Ruta 40 czyli dzienniki nie-motocyklowe (część 1 z 2)
Ikona wojującego komunizmu, boski Che-Guevara, przewróciłby się w grobie gdyby wiedział, że zapragnąłem udać się jego śladami po lekturze „Dzienników”. Nic bardziej mylnego – ten Pan znajduje się na przeciwległym biegunie mojej wizji świata niemniej Ruta 40, tak bardzo rozreklamowana w jego biografiach jest jednym z symboli Ameryki Południowej. I właśnie o wyprawie między innymi tym szlakiem jest to opowiadanie.
Argentyna.
Mamy własne samochody, przywiezione w kontenerach z Polski, jedziemy ekipą 7 aut, przygotowani na wszelkie warunki jakie możemy napotkać po drodze. Plany mamy ambitne, od pobytu w brazylijskiej dżungli i paragwajskim Chako przez przejazd między boliwijskimi wulkanami Az po przemierzenie argentyńskiej pampy i chilijskiej tundry. Na początku wyprawy zaś jest Buenos Aires, inaczej Miasto Pomyślnych Wiatrów, przepiękna metropolia Nowego Świata. Samo Buenos jest miastem tętniącym latynoskim rytmem, którego wieczorne i nocne życie zapiera dech w piersiach. Obowiązkowo oglądamy pokazy szkół tanga, chodzimy do knajp i knajpeczek, tych drogich, przeznaczonych dla zachodnich turystów jak i takich lokalnych odwiedzanych tylko przez Argentyńczyków. Podziwiamy najszerszą ulicę w Ameryce Południowej, Avenido 9 Julio, ze sławnym obeliskiem upamiętniającym założenie miasta, spacerujemy uliczkami dzielnicy portowej La Boca, oglądamy zabytkową dzielnicą Belgrano. Te trzy dni, które spędzamy w Buenos, załatwiając w międzyczasie formalności celne, pozwalają nam wejść w ciepły, jakże inny od europejskiego, radosny klimat Argentyny. Rankiem czwartego dnia opuszczamy miasto. Nasz cel to Foz de Iguazu, największe wodospady w Ameryce Południowej, znane z filmu „Misja”. Droga jest długa i prosta, zajmuje nam całe 2 dni. Chcemy dojechać tam jak najszybciej bowiem po drodze mamy tylko farmy i farmy – jest to obszar najwcześniejszej hiszpańskiej kolonizacji. Niemniej udaje nam się zobaczyć kilka ciekawych miejsc, takich jak gorące źródła w Chajari i spotkać niesamowitych ludzi na przygodnych campingach. Tuż przed Iguazu zwiedzamy ruiny jezuickich misji San Ignacio Mini, dające nam wyobrażenie jak mogła wyglądać pierwsza w nowoczesnym świecie rzeczywista wspólnota chrześcijańska. Widzimy także kawałki zachowanej prawdziwej dżungli, która kiedyś zamieszkiwali dzicy a dziś ucywilizowani Indianie Guarani. Dżungli praktycznie już nie ma, wszędzie dokoła pola i plantacje, tylko w najbliższym otoczeniu wodospadów zachował się większy kawałek lasów deszczowych.
Brazylia.
Wodospady Iguazu najlepiej ogląda się od strony Brazylii, przekraczamy więc granicę i jedziemy na zwiedzanie. Kaskada robi wrażenie, zwłaszcza, że wody nie jest ani za dużo ani za mało. Pływamy pontonem po rzece, jak biali turyści zwiedzamy dżunglę ścieżkami dydaktycznymi, chodzimy kładkami nad koroną wodospadów. O żadnej przygodzie nie można tu mówić bowiem jest to miejsce, które odwiedzają miliony turystów rocznie. I rzeczywiście warto je zobaczyć. Wieczorem, zachęceni przez przypadkowego Brazylijczyka idziemy na prawdziwą ucztę do jednej z knajpek leżących przy bocznej uliczce w Foz. Tylu przepysznych rodzajów mięsa, różnych potraw i napojów jednorazowo nigdzie nie jedliśmy więc na noc zostaje nam hotel – dalej nigdzie nie możemy się już ruszyć.
