MotoEuro – relacja z wyprawy (Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Włochy) 2009
W sumie około 5500 kilometrów, 21 dni na południu Europy.
Z Białegostoku wyruszyliśmy skoro świt, pierwszego dnia czekało na nas 530 km polskich dróg. Pogoda dopisywała nam przez cały dzien. Tuż przed Lublinem, ku wielkiemu zaskoczeniu spotkaliśmy znajomego, który zarazil Rafał pasją do motocykla. Wracał z Macedonii. Z uśmiechem na twarzy i obolałym siedzeniem około 17 dojechaliśmy do Soliny, gdzie mieliśmy spędzić pierwszą noc. Zdążyliśmy jeszcze obejrzeć zachód słońca spacerując po zaporze w Solinie.
Następnego ranka, szybko zapakowaliśmy wszystko na motocykl i spragnieni wrażeń ruszyliśmy dalej. Tego ranka, na odcinku, do granicy Słowacji dostałam namiastkę tego co czekało mnie w Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Chorwacji. Z jednego zakrętu wjeżdżaliśmy w następny. Była to moja pierwsza wyprawa motocyklem, dlatego robiło to na mnie ogromne wrażenie i budziło różne emocje. Po kilku godzinach w siodle dotarliśmy do Koszyc. Tam udaliśmy się na camping przy Alejovej. Ogarnęło nas lekkie zdziwienie, kiedy okazało się, że przy polu namiotowym biegnie droga ekspresowa. Rozbiliśmy nasze M1 i pojechaliśmy zwiedzać historyczne centrum Koszyc. Starówka uwodzi swym urokiem. Kolorowe kamienice nadają jej niezwykłego charakteru. Największą ozdobą jest gotycka Katedra Świętej Elżbiety, Kaplica św. Michała, wieża św. Urbana. Można odpocząć, zrelaksować się przy fontannach, gdzie woda leci w takt muzyki.
Spacerując po starówce zgłodnieliśmy, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś fajnego miejsca na obiad. Oczywiście nie omieszkaliśmy spróbować wyrobów tamtejszych browarów. To musze przyznać, że piwo Słowacy mają bardzo dobre, a do tego „prażony syr i hranolky” pasują wyśmienicie. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu ze smutkiem żegnaliśmy się z tym magicznym miejscem, jednak następnego dnia czekało na nas kolejne 360 km i trzeba było wypocząć. Noc minęła szybko. Budzik dzwonił wcześnie ☺. Szybki prysznic, pakowanie i w drogę. Wyjeżdżając udało nam się obudzić wszystkich sąsiadów warkotem silnika. W końcu to wakacje, nie można spać za długo.
Plan na ten dzien był prosty – Siófok nad największym jeziorem Europy Środkowej. Pogoda od rana zapowiadała się całkiem nieźle, jednak 60 km przed Balatonem złapał nas deszcz. Zdecydowaliśmy przeczekać niesprzyjającą pogodę na stacji benzynowej, jak się później okazało nie tylko my. Spotkaliśmy sympatyczną parę Czechów, również podróżujących motocyklem. Podczas rozmowy dowiedzieliśmy się, że byli już nad Balatonem i z chęcią wracają w to miejsce, następnie mieli się udać do Chorwacji na Krk. Czas upłynął szybko i przyjemnie, deszcz minął, więc wsiedliśmy wszyscy na motocykle i ośka. Niestety pogoda poprawiła się tylko na chwile, a Balaton przywitał nas deszczem i ogromnym wiatrem. Podczas rozbijania namiotu musieliśmy się mocno nagimnastykować i uważać żeby nie zwiało nam tropiku ☺ Mimo deszczu i silnego wiatru jezioro zrobiło na nas niesamowite wrażenie.
Następnego dnia okazało się, że rozbiliśmy się w „polskim zagłębiu”, dookoła było wielu polaków. Tutaj mieliśmy spędzić 2 dni. Balaton jest wspaniałym miejscem na urlop, dla zwolenników aktywnego wypoczynku jest wiele atrakcji, szkółki sportów wodnych, narty wodne i wiele innych.
Kolejnym etapem naszych wojaży była Bośnia i Hercegowina. Granice Węgier przekraczaliśmy w Barcs, więc zobaczyliśmy jeszcze kawałek, jak się okazało nudnej Chorwacji. Następne przejście graniczne Bosanska Gradiska.
