Maroko 2008/2009. Podróż romantyczna
Decyzja zapadła podczas jednego z letnich spacerów. Jedziemy sami do Maroka! Tylko we dwójkę, para małżonków, Marcin i Monika. Samodzielnie planujemy trasę, samodzielnie organizujmy wyprawę. To będzie jak podróż poślubna. Terminy, które bierzemy pod uwagę, to przełom roku, Wigilia i Sylwester. Dzieci do dziadków. Pies razem z dziećmi. 19 grudnia 2008 ruszyliśmy naszym Discovery na 3 tygodnie do Afryki.
Boję się. Próbuję tego nie okazywać, staram się, aby Monika nie zauważyła, ale mam stracha.
Wieczorem dojechaliśmy do Plage Blanche, rozstawiliśmy obozowisko i dziś mamy w planie przejechać 60 km atlantycką plażą podczas odpływu. W nocy zerwał się silny wiatr. Gwiazdy, wieczorem jeszcze widoczne, w połowie nocy zostały przysłonięte przez gęste chmury. Gdy teraz powoli budzimy się z snu, gdy staramy się przygotować śniadanie, wieje i pada. Słychać rozbijające się o brzeg fale, mimo że jesteśmy oddaleni od nich o dobre 300-400 metrów. Widok jest piękny – bez dwóch zdań – ale pogoda zdaje się mówić: „jesteś nad oceanem w środku zimy”. To nie jest jezioro, to nie jest rzeczka, to jest Atlantyk.
Od przeszło tygodnia jesteśmy sami w Maroku, jednym samochodem, tylko we dwójkę – jest super. Ale teraz mam stracha. Racjonalnie tłumaczę sobie, że plaża gładka, że wielu tu było, to nic specjalnego etc. Tłumaczenie sobie tego wszystkiego przy porannej kawie nic nie daje. Oczami wyobraźni widzę zagrzebanego czterema kołami Land Rovera i nadchodzący przypływ. No, ale przecież nie mogę pokazać tego po sobie! No, przecież nie mogę sprawić, aby Monika też zaczęła się bać!
Nie ma co, nie po to przejechałem taki szmat drogi, aby teraz odpuścić!
Pakujemy samochód i jedziemy! Strach minął po kilkuset metrach. Plaża jest gładka, twarda i szeroka jak pas startowy. Przeżycia związane z jazdą – nieprawdopodobne. Tysiące mew które podrywają się do lotu tuż sprzed kół pędzącego samochodu, rozbryzgi wody, szum wiatru. Okna oczywiście otwarte, muzyka wyłączona, słychać tylko pomruk silnika i odbijające się od brzegu fale. Fakt, szkoda że nie ma pięknego słońca. Ale i tak wrażenie jest niesamowite. Strach ustąpił miejsca podnieceniu, temu niesamowitemu podnieceniu, gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy 5 tys. km od Warszawy, na pustej plaży Atlantyku. Tylko my i mewy – warto było.
Niestety, kiepska pogoda, silny wiatr i padający deszcz tego dnia nie chcą nas opuścić. Prosto z plaży jedziemy na krótką wizytę w nieodległym mieście Tan-Tan. Tankowanie, uzupełnienie zapasów i wyruszamy na północ, kierując się trasