Namibia – marzenie o prawdziwej Afryce
Pomysł pojechania do Afryki chodził nam po głowie już od jakiegoś czasu. Od zawsze chcieliśmy odwiedzić „czarny ląd”, ale nie było ku temu ani okazji ani pomysłu jak to zrealizować. Dlaczego akurat Namibia? W listopadzie 2009 roku natrafiliśmy na relację z takiej wyprawy francuskich podróżników. Niby nie powiedzieliśmy tego na głos, ale obydwoje wiedzieliśmy, że tam spędzimy najbliższe wakacje. 15 marca 2010 zapada decyzja – jedziemy. Zaczynamy organizacje, ustalamy termin. Do wyjazdu mamy niecałe 1,5 miesiąca. Czy damy rade wszystko zorganizować? Niestety nie udaję nam się namówić nikogo ze znajomych na wspólny wyjazd, także ruszamy we dwoje.
Największy problem jest z wizami ponieważ najbliższa ambasada Namibii obsługująca Polskę jest w Berlinie. Mamy dwie możliwości, albo jechać do Berlina z paszportami i później po 2 tygodniach je odbierać, albo zaufać kurierom i poczcie polskiej i wysłać paszporty same. Decydujemy się na ta drugą opcję, mając w duchu nadzieję, że przez 2 tygodnie nie będziemy musieli pilnie wyjechać do kraju poza strefę Schengen.
Po niecałym tygodniu telefonuje do mnie Pani Konsul z Ambasady z informacją, że wizy mamy już wstęplowane i że paszporty zostają do nas odesłane. Przychodzą bez żadnych problemów.
No to lecimy
Decydujemy się na lot mocno łączony, ale w stosunkowo najniższej cenie. Lufthansa, Etiopian Airlines i Sout African Airlines, przez Frankfurt, Addis Abeba i Johannesburg do Windhoek. Jeszcze tylko szczepienia, wykupienie tabletek na malarię i to co najciekawsze wybór samochodu :). Plan pierwotny zakładał transport naszego Terrano II do Namibii statkiem, ale ze względu na zbyt krótki czas do wyjazdu decydujemy się na wynajęcie samochodu na miejscu. Wybór niestety nie jest duży. Są do wyboru pick-upy i pick-upy, a także Nissany Patrole i Defendery. Ostatecznie decydujemy się na Nissana Pick-up NP300 – ze względu na ładowność paki i konkurencyjną cenę.
Po 24 godzinnej podróży z lotniska odbiera nas pracownik wypożyczalni samochodów i zawozi do hostelu w centrum Windhoek. Tam spedzamy pierwszą noc, a rano ta sama osoba zawozi nas do wypożyczalni. Lśniący i pachnący samochód – jak oni to robią, że te samochody są takie czyste po wyprawach J – czeka już na nas przygotowany i wyposażony w namiot na dachu, lodówkę, cały sprzęt biwakowo-campingowy oraz najpotrzebniejsze narzędzia i akcesoria.
Przez 22 dni naszej wyprawy robimy 8tys km.
Wyprawa
Z Windheok po pełnym zaopatrzeniu się w supermarkecie Spaar (i po co braliśmy gorące kubki z polski na wszelki wypadek:) jedziemy na północny-wschód do wioski buszmenów. Nasz pierwszy nocleg jest niesamowity. Do oddalonego o 80km od Windhoek campingu w miejscowości Okahanja dojeżdżamy po zmroku. Z recepcji jesteśmy zaprowadzeni na nasze miejsce – własna rozłożysta akacja, palenisko, stół pod zadaszeniem, łazienka tylko dla naszego użytku z cudownym widokiem na gwiazdy. Pełna cywilizacja.
Następnego dnia kończy się asfalt, a my jedziemy dalej do Roys Camp w okolicy miejscowości Tsumeb, po drodze mijając Grothfontain i Meteoryt Hioba – największy meteoryt który spadł na ziemię. Aby go zobaczyć trzeba jechać 50 km w jedną stronę po prostym jak linijka wibrującym szutrze. Nasze kręgosłupy długo pamiętają tą wycieczkę. W samej okolicy meteorytu spędzamy może 15 min. Wstęp oczywiści płatny, ale można nie tylko wielki kamień dotknąć, a nawet na nim stanąć. Dodatkowy plus – można odpocząć od jazdy samochodem. Wracając zatrzymujemy się jeszcze w Groothfontein na uzupełnienie zapasów i paliwa. Nie wiadomo kiedy znowu napotkamy jakiś supermarket. Wieczorem docieramy na camping Roys Camp. Znowu po ciemku rozbijamy namiot – mamy problemy ze znalezieniem miejsca – chyba trafiliśmy na wolny weekend:). Miejsce ma jednak niesamowity klimat. Basen ogólnodostępny stylizowany na łazienkę, całkiem niezła restauracja w bardzo rustykalnym stylu. Przed wyjazdem słyszeliśmy, że podobno właśnie na tym campingu można napić się piwa w oszronionym kuflu wyjętym prosto z zamrażalki. Niestety nie było nam to dane.
W nocy pierwszy raz skrapla nam się namiot, ze względu na duże różnice temperatur i szczelność namiotu. Ranek mimo innych planów poświęcamy na suszenie śpiworów i materaca. Około południa wyruszamy 50km na wschód do wioski Buszmenów. Po kilku kilometrach droga przestaje być zupełnie widoczna, a my jedziemy dalej przez piachy i busz. W końcu docieramy do swego rodzaju miejsca do rozbicia namiotu z tabliczka, ze to tu. Zostawiamy samochód i idziemy do wioski. Tam jesteśmy radośnie witani, wybieramy opcje spędzenia czasu i oglądamy wioskę, w której Buszmeni mieszkają obecnie. Niewiele przypomina ona tradycyjne Buszmeńskie chaty. U Buszmenów spędzamy półtora dnia. Pokazują nam jak wytwarzają swoje produkty: wisiorki, łuki. Pokazują jak polowali, jak zdobywali jedzenie, picie w terenie w którym nie ma wody ani żadne jadalne rośliny nie powinny rosnąć. Drugiego dnia idziemy na bushwalk gdzie spotyka nas deszcz i dowiadujemy się, że prawie każdą roślinę rosnącą w buszu można w jakiś sposób wykorzystać. Jeśli nie zjeść lub użyć do wytworzenia lekarstwa, to można przygotować z niej truciznę do zatrucia strzał.
Przed zachodem słońca docieramy do Sachsenheim – farmy z campingiem niedaleko parku Etosha. Po 2 dniach w buszu niesamowita odmiana. Niemiecki porządek, niesamowita gościnność, prysznice i co najciekawsze – jesteśmy jedynymi gośćmi. Od razu zaprzyjaźniają się z nami 2 psy właścicieli i pilnują naszej kolacji na grillu. Przed nami kolejny dzień pełen wrażeń. Zwiedzanie Etosy, ale już dzisiaj mamy przedsmak spotkania z dużymi zwierzętami. Przed snem idziemy na spacer po okolicy i za ogrodzeniem farmy widzimy żyrafy i kudu.
Polowanie z obiektywem
O świcie budzi nas pianie koguta. Koguty w Afryce? Wygrzebujemy się z namiotu, a tu okazuje się, że cała farma kipi życiem. Dookoła pasą się owce, strusie (czy strusie mogą się paść?), kury. Wszyscy zajęci codziennymi obowiązkami. My w expressowym tempie zbieramy się i jedziemy do Etoshy. Na wjeździe dostajemy mapkę terenu wraz z regulaminem informującym, że możemy poruszać się tylko po wyznaczonych drogach. Po kilku godzinach jazdy, zaczynami powoli tracić nadzieję na zobaczenie ciekawych zwierząt. W pewnym momencie za zakrętem wyłania się 15 żyraf. Stoją koło drogi i zajadają akację. Po napatrzeniu się jedziemy dalej i za niespełna 10 minut spotykamy całe stado słoni wraz z małymi kąpiące się w pobliskim błotku. Widok zapierający dech w piersiach. Stoimy i robimy zdjęcia chyba godzinę. A słonie nić sobie nie robią z naszej obecności. Do końca dnia mamy już szczęście. Zwierzęta pojawiają się co chwila.