Tutaj już kolejka i jakaś godzina oczekiwania w 35 stopniowym upale, bez najmniejszego wiatru. Wreszcie wjechaliśmy do kraju, który tak bardzo nas ciekawił i intrygował. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy były duże, żółte, znaki drogowe opisane cyrylica bośniacką, oraz chaos na drogach.
Naszym celem było stare miasteczko, położone w górach – Jajce. Bardzo miłym zaskoczeniem w tym kraju były niskie ceny paliw ☺. Droga początkowo nie zachwyca, jednak znając historię kraju, widać jak się odbudowuje. Obok zniszczonych, starych domów, stoją piękne nowe budynki. Stan jezdni jest często lepszy, niż w Polsce. Wrażenia i widoki zapierające dech zaczynają się wraz z Górami Dynarskimi. Droga jest wąska i prowadzi przez serce gór, niejednokrotnie przejeżdżaliśmy przez tunele, które zostały po prostu wydrążone w skale. Mimo pięknych krajobrazów trzeba jednak bardzo uważać na drodze. Jezdnia jest kręta, z jednej strony ogromna skala, z drugiej zaś przepaść, a w dole rzeka. Bośniacy jeżdżą dość brawurowo, często pojazdami, które lata świetności mają już dawno za sobą. Wyprzedzają co się da i kiedy tylko się da, np.: przed zakrętem po prostu zaczynają manewr i trąbią. Mimo wszystko był to najciekawszy i najpiękniejszy odcinek naszej trasy.
Pogoda dopisywała nam przez cały dzień, ale jak to w górach, bardzo szybko się to zmienia. 40 km przed celem złapał nas deszcz, później grad. Oboje stwierdziliśmy zgodnie, że mimo to, jedziemy dalej, po za tym ciężko tam było o jakieś schronienie. Jak już dojechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy piękne, stare miasteczko otoczone górami, przestały nam przeszkadzać mokre ubrania i woda spływająca po plecach. Wiedzieliśmy jednak, że na tą noc musimy znaleźć jakiś pokój, żeby się wysuszyć. Wjechaliśmy do centrum i szybko zauważyliśmy szyld z napisem „rooms – 8 euro”. Językiem międzynarodowym, aż ręce bolały dogadaliśmy się z Panią z kiosku i już po chwili właścicielka pensjonatu przyjechała po nas i zaprowadziła na miejsce. Pierwsze spojrzenie na budynek lekko nas zaskoczyło i wzbudziło niepokój, wszędzie kurz, farba i jakieś narzędzia. Jednak, im wyżej szłam, tym było lepiej ☺ i już po chwili mieliśmy świeżo wyremontowany, przytulny pokój. Rozwiesiliśmy rzeczy do wysuszenia i poszliśmy zobaczyć miasteczko. Droga z pensjonatu do centrum biegła wzdłuż rzeki. Zachodzące słońce pięknie odbijało się od tafli wody. Idąc wzdłuż Plivy dotarliśmy nad wodospad, magiczne miejsce, szum wody, delikatna mgiełka, a w ciągu dnia piękna tęcza.
Cały ten klimat sprawił, że postanowiliśmy zostać tam o 1 dzień dłużej niż planowaliśmy. Następnie udaliśmy się do centrum, miasteczko jest małe, więc wszędzie jest blisko. Wokół zabytkowych ulic, kamienic jest tam mnóstwo barów, pizzerii i restauracji, a w samym środku stoi minaret, z którego rozbrzmiewał azan, wezwanie do modlitwy, dla nas całkowicie nie zrozumiały. Miasteczko jest bardzo urokliwe, turystów jest niewielu, lecz widać, że lokalni mieszkańcy nastawieni są głównie na turystykę. Z żalem, ale również głodni nowych wrażeń opuszczaliśmy Jajce. Następnym punktem naszej podróży miał być Mostar. Camping w okolicach Mostaru znaleźliśmy już wcześniej, więc tym razem mieliśmy adres, pod który się kierowaliśmy. Zdani jednak byliśmy na znaki drogowe i mapę tradycyjną, gdyż nawigacja pokazywała tylko główną drogę biegnącą przez Bośnie. Po kilku godzinach jazdy trafiliśmy na camping w Blagaj – AGANOVAC River Camp. Było trzeba widzieć nasze miny, kiedy usłyszeliśmy biegły angielski właściciela. Bardzo miły człowiek, którego pasją są podróże, niestety w tym momencie ma to bardzo utrudnione ze względu na pochodzenie. Opowiadał o swoich wcześniejszych podróżach po świecie, o miejscach które widział. Dostaliśmy od niego mapkę z okolicznymi atrakcjami turystycznymi i ruszyliśmy na stare miasto Mostaru. Miasto położone jest nad Neretwą. Kamienne, białe koryto oraz brzegi rzeki kontrastują z głęboko turkusową jej barwą. Woda jest ciepła, turyści moczą w niej nogi, a śmiałkowie skaczą z wysokich skalistych brzegów.
