Półwysep Kolski 2004
Latem 2004 roku kolejny raz zapakowaliśmy się do naszego sprawdzonego Land Rovera i całą rodziną (ja i Monika wraz z dziećmi, Adą i Mateuszem) ruszyliśmy do Murmańska na Półwyspie Kolskim.
Mimo że to wciąż europejska część Rosji, to jednak leży już daleko na północy, powyżej koła podbiegunowego i umożliwia poznanie warunków panujących na Syberii. Tym razem w podróży towarzyszył nam nasz przyjaciel Norbert, który początkowo miał jechać z żoną, jednak na 3 miesiące przed wyjazdem okazało się, że Dorota jest w ciąży (gratulacje!). Mimo to Norbi – twardy facet – nie zrezygnował z przygody i, powierzając Dorotę opiece całej rodziny, wyszykował swego Land Cruisera i postanowił jechać z nami.
Nie licząc 9-godzinnego (sic!) postoju na rosyjskiej granicy i niewiarygodnej biurokracji, z jaką się zetknęliśmy, podróż przebiegała sprawnie i w miłej atmosferze. Pierwsze obozowisko rozbiliśmy na łące jakiegoś uprzejmego gospodarza w połowie drogi do Sankt Petersburga. Drugiego dnia obudziliśmy się, zjedliśmy śniadanie, zapakowaliśmy obozowisko i ruszyliśmy w dalszą podróż. Tylko że… Mateusz – któremu zwykle nie zamykają się usta, a podczas jazdy zachowuje się niczym osioł ze „Shreka”, pytając w kółko: „Daleko jeszcze?” – tym razem śpi, mało mówi, jest jakiś niewyraźny. Ręką sprawdzamy, czy nie ma temperatury, pytamy, jak się czuje. Wszystko wskazuje na to, że nasza pociecha jest chora. Nie wiemy, co mu dolega, a brak termometru (od tamtej pory mam go na stałe w apteczce podróżnej) uniemożliwia dokładniejszą diagnozę. Nie ma co, trzeba jechać do jakiegoś miasta, kupić termometr i decydować, co robić dalej.
Termometr zdobyty, sprawdzamy… 38ºC! Dziecko przelewa się przez ręce, a my stoimy na miejskim parkingu. W tej samej aptece pytamy, gdzie możemy znaleźć jakiegoś lekarza. Okazuje się, że najłatwiej będzie wezwać karetkę – tak też się dzieje.
Po kilkunastu minutach podjeżdża Ogórek z lekarką. Pani jest bardzo sympatyczna, ale karetka na wyposażeniu ma nosze i nic ponadto. Przypomina stare polskie Nyski z lat 70-tych i 80-tych. Zapada decyzja, że jedziemy do szpitala, aby tam zdiagnozować, co dolega Mateuszowi. W szpitalu spędzamy kilka godzin, chodząc od pokoju do pokoju, czekając, tłumacząc (co nie było łatwe, mimo podobieństwa języków). Podobnie jak wyposażenie karetki, także standard szpitala pozostawiał wiele do życzenia, ale zdecydowanie czuliśmy chęć pomocy i coś, co można nazwać empatią. Ostatecznie na szczęście okazało się, że jest to zwykłe przeziębienie, wystarczy Gripex oraz aspiryna i powinno przejść. Z perspektywy wygląda to banalnie, ale uwierzcie mi, nerwy, jakie towarzyszyły nam tego dnia, były ogromne.
Przez kolejne kilka dni zmierzaliśmy spokojnym tempem na północ. Niestety, pogoda była deszczowa, a nasze namioty każdego dnia zdawały test wodoodporności. Ale nawet spokojna jazda w Rosji może dostarczyć emocji. Na przykład kontrola milicyjna. Z pozoru nic groźnego, jeśli nie jest się przemytnikiem narkotyków i nie łamie notorycznie przepisów, tylko podróżuje spokojnie z rodziną. Jednak nauczyłem się, że w Rosji, jadąc samochodem na obcych tablicach, zostanie się zatrzymanym przez każdy radiowóz stojący na poboczu. Można być także pewnym, że coś z samochodem lub z dokumentami będzie nie w porządku. Zawsze znajdzie się coś, za co można wlepić mandat… który oczywiście powinno się zapłacić bez pokwitowania. Tak było i tym razem, zatrzymano nas pod byle pretekstem, poproszono o moje prawo jazdy, które oczywiście grzecznie podałem (miałem podówczas jeszcze papierowe, a nie plastikowe) i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że takie prawo jazdy jest nieważne. A dlaczego nieważne? Bo milicjanci tak uważają. Wcześniej widzieli już plastikowe, więc ich zdaniem papierowe jest nieważne. A skoro jest nieważne, to trzeba zapłacić mandat. Ale, ale… Jestem przezorny i zawsze mam ze sobą prawo jazdy międzynarodowe, gdzie jest również strona po rosyjsku:) Daję im ze słowami: „Proszę bardzo, tamto wam się nie podoba! To tu macie inne. I co?” I znowu to samo – ich zdaniem też jest nieważne! A dlaczego? A dlatego! Bo tak! Jak mi się nie podoba ich decyzja, to mogę czekać na komendanta. A kiedy będzie komendant? Może za 3 godziny, a może za 5 godzin. W końcu postanowiłem się poddać i zapłaciłem „mandat”.
Wszystkie mocne wrażenia pierwszych dni z nawiązką wynagrodził nam biwak nad Morzem Białym. Najbardziej ekscytujący był przypływ i odpływ!
Miejsce, które wieczorem wybraliśmy na obozowisko tuż obok wody, rano okazało się być oddalone od niej o kilkaset metrów! Odległa wyspa, na której widzieliśmy zaparkowane ciężarówki, drugiego dnia była połączona z lądem. Być może dla wielu to nic nowego, dla nas jednak i dla naszych dzieciaków było to coś niezwykłego. Pogoda także się poprawiła, wreszcie wyszło słońce. Po tylu deszczowych dniach było to zbawienie dla naszych mokrych ubrań i namiotów, zmarzniętej żony i dzieciaków, które, widząc morze, nie mogły już usiedzieć na miejscu.
Krajobraz na Półwyspie Kolskim uległ nieco zmianie. Po horyzont rozciągały się teraz połacie wyschniętego lasu.
Szybko okazało się, że dotarliśmy do rejonu Moncziegorska, jednego z głównych punktów wydobycia niklu w Rosji. Minęliśmy to mało przyjazne miejsce i wreszcie zobaczyliśmy upragniony napis: „Murmańsk”. I oto pojawiło się przed nami słynne miasto, gdzie swoją siedzibę ma osławiona Rosyjska Flota Północna, do którego podczas II wojny światowej przypływały konwoje z pomocą dla frontu wschodniego, a zarazem największe miasto za kołem podbiegunowym.
Po zwiedzaniu miasta, kupieniu suszonych ryb, po zrobieniu obowiązkowego zdjęcia jednemu z rosyjskich lodołamaczy atomowych czas pomyśleć o noclegu. Z pomocą przyszła nam grupa motocyklistów, która wytłumaczyła, gdzie i jak mamy jechać. Dodatkową atrakcję stanowiła możliwość łatwej komunikacji w naszym ojczystym języku, gdyż okazało się, że jeden z nich studiował w Szkole Morskiej w Gdyni.
Kolejne kilka dni spędziliśmy, jeżdżąc po wyludnionych terenach Półwyspu Kolskiego. Dziesiątki rzeczek, jeziorek i podmokłych dróg stanowiły wspaniały teren do jazdy. Jednocześnie przez cały wyjazd towarzyszyły nam roje komarów wielkości krów. Komarów, na których żadne przywiezione z Polski Autany i Offy nie robiły najmniejszego wrażenia. Po raz kolejny okazało się, że na rosyjskie problemy działają tylko rosyjskie specyfiki. Zakupiliśmy więc w aptece kilka buteleczek podejrzanego płynu, który odstraszał samym opakowaniem, i to poskutkowało.
Obozując nad przepięknym jeziorem Umboziero, postanowiliśmy zobaczyć góry po jego drugiej stronie i tak trafiliśmy pod bramę kopalni odkrywkowej. Początkowo ochrona nie chciała nas wpuścić mówiąc, że “nie nada”, ponieważ „bielazy rabotajut”. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to oznacza i dlaczego, mimo że droga jest pusta i szeroka, nie możemy wjechać. Szczęśliwie sympatyczna rozmowa umożliwiła nam w końcu wjazd do kopalni.
Wszystko było tam gigantyczne.
Ogromne dziury, ogromne głazy i najważniejsze – wielkie ciężarówki BieŁAZy. Gdy tylko spotkaliśmy pierwszą z nich, od razu zrozumiałem, dlaczego strażnicy mieli obawy, czy nas wpuścić. 300-tonowa ciężarówka wielkości kamienicy z łatwością może rozjechać dowolny samochód terenowy. Wizyta w kopalni wciągnęła nas tak bardzo, że zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Pozwolę sobie tu zacytować wpis z pamiętnika mojej córki (wówczas jedenastoletniej), opisujący powrót do obozowiska. „Marcin i Norbi otworzyli sobie po jednym piwku, a Mateusz zasnął i ruszyliśmy dalej. Potem wypili drugie i trzecie piwo, dlatego tę drogę, którą wcześniej zrobiliśmy w 4 godziny, teraz zrobiliśmy w półtorej. Mama była strasznie wkurzona, jak wróciliśmy o 3:40, i nie chciała z nami rozmawiać, ale rano już jej przeszło.”
Ponieważ kilka poprzednich dni minęło bez większych problemów, nadszedł czas, aby urozmaić nasz wyjazd. Przejazd przez jeden z setek brodów okazał się nieco głębszy niż przewidywaliśmy. Głębszy o tyle, że nieszczelny snorkel w Land Cruiserze puścił trochę wody, która, dostając się do rozgrzanej turbiny, zepsuła silnik Toyoty. Samochód dymił na biało, stracił moc, słowem – nie jechał. Wraz z Norbertem podjęliśmy decyzję o przymusowym noclegu w hotelu w Kandałakszy i poszukiwaniu pomocy. Niestety, awaria nowoczesnego silnika D4D była zbyt poważna, aby próbować ją samodzielnie naprawić w rosyjskim warsztacie. To oznaczało konieczność zorganizowania transportu samochodu do Polski i koniec wyjazdu dla Norbiego.
Ponieważ ta niespodziewana awaria i przymusowe rozstanie z Norbertem zdarzyło się w 2/3 naszego wyjazdu, nasza czwórka zmuszona była kontynuować podróż samodzielnie. W drodze powrotnej ponownie zawitaliśmy nad Ładogę, gdzie, jeżdżąc bocznymi drogami przez małe wioski, spędziliśmy ostatnie dni naszego pobytu w Rosji.