Drugi dzień w parku Etosha poświęcamy na poszukiwanie dużych kotów. Ale jak na złość tego dnia nawet nie za bardzo szczęści nam się nawet z żyrafami czy słoniami. Chyba jest ogólnie za ciepło i wszystkie zwierzęta postanowiły schować się w cieniu. A może to wczoraj był dzień spacerów dla zwierząt i dlatego co 5 min spotykaliśmy kolejne stado? Wieczór planujemy spędzić nad sztucznym jeziorkiem na campingu Okaukuejo. Idziemy na zachód słońca zaopatrzeni w aparaty, napoje, przekąski, bluzy. Żeby niczego nam nie zabrakło w czasie podglądania zwierząt. Po godzinie w oddali widzimy 3 żyrafy podjadające listki akacji. Czekamy dalej. Żyrafy cały czas zastanawiają się czy podejść do wodopoju. Niestety tracą kolejkę i nagle pojawiają się 2 nosorożce. Piją i piją. Kąpią się i piją. Wychodzą. Po 10 min wracają. Powtarzają spektakl. W końcu odchodzą. Przychodzą 2 szakale. Kręcą się wokół jeziorka. Na horyzoncie nie widać więcej żadnych zwierząt. Po 6 godzinach rezygnujemy. Zrobiło się zimno, wilgotno i skończyło się nam jedzenie. Postanawiamy wstać o wschodzie słońca i pojechać podglądać sawannę. Wracamy do namiotu i zaczynamy czytać książki. Po chwili z trawy wychodzi szakal. Patrzy się ciekawsko jak siedzimy na fotelikach turystycznych z czołówkami na głowie i przechodzi koło nas. Chwile później pojawia się drugi. Ciekawe co jeszcze działo się koło naszego namiotu kiedy my wypatrywaliśmy zwierząt przy wodopoju. Może nawet stado zebr tu było?
I znowu w drogę
Czas zaczyna nas naglić i postanawiamy tego dnia dojechać jak najbliżej Opuwo. By skrócić drogę, postanawiamy skorzystać z off-roadowego skrótu znalezionego na mapie. Po drodze jeszcze ostatnie tankowanie i wjeżdżamy na drogę D3710 do Sesfontein. Jeszcze na długo po tamtym dniu nazwa tej drogi zapadła nam w pamięć. Skrót 88 kilometrów robimy w osiem godzin. Niby nić specjalnego, gdyby nie fakt, że na najgorszy odcinek drogi będący na około 40 kilometrze trasy docieramy koło 18tej. W maju w Namibii słońce zachodzi o godzinie 17tej, a później jest już tylko czarno i gwiazdy. Ten właśnie odcinek drogi prowadzi w kanionie, korytem wyschniętej okresowo rzeki. Droga godna polecenia każdemu kto będzie w okolicy. Tylko trzeba na nią mieć znacznie więcej czasu. Znajdujemy na mapie camping i docieramy tam tylko dzięki świetnej dokładności gpsa. Gdyby nie to, do rana nie udałoby nam się wydostać z rzeki, ponieważ by wyjechać należało znaleźć przecinkę w krzakach. Sam dojazd na camping też jest ciekawy, bo wjazd przecina strumień. A że jest noc, a w nocy wszystko wydaje się większe, długo debatujemy jakby tu ten strumień przejechać. W końcu okazuje się, ze rwący to on jest, ale wody to jest ledwo powyżej kostek. Znajdujemy miejsce do rozbicia namiotu i bez kolacji idziemy spać.
Do Opuwo dzieli nas 150 kilometrów drogą C43. Widać jak bardzo Namibia się zmienia. Główna droga prowadzi przez uskoki, korytem rwącej rzeki, przez niesamowicie stromą przełęcz. Droga nie do przejechania dla samochodu osobowego nawet w porze suchej. Wzdłuż drogi pojawiają się gliniane chaty Himba. Krajobraz przepiękny ale bardzo nieprzyjazny dla człowieka. Wszystko dookoła jest wyschnięte i ostre, a to przecież dopiero drugi miesiąc bez deszczu. Miejsce do życia tylko dla najtrwalszych.