Ze Starego mostu wchodzimy na targ, gdzie można nabyć turystyczne pamiątki, głównie w formie ludowego rękodzieła. Wąskie, kamienne uliczki, nad którymi tłoczą się niewielkie, kolorowe domy tureckie sprawiają, że klimat na starym mieście jest bardzo egzotyczny. Co ciekawe, niemieliśmy problemu, w porozumiewaniu się ze sprzedającymi, w języku polskim. Charakterystyczne, wokół Mostaru są też muzułmańskie cmentarze z nagrobkami w postaci małych, białych słupków. Warto też skosztować kuchni bałkańskiej, w szczególności burka, jest to najpowszechniejsze, pyszne danie, które możemy kupić niemal na każdym kroku – okrągłe placki z ciasta nadziewane mięsem, serami lub warzywami. Najlepszą burkę jaką jedliśmy kupiliśmy w małej, prywatnej piekarni. Gdyby nie kolejka w tym lokalu nigdy byśmy tam nie weszli. Podejrzewam, że nasz sanepid z miejsca zamknął by to miejsce.
W samym Blagaj nie mogliśmy nie obejrzeć niepowtarzalnego typowo tureckiego domu derwiszy, który jest „przyklejony” do skały w przepięknym miejscu gdzie rzeka Buna wypływa na powierzchnię. Wzdłuż brzegów położone są restauracje, gdzie można dobrze zjeść. W jednej z takich restauracji przygotowywane było wesele. Wyglądało to zupełnie inaczej niż u nas. Pary młodej jeszcze nie było, a goście już się zbierali. Mi jako kobiecie najbardziej rzucił się w oczy ich ubiór. Kobiety ubrane w piękne suknie na tle reszty wyglądały dziwnie. Większość była ubrana raczej na luzie, jakieś jeansy, spódnica. W nocy obudziły nas klaksony. Rano się dowiedzieliśmy, że to taki zwyczaj. Orszak weselny objeżdża miasto i na każdym moście trąbi (tuta trzeba dodać, że camping był nad rzeką obok mostu).
Następnego dnia rano, dostaliśmy ręcznie narysowana mapę i ruszyliśmy w stronę Trebinje. Jechaliśmy mało uczęszczaną drogą, często mijając opuszczone, zniszczone domy, z dziurami po kulach w murach. Górzysty krajobraz zmienił się w tereny przypominające dziki zachód, jak ze starych westernów.
W Czarnogórze drogi prowadziły nas przez góry. Kierowaliśmy się w stronę Morza Adriatyckiego. Pokonywaliśmy zakręty, zachwycałam się górskimi pasmami i śródziemnomorskim słońcem, aż za kolejnym zakrętem, w oddali, pomiędzy szczytami pojawił się lazur Adriatyku.
To miejsce było niesamowite, wszystkie najpiękniejsze wytwory natury można było podziwiać z jednego punktu. W Montenegro mieliśmy spędzić kilka dni w okolicach Kotoru. Zatoka Kotorska jest z pewnością najbardziej malowniczą częścią wybrzeża Adriatyku. Wysokie góry schodzące prosto do morza, małe wysepki na wodzie, no i droga momentami biegnąca metr od brzegu. Niestety nie mogłam tego uwiecznić obiektywem aparatu, ponieważ nasza „cudowna” nowa ładowarka pod zapalniczkę okazała się beznadziejną chińszczyzną, nie nadającą się do użytku. Wniosek z tego taki, że już nigdy więcej takich zakupów przez Internet.
