Ruta 40 czyli dzienniki nie-motocyklowe (część 2 z 2)
Część druga wyprawy Zetora i kompanów do Ameryki Południowej.
Argentyna Dwa.
Nocujemy na wysokości 4800 mnpm na argentyńskim przejściu granicznym. Kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczynamy podróż Rutą 40. W części północnej droga ta jest piękną szutrówką biegnącą na dużej wysokości pomiędzy wulkanami i słonymi jeziorami. Tak samo najwyższa przełęcz w Ameryce Południowej dostępna samochodem, Abra del Acay jest malowniczym miejscem położonym powyżej 5000 mnpm. Sam przejazd nie jest może najtrudniejszy, mamy za to świadomość, ze właśnie zaczynamy realizować cel naszego wyjazdu. Ruta 40 jest najdłuższą i najbardziej znaną trasą Ameryki Południowej, liczy ponad 5000 km, jest prowadzona praktycznie przez całą Argentynę, wzdłuż pasma Andów co powoduje, ze jest w każdej swojej części inna. Północna część, na której się znajdujemy obecnie to wysokogórskie widoki, szutrowe przejazdy między jedną a drugą przełęczą powyżej 4000 mnpm, słone jeziora i surowy klimat. Środkowa część to region słonecznych prowincji San Juan i Mendoza a południe to surowa i niedostępna pampa ciągnąca się aż do Rio Gallagos. Naszym celem jest Ziemia Ognista więc planujemy jak najszybciej tam dotrzeć co nie jest takie proste. Mamy do pokonania ponad 4000 km mając przez 2/3 drogi wiatr w twarz co na pampie dla wysokich aut (a takimi są nasze samochody) stanowi nie lada wyzwanie. Na szczęście nie jest tak źle, mamy średnią ok. 90 km/h i powoli możemy posuwać się do przodu. Bardzo szybko zmienia się krajobraz – z surowych górskich klimatów przejeżdżamy w obszar, gdzie królują farmy i winnice aż nagle, wszystko znika i dokoła roztacza się po horyzont morze traw i mchu. Tak właśnie wygląda pampa – jest monotonna i bardzo surowa. Dwukrotnie nocujemy nad brzegiem Atlantyku, wsłuchując się wieczorami po kolei w „ryczące czterdziestki” oraz „wyjące pięćdziesiątki”, jeździmy kilometr w ocean korzystając z odpływu i płaskich plaż, „łowimy” foki i pingwiny samochodem, próbujemy wypatrzyć wieloryby na półwyspie Valdez, kupujemy skóry pum w Puerto Piramides – słowem droga nie jest nudna. Tak naprawdę wiać zaczyna dopiero na samym południu, już niedaleko El Calafate. Nie można nawet wyjść z auta bowiem zimny i przenikliwy wicher przewraca człowieka. Ten wiatr tworzy także niesamowite kształty cumulusów, jakie coraz częściej pojawiają się nad Andami. Docieramy do El Calafate, klimatycznego miasteczka położonego niedaleko lodowca Perito Moreno. Miejsce jest znane i warte obejrzenia, spotykamy tam mnóstwo turystów – cóż, jest to sztandarowe miejsce w przewodniku „Lonley Planet” więc każdy z przyjezdnych szuka tutaj ciszy i odludzia myśląc, ze jest sam na świecie. Na oglądanie kolejnego znanego miejsca czyli El Chalten z górą Mt. FitzRoy i jeziorem Viadima niestety nie starcza już czasu, musimy jechać do Ushuaia.
Chile Dwa.