W Opuwo uzupełniamy zapasy i paliwo. Niesamowite wrażenie robienia zakupów razem z okoliczną ludnością w tradycyjnych strojach. Obok mnie w kolejce do kasy stoi kobieta z plemienia Herero, zaraz za nią Himba. W końcu też przyszły na zakupy. Główny minus Opuwo to fakt, że jest się tam ciągle nagabywanym i zaczepianym. Przez dzieci, przez dorosłych, dosłownie każdego. Nie ma w mieście chwili spokoju żeby pomyśleć i zaplanować gdzie jechać dalej. Ale za to camping w Opuwo Country Hotel (za bardzo rozsądną cenę) jest jak z bajki. Basen, drink bar, wszystko w wyobrażalnym przez nas europejczyków afrykańskim stylu. Czuliśmy się trochę jak w filmie Pożegnanie z Afryką.
Jesteśmy już wysoko na północy Namibii, więc jedziemy zobaczyć wodospady Epupa Falls na granicy z Angolą. Na miejsce docieramy w samo południe. Czuć, że zbliżyliśmy się do równika. Z powodu upału postanawiamy zostać na noc na campingu nad rzeką, ponoć pełną krokodyli, i wykąpać się w basenie. Okazuje się to zbawienne.
Zaczynamy kierować się na południe i wybieramy alternatywną drogę off-roadową. Nauczeni już doświadczeniem spodziewamy się, że droga zajmie nam sporo czasu. Po drodze mijamy tradycyjne wioski Himba. Widać, że droga nie jest uczęszczana przez turystów, bo nasza obecność nie robi zbytniego wrażenia na tubylcach. Nawet dzieci nie są jakoś szczególnie zainteresowane naszą obecnością. Nikt nie rzuca w samochód kamieniami, nie wybiega na drogę żeby nas zatrzymać. Takie standardowe spotkane przez nas metody zatrzymywania turystów i wyłudzania pieniędzy.
Postanawiamy zupełnie zmienić klimat i z wyschniętej i zasuszonej krainy Kaokoland jedziemy prosto na wybrzeże. Niestety ze względu na ochronę przyrody Szkieletowe Wybrzeże jest w znacznym stopniu zamknięte dla ruchu samochodowego ale i tak udaje nam się dotrzeć do wraków statków. Wzdłuż całego wybrzeża prowadzi utwardzona droga która jest zrobiona z soli. Wygląda bardzo niewinnie, ale jak się naciśnie hamulec od razu wiadomo, że coś jest nie tak. Ciekawie wyglądają zwłaszcza znaki ograniczenia prędkości do 100km/h na całkowicie prostym kilkudziesięciu kilometrowych odcinkach drogi. Docieramy do Mili 108 gdzie planujemy nocleg na campingu. Niestety okazuje się, że ani camping ani stacja benzynowa nie są czynne. Wieczorem docieramy do Swakopmund i postanawiamy przenocować w pensjonacie. Cóż to za luksus wyspać się na wygodnym łóżku w cichym i czyściutkim pokoiku. Doceni to tylko ten kto przez 2 tygodnie obcował z kurzem, piachem i kamieniami.
Ze Swakopmund jedziemy do Spitzkoppe. Jest to płaski na teren na którym wykształciły się skały tylko w jednym miejscu. Wszędzie pomiędzy skałami zorganizowane są miejsca campingowe i trasy do chodzenia po skałach.