Przejeżdżaliśmy wybrzeże poszukując noclegu. Małych campingów, bez wody bieżącej, jest sporo. Mieliśmy tam zostać kilka dni, więc szukaliśmy czegoś z łazienką. Nie obyło się bez chwili grozy. Skręciliśmy w boczną uliczkę, która okazała się bardzo stroma i pokryta żwirem. Wjeżdżając napotkaliśmy przeszkodę, jakaś kobietka postanowiła sobie wyjechać autem, nie wiem czy w ogóle nas widziała. Rafał ostro zahamował, a motor zaczął sunąć się do tyłu. Jeszcze nigdy nie udało mi się zeskoczyć z motocykla tak szybko jak w tamtej chwili, Rafał nie zdążył nawet wrzucić pierwszego biegu. Na szczęście pani za kierownicą nas wreszcie zauważyła i obyło się bez większych kontuzji. Camping udało nam się znaleźć kilka kilometrów za Kotorem, przy samej wyspie San Stefan. Nie można powiedzieć, że był to wypasiony camping, ale przynajmniej miał łazienkę, koedukacyjną, z toaletami „na małysza”, ale była słodka woda bieżąca. Było tam mnóstwo ludzi, najwięcej turystów z Włoch. Nie czuliśmy się tam zbyt dobrze, ale mieliśmy nadzieje, że plaża nam to zrekompensuje. Plaże nad Adriatykiem są kamieniste, ale dzięki temu woda jest czysta i przejrzysta. My wybraliśmy plażę blisko wyspy Święty Stefan. Wysepka połączona jest z brzegiem wąskim przesmykiem z naniesionego przez fale morskie piasku i żwiru, wzmocnionym kamiennym podmurowaniem. Nieopodal plaży urokliwy park, wąskie alejki, zapach sosen i widok na ciemno-turkusową tafle wody, fale rozbijające się o skały. W drodze powrotnej piękne palmy i mnóstwo barów w typowo śródziemnomorskim stylu.
Na campingu, obok nas rozbiła się para polaków, którzy również podróżowali motocyklem. Następne 2 wieczory upłynęły nam bardzo sympatycznie, na wspólnej rozmowie i opowieściach. Oni opowiadali o swojej wyprawie do Syrii, a my o swoich wojażach. Tutaj gorące pozdrowienia dla Darka i Doroty.
Po 2 dniach Dorota i Darek ruszyli w stronę Albanii, a my postanowiliśmy skrócić pobyt w Czarnogórze i ruszyliśmy do Chorwacji. Decyzja była dość spontaniczna, więc zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy. Dostaliśmy namiar na fajny camping w Mlini, od grupy Polków podróżujących po Bałkanach i o 18 byliśmy już w drodze. Żeby zaoszczędzić trochę czasu, przez Kotor przepłynęliśmy promem, gdzie spotkaliśmy rodzinę z Warszawy, kierowali się już w stronę domu. Na miejsce dojechaliśmy około 23, więc namiot rozbijaliśmy po ciemku. Chwilę później dołączyli do nas, nasi polscy znajomi z promu. W ten sposób spędziliśmy kolejny, miły wieczór w polskim wydaniu.
Mlini jest oddalona zaledwie 9 km od Dubrovnika, więc grzechem byłoby nie zwiedzić Perły Adriatyku. Stare miasto jest pełne przepięknych, zabytkowych budowli. Na nas największe wrażenie zrobiła barokowa Katedra Wniebowstąpienia NMP, oraz Kościół Świętego Błażeja. Zwiedzanie starego miasta w 40 – stopniowym upale nie należało do najprzyjemniejszych, tym bardziej, że Rafał się przeziębił i spacerował z temperaturą.
Następnym etapem naszej podróży był Split, skąd mieliśmy prom do Włoch. Udało nam się znaleźć prom za zaledwie 100 euro za motocykl i 2 osoby. Gdy czekaliśmy na odprawę przysiadł się do nas starszy Chorwat. Bardzo mądry i ciekawy człowiek. Opowiadał nam historie swojego kraju i wojny bałkańskiej, m.in. dlaczego Chorwaci tak bardzo nie lubią się z Serbami. Opowiadał jak ciężko żyje się w Chorwacji zwykłym obywatelom, często rachunki są wyższe niż ich emerytury, a produkty spożywcze są bardzo drogie. Na opowieściach o historii i kulturze Polski i Chorwacji upłynęło nam kilka godzin, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy stanąć w kolejce na prom.
