Nilu i zburzyli jego grobowiec, dlatego obecny budynek jest tylko jego repliką. Niewierni nie mają oczywiście prawa wejść do środka, ale częstujący mnie daktylami strażnik stwierdził, że ‘pomodlić się proroka można także z zewnątrz’. I o dziwo tak też robią miejscowi.
Omdurmański meczet Hamad El Nil leży pośrodku dużego cmentarza. Aby do niego dojść trzeba przejść po pustynnym klepisku, które nie przypomina naszych cmentarzy – płyt nagrobnych nie ma wcale, o obecności grobu świadczy wyłącznie wąska pryzma ziemi. Co bardziej zadbane groby mają pionową betonową tablicę z nazwiskiem zmarłego. Niewielki meczet z zieloną kopułą wskazuje na odłam islamu, który jest tu wyznawany. Co wieczór w piątek odbywają się tu rytualne tańce sufistów zwanych w tej części arabskiego świata derwiszami (z perskiego nędzarz). Jest to mistyczna odmiana islamu, często przeciwstawiana wojującemu fundamentalizmowi. Sufiści mają wiele wspólnego hinduskimi sadhu, czy wczesnochrześcijańskimi ascetami, gdyż wierzą, że tylko wyparcie się siebie i dóbr materialnych złączy ich z Bogiem. Ich ekstatyczne śpiewy, rytualne powtarzanie tych samych zdań dają niepowtarzalny klimat. Śpiewający tłum gęstniał z minuty na minutę, po godzinie ceremonię otwarł prowadzący kapłan w charakterystycznych zielono czerwonych szatach. Zrobił krąg wśród tłumu, wewnątrz którego bosonodzy derwisze w ekstatycznym szale rozpoczęli swój wirujący taniec, padali na piasek nie przestając powtarzać tych samych świętych słów. Choć copiątkowe tańce derwiszów w Omdurmanie uważane są za jedną głównych atrakcji Sudanu – byłem jednym obcokrajowcem obserwującym ten rytuał. Czułem się trochę jak intruz, ale moje początkowe onieśmielenie ustąpiło zdumieniu gdy zostałem zaproszony przez prowadzącego do wnętrza kręgu, a jeden z tańczących obok zaproponował mi gestem potrzymanie dyktafonu, na który nagrywałem muzykę. Trzygodzinny rytuał trwał równo do momentu zachodu słońca, po czym w jednym momencie zamilkła muzyka, ustały śpiewy i tłum w milczeniu rozszedł się we wszystkich kierunkach. Niezapomniane i mistyczne przeżycie.
Tekst i zdjęcia Rafał Żurkowski