Paragwaj.
Miejsce, gdzie schodzą się granice trzech państw jest największą strefą wolnocłową w Ameryce Południowej. Aglomeracja połączonych mostami miast: Foz de Iguazu (Brazylia), Puerto Iguazu (Argentyna) i Ciudad del Este (Paragwaj) jest jednym z największych bazarów jakie widziałem na świecie. I my przez ten bazar, po drodze dopełniając formalności granicznych i celnych oraz przecinając wysokim mostem Paranę musimy się przebić. Całość robi niesamowite wrażenie ale przez to, że czujemy się i jesteśmy postrzegani jak przybysze z kosmosu, udaje nam się w miarę szybko i bezproblemowo przejechać to mrowisko. Zaraz za Asuncion, stolicą Paragwaju, wjeżdżamy w selwę. Droga robi się coraz węższa a roślinność coraz gęstsza i dzika. Jedziemy wprawdzie wśród farm i stad bydła ale czujemy już posmak dziczy. Pierwszą noc spędzamy na farmie spotkanego przyjaznego Paragwajczyka o niemieckim rodowodzie (wymuszona emigracja wczesno-powojenna) i doświadczamy pierwszego deszczu. Kilka godzin nocnego oberwania chmury powoduje, ze drogi zamieniają się w mokrą breję. Jedziemy tylko do najbliższego check-point’u i musimy czekać aż podeschnie bowiem Paragwajczycy nie chcą abyśmy rozryli im MT-kami drogi. Czekamy więc kilka godzin spajając miejscowych gaucho’s i policjantów oraz susząc swoje rzeczy. Po południu droga zmienia się na tyle, że możemy ruszać – zaczynamy więc zapuszczać się głębiej w Chako. Co jakiś czas pojawiają się konni gaucho-cowboye z coltami, Indianie Guarani oraz paragwajskie wojsko i policja ponieważ jest to teren sporny z Argentyną. W jednym z aut, Hummerze H3 zaczyna brakować benzyny więc po drodze skupujemy w okolicznych wioskach cały zapas jaki Indianie przechowują do swoich motorków (w butelkach 1,5 litrowych). Nocujemy w bazie kawalerii, czyli na wielkim placu z flagą Paragwaju w środku wioski o nazwie Estancia Sorpreza, służącym jako miejsce postoju żołnierzy. Przemieszczając się przez Chako co chwilę mijamy posterunki wojskowe, bazy i polowe lotniska – wszyscy patrzą na nas podejrzliwie bowiem okazuje się, że podobno działa tutaj jakaś maoistowska partyzantka o której nic nie wiemy a światowe media nic nie donoszą. Samo Chako jest niesamowite – sucha i kolczasta selwa uniemożliwiająca wejście nawet na kilkanaście metrów w głąb. I cały czas jest „dzikie” czyli takie jak z czasów podbojów kolonialnych. Poruszamy się przecinkami wytyczonymi pod sznurek zgodnie z kierunkami świata. Niestety właśnie dziś tutaj dotarła cywilizacja bowiem przecinki robione są pod budowę coraz to nowych farm. Co chwila mijamy obszary, gdzie selwa jest karczowana do zera tak, aby tworzyć pastwiska dla bydła i żal nam się robi widząc postępującą ekspansję drwali. Jest też małe współczesne polonicum – w środku niczego czyli zakurzonej selwy stoi sobie brudna tablica z informacją, że nasza kochana Unia Europejska zaangażowała się finansowo w projekt hydrotechniczny na rzece Pilcomayo a jedną z umieszczonych na niej flag jest nasza Biało-Czerwona… Niemniej dróżki są fajne, nawigacja trudna, czasami zdarzają się przeszkody w postaci zamkniętych bram lub zarośniętych do zera przejazdów – wtedy musimy się wycofywać lub przebijać siłowo przez selwę co samo w sobie jest przygodą. Za kilka dni, już w Boliwii dowiemy się o wielkich deszczach, które nadchodzą właśnie nad obszar, gdzie się poruszamy – już teraz niewielkie kałuże zmuszają nas do kombinowania a co dopiero by się działo, gdybyśmy znaleźli się w selwie kilka dni później? Chyba tylko szukanie wyżej położonych części Chako i czekanie aż woda opadnie.