Ze Spitzkoppe wracamy na wieczor na wybrzeże, a rano jedziemy na zorganizowaną wycieczkę Living Desert Tour. O 7 rano jesteśmy zapakowani do Defendera i razem z przewodnikiem, człowiekiem który wie o pustyni chyba wszystko jedziemy na pobliskie wydmy. Tam przez prawie cały dzień szukamy na piasku śladów żyjących stworzeń. Znajdujemy jaszczurki, gekony, pająki, a nawet 2 kameleony. Ta wycieczka powinna być obowiązkowym punktem każdej wyprawy do Namibii. Spojrzenie na pustynie, wydawać by się mogło zupełnie niezamieszkałą, zmienia się zupełnie. Zwłaszcza jak po kilku godzinach później znajduje się we własnym samochodzie najgroźniejszego pająka tej pustyni „White Lady”. To taka tarantula pustyni J.
Żeby odpocząć od piachu i wydm, jedziemy do Parku Narodowego Naklauft i tam robimy dwie wycieczki w góry. Okazuje się, że na jednym ze szlaków jaki wybraliśmy do przejścia, żyje czarna mamba oraz 5 innych najbardziej jadowitych węży Afryki. Czarna mamba postanowiła zostawić nas przy życiu, mimo że śmignęła przez nami na szlaku, jednak nie obeszło się bez ukąszeń jakiś niezidentyfikowanych osowatych owadów, po których przez kilka tygodni miałam ślad i zapalenie w miejscu ukąszenia.
Z rejonu górskiego kierujemy się do Sesriem i Sossusvlei i spędzamy cały dzień na chodzeniu po największych wydmach świata. Zaskoczyło nas bardzo, że przez cały teren parku prowadzi idealnie gładka asfaltowa droga. Zaskoczenie minęło kiedy na parkingu zobaczyliśmy autokary turystów zwiedzających wydmy.
Prosto z wydm i pustyni jedziemy do Luderitz i od razu udajemy się do informacji turystycznej żeby umówić się na zwiedzanie zamkniętej kopalni diamentów. Samo Luderitz w porównaniu do Swakopmund robi bardzo ponure wrażenie. Widać, że świetność tego miasta dawno minęła. Kilka domów jest odnowionych i odmalowanych. Wszystkie mieszczą się przy jednej ulicy. Inne uliczki natomiast robią wrażenie jakby było się na slumsowych przedmieściach. Natomiast Kolmanskop – wymarłe miasto powstałe podczas funkcjonowania kopalni diamentów robi piorunujące wrażenie. Niesamowite jest również to, że można na własną rękę zwiedzać każdy stojący jeszcze budynek. Można świetnie zaobserwować w jaki sposób pustynia zagarnia całe miasto. Większość domów jest albo zupełnie zasypana piachem, albo ich podłoga podniosła się o połowę.
Z Luderitz mamy już niedaleko do Fish River Canyon. Niedaleko w Namibii jest pojęciem względnym J. W tym przypadku jest to ok. 300km ale po asfaltowej drodze, co daje nam możliwość dojechania do kanionu w określonym i skończonym czasie. Tam spędzamy wieczór i o świcie jedziemy nad brzeg kanionu podziwiać wschód słońca i zjeść śniadanie w nietypowej scenerii.
Powrót do Windhoek dzielimy na 2 dni z noclegiem na farmie. Farmę wybraliśmy zupełnie przypadkowo (akurat mieściła się w połowie drogi powrotnej do stolicy), a okazała się fantastycznym zwieńczeniem naszej 3 tygodniowej przygody z Namibią. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że właściciele farmy mają na jej terenie gepardy i można uczestniczyć w ich karmieniu, jeśli by zdążyć na farmę przed 16, a także większość terenu farmy porośnięta jest niesamowitą ilością drzew kołczanowych. Akurat zdążyliśmy rozstawić namiot przed zachodem słońca, także ostatnie promienie światła stworzyły na nasz ostatni wieczór niesamowity nastrój. Następnego dnia rano, nie śpiesząc się zbytnio jedziemy do Windhoek, oddajemy samochód, jedziemy jeszcze na ostatnie zakupy pamiątek w Craft Center, idziemy na kolację do włoskiej knajpki i żegnamy się z Namibią. Wiemy, że ten wyjazd był tylko początkiem naszego rozsmakowania się w czarnym lądzie. Wrócimy tam na pewno.
Zdjęcia i tekst: Agnieszka i Krzysztof Mierzwiccy
28/04-23/05/2010