Ponownie granicę z Chile przekraczamy w odludnym miejscu zwanym Rio Turbio. Widzimy z daleka masyw Torres del Paine jednak warunki pogodowe sprawiają, że bez sensu jest wjeżdżać w góry tylko po to aby zobaczyć ścianę chmur. Kierujemy się do Punta Arenas, miasteczka nad cieśniną Magellana i po kilku godzinach jesteśmy już w tym mitycznym miejscu, prawie na końcu świata. Nocujemy dla odmiany w klimatycznym hostelu i idziemy na lokalną dyskotekę, prowadzoną przez Serbów na emigracji. Następnego dnia o 9 rano okrętujemy wszystkie samochody na prom, mający przewieźć nas przez cieśninę. Rejs jest przygodą, bowiem fala jest duża i trochę buja a prom jest niewielki niemniej zgodnie z rozkładem przybijamy do Pornevir, małego miasteczka na Ziemi Ognistej. Nie widzimy niestety tutaj żadnych ogni (może dlatego, że wybito wszystkich Indian Yamana, którzy kiedyś tu mieszkali i palili ogniska – stąd nazwa wyspy, nadana przez Magellana) ale za to oglądamy współczesne kopalnie złota, prowadzone tak jak 200 lat temu, czyli złotonośne działki na których brodaci „kopacze” pracowicie przy pomocy sita płuczą grudki złota. I nie jest to próżne zajęcie – podobno z takiej działki można rocznie wypłukać 1-1,5 kg złotego piasku a rząd Chile nie wpuszcza tutaj wielkich koncernów aby zachować koloryt i tradycje poszukiwaczy. Po kilku dniach poruszania się drogami wszyscy mają ochotę na trochę off-roadu, znajdujemy więc mały przejazd przez błotnistą rzeczkę i testujemy nasze wyciągarki. Chwilę potem uświadamiamy sobie, że to też jest złotonośna rzeka, podejmujemy więc decyzję o niemyciu samochodów i zostawieniu na nich złotonośnych osadów tak, aby podnieść wartość aut po powrocie do Polski. Kilka godzin później dojeżdżamy do części trasy Camel Trophy, jaki odbywał się tutaj w 1998 roku. Myślimy co prawda, że trasa dla Freelanderów, a takie LandRovery brały w niej udział, nie powinna być bardzo trudna, okazuje się jednak po 11 latach, że droga znacząco się zmieniła dając nam zabawę na całego . Po pierwsze duży obszar tajgowego lasu został kilka lat temu powalony przez jakiś kataklizm i mamy na drodze kilkadziesiąt „baobabów” do pokonania, po drugie pod warstwą mchu czają się dosyć głębokie i ostre dziury z wodą a po trzecie dróżka jest od dawna nieuczęszczana i pokrywa ją piękne błoto. Nocujemy po drodze, między cięciem jednego „baobabu” a drugiego, na wielkim karczowisku. Jest dosyć zimno bowiem jesteśmy poniżej 55 równoleżnika niemniej drzewa do palenia mamy pod dostatkiem więc możemy utrzymywać duży ogień przez całą noc. Następnego dnia próbujemy dotrzeć do małego przejścia granicznego z Chile w osadzie Lago Chileno. Niespodziewanie okazuje się, że przejście będzie czynne dopiero za trzy dni, od 1 grudnia. Nie mamy tyle czasu, musimy zawrócić i jechać bardziej na północ przez Rio Grande. Nie jest to proste bowiem błoto nas bardzo spowalnia, wyciągarki się palą, paliwa zaczyna brakować a samolot z Ushuaia odlatuje o ustalonej godzinie. Miło jest mieć świadomość, że do Ushuaia w linii prostej mamy ok. 80 km ale przed nami jest granica z Chile i niedostępna tundra wiec drogi na około zostaje ok. 400 km.
Argentyna na koniec
Granicę udaje nam się przekroczyć już na normalnej drodze. Dalej to już łatwa trasa przez Rio Grande i do Ushuaia docieramy w środku nocy . Znajdujemy hotelik o nazwie „Ushuaia” , możemy więc świętować szczęśliwe zakończenie wyprawy. Jeszcze tylko kilka wycieczek dokoła miasteczka, oglądanie lodowca Martial, wraków statków na kanale Beagle i możemy ładować samochody do kontenerów.
Przejechaliśmy ponad 10.000 tysięcy kilometrów, kilka stref klimatycznych, doświadczyliśmy temperatur od +55 do -15 C, wjechaliśmy na wysokość ponad 5000 mnpm, widzieliśmy dżunglę, chako, pampę, tajgę, tundrę i lodowce, przejechaliśmy 6 krajów – była to wyprawa jak się patrzy. A z perspektywy czasu oceniam, że była to jedna z fajniejszych przygód jakie do tej pory przeżyłem. Trzeba tam wrócić.
Michał Synowiec, Globtroter4x4