Boliwia.
Granicę przekraczamy klimatycznym przejściem w selwie. Okazuje się, że paragwajski posterunek celny jest ale granicznego już nie ma – musimy więc wysłać jeden samochód z paszportami wszystkich osób do miejscowości położonej w środku Paragwaju, oddalonej od nas o ponad 300 km, o wdzięcznej nazwie Mariscal Jose Felix Estigarribia. Tylko tam jest jedyny punkt, gdzie mogą nam wbić pieczątki legalnego opuszczenia Paragwaju. Jest to cały dzień jazdy a reszta ekipy musi w tym czasie czekać w 50 stopniowym upale na formalności. No cóż, nieprzewidziana przygoda. Korzyścią jest poprawa relacji polsko-paragwajskich polegająca na całodniowym zaprzyjaźnieniu się z celnikami i żołnierzami, wspólne picie napojów i spożywanie potrawki z tapira. Jako, że Boliwia z Paragwajem nie bardzo się lubią, posterunki graniczne oddziela kilkudziesięciokilometrowy odcinek selwy czyli tzw. ziemia niczyja. Pośrodku niej, przy drodze stoi sobie domek z rodziną Indian Guarani sprzedający podróżnym napoje. Wszystko byłoby dobrze ale zwracają naszą uwagę dwie piękne skóry jaguarów, mała i duża czyli samicy i młodego wiszące sobie u pułapu chaty. Indianin z dumą pokazuje nam rozklekotany sztucer (nabity) stojący w kącie i w swoim języku oraz gestami mówi, że to on sam, z tej strzelby dwa dni temu to zrobił. Dla niego to normalne a kotek piękny jest (albo był)… Po kilkudziesięciu kilometrach selwa się kończy i widzimy góry. Dojechaliśmy wreszcie w Andy. Nocujemy w miasteczku Villa Montes gdzie dokonujemy pierwszych przeglądów samochodów bowiem przed nami wjazd na duże wysokości. Andy robią wrażenie. Zaraz za miasteczkiem wjeżdżamy w dolinę z wąską i krętą drogą, bardzo przypominającą tą najbardziej znaną – Camino de Muerte. Cały dzień zajmuje nam przejazd do Tariji bowiem nie spieszymy się – podziwiamy widoki. Mijamy prześliczne wioski z czasów konkwistadorów, kościółki, Indianki w melonikach, sycimy się widokami Andów a pogodę mamy prześliczną. Mści się na nas to następnego dnia bowiem droga przez Tupizę, mimo całego piękna i pokonywanych dużych wysokości, okazuje się być bardzo powolna. Wjeżdżamy tutaj po raz pierwszy na wysokość ponad 4000 mnpm i do Colchani, miasteczka położonego na brzegu Salaru de Uyuni docieramy grubo po zachodzie słońca. Sam salar jest miejscem jakiego gdzie indziej na świecie szukać jest bardzo trudno. Jest to największe na świecie solnisko, po którym można bez problemu jeździć samochodem, położone ponad 3500 mnpm. Gruba warstwa soli (ok. 3 m) powoduje, że bezpieczna jest tutaj jazda nawet ze znaczną prędkością ale to stawia nas przed innym wezwaniem – wystarczy, ze jakiś samochód pojedzie choć trochę w bok niż reszta i po 2-3 minutach znika za płaskim horyzontem. Jest to bardzo fajna sprawa, zwłaszcza gdy stosuje się nawigację morską czyli jedzie 200 km na azymut z prędkością ponad 100 km/h. Nasze CB