Z portu wypływaliśmy o 20, na promie zaczęła się już impreza, kiedy oddalaliśmy się od brzegu. Pierwszy raz jedliśmy kolację na pełnym morzu ☺. W nocy na morzu panują egipskie ciemności, w oddali nie widać nawet światełek innych statków.
O 8 rano następnego dnia byliśmy już w Anconie. Italia zaskoczyła nas pochmurną pogodą. Przejechaliśmy zaledwie kilka kilometrów, kiedy złapał nas deszcz.
Nie braliśmy pod uwagę takiego scenariusza. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, żeby ubrać podpinki. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że w Chorwacji wszystkie cieplejsze ubrania pochowałam na sam spód kufrów, bo przecież „w słonecznej Italii będzie grzało jak nigdzie indziej”. Kierowaliśmy się do Ladispoli. Jechaliśmy drogami bocznymi, przez góry. Niestety stan dróg „S” i „SS” we Włoszech jest niejednokrotnie gorszy niż w Polsce. Deszcz towarzyszył nam przez całą drogę, słońce wyszło dopiero jak dojechaliśmy do celu. Nad Morzem Tyreńskim spędziliśmy tydzień. Zadomowiliśmy się do tego stopnia, że uciekł nam jeden dzień i było trzeba zmienić trochę plany, żeby zdążyć do pracy.
Następnym punktem naszej podróży miało być największe jezioro we Włoszech – Garda. Wszystkim, którzy lubią bardzo kręte trasy polecam drogę prowadzącą z Florencji do Bolonii – SP 65. Co prawda na tej drodze rzadkością są turyści na motocyklu, ale nadrabiają to motocykliści na ścigaczach, którzy traktują tą trasę jako tor wyścigowy.
Do miasteczka nad jeziorem dojechaliśmy już późnym popołudniem. Zaczęliśmy szukać noclegu, ale na każdym campingu motocykl trzeba było zostawić na parkingu i cena za 1 noc była dość wysoka – 50 euro za namiot i 2 osoby. Byliśmy już zmęczeni i podenerwowani, ale postanowiliśmy jechać dalej. Słońce już dawno zaszło, więc wskoczyliśmy na autostradę i dawaliśmy w stronę Villach. Około 4 nad ranem mieliśmy dość jazdy, zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie można by było przespać się chociaż 2 godziny. Kilkadziesiąt kilometrów przed Villach znaleźliśmy parking przy autostradzie, rozłożyliśmy tylko śpiwory na ławeczkach i usnęliśmy.
Dwie godziny później obudziło nas zimno, okazało się, że w nocy nie widzieliśmy rzeczki płynącej kilka metrów za naszymi plecami. Kilka chwil snu musiało nam wystarczyć, trzeba było jechać dalej. Tego dnia mieliśmy już dotrzeć do Polski. Czekało na nas 1000 km. Autostrada w Austrii biegnie przez góry, więc załapaliśmy się na wschód słońca w narciarskich Alpach. Jeszcze po drodze, w Czechach czekała nas nieprzyjemna niespodzianka. Kasjerka na stacji benzynowej bezczelnie chciała nas oszukać, ale jak to mówią, gdzie diabeł nie może tam babę pośle, więc po dłuższej rozmowie sytuacja się rozwiązała i Pani zwróciła mi pieniądze.
Późnym wieczorem zmęczeni, ale i szczęśliwi dotarliśmy do Cieszyna, gdzie spaliśmy w schronisku młodzieżowym. Następnego dnia zostało nam już tylko 600 km. Droga bez większych wrażeń, monotonna. Przejazd przez Warszawę kosztował nas trochę nerwów, wszędzie roboty drogowe i ciągnące się korki. W Wyszkowie poczuliśmy już zapach domu. Około 21 dotarliśmy do Białegostoku i mimo wcześniejszych obaw, dzień wcześniej niż zakładaliśmy. Zadowoleni, szczęśliwi i pełni wspomnień kładliśmy się spać. Już następnego ranka zastanawialiśmy się gdzie pojedziemy za rok ☺.
Marta Fiedoruk
MotoEuro