radia nie bardzo zdają egzamin, bowiem propagacja na tej wysokości jest taka, że bardzo szybko gubimy zasięg. A śladów innych samochodów albo nie ma bo sól jest bardzo twarda albo jest ich bardzo dużo w różnych kierunkach, więc musimy się bardzo pilnować. Nocujemy w hotelu zbudowanym z solnych cegieł, pijemy wodę doprowadzoną korytami z soli, siedzimy na solnych ławach przy solnych stołach. I wdychamy ożywczą sól jaka jest wszędzie dokoła. Cały dzień także schodzi nam na znalezieniu stacji z paliwem oraz przejeździe w poprzek Salara. Kolejny nocleg to kawałek płaskiego miejsca pod jednym z wulkanów Koldyliery Domeyki na wysokości ponad 4000mnpm, gdzie rozbijamy biwak. Przejazd przez Aleję Wulkanów jest niesamowity, obserwujemy te dymiące i te wygasłe, odczuwamy czasami lekkie wstrząsy i podziwiamy Ignacego Domeykę, Polaka który w XIXw zbudował tutaj do niedawna najwyżej położoną linię kolejową na świecie, czynną do dnia dzisiejszego.
Chile.
Granicę przekraczamy małym przejściem granicznym w Ollagua, u stóp czynnego wulkanu o tej samej nazwie. Zderzenie dwóch światów. Boliwia, żywcem wyjęta z XIX wieku i Chile, ultranowoczesne państwo z wszelkimi udogodnieniami cywilizacyjnymi. Pierwsze pytanie celników na granicy – czy ktoś nie ma liści koki w samochodzie. W Boliwii liście te żują wszyscy i jest ogólnie dostępna. W Chile jest zakazana. Drugie pytanie to czy nie mamy skór, zwierząt, owoców lub innych niecertyfikowanych CITES-em i HACCP-em produktów. Mimo, ze przejście jest wysoko w górach, bardzo daleko od jakiegokolwiek miasta i bez drogi asfaltowej, posterunek jest nowoczesny i świetnie wyposażony a obsługa kulturalna i doskonale mówi po angielsku, co w hiszpańskojęzycznej Ameryce Południowej nie jest takie oczywiste. Oczekując na przedłużające się negocjacje z celnikami dotyczącymi pewnego wypchanego krokodyla, nabytego w Boliwii i jadącego w jednym z samochodów, wysłuchujemy niesamowitych opowieści miejscowych Indian o krwiożerczej Czupakabrze, która ponoć właśnie teraz tutaj grasuje. Dalsza nasza droga to zjazd z wysokości na pustynię Atacama, do Calamy gdzie mamy możliwość lekkiego odpoczynku po Boliwii. Gdy odpoczynek się kończy, wracamy w góry, naszym celem jest przełęcz Abra del Acay, najwyższy punkt na naszej trasie leżący na Rucie 40, tej sławnej drodze na jaką właśnie dopiero teraz wjeżdżamy. Jest to już po drugiej stronie granicy z Argentyną więc przemierzając pustynię w okolicach San Pedro de Atacama wdrapujemy się z wielkim trudem na przełęcz Jama (ok. 4800 mnpm). Droga jest uciążliwa bowiem podjazd prostym asfaltem, nachylonym pod kątem ok. 3-5 stopni na długości ponad 150 km powoduje budzenie się wielorybów w naszych układach chłodniczych, objawiających się co i raz efektownymi pióropuszami pary, jakie zaczynają wydobywać się spod masek naszych aut.
Michał Synowiec, globtroter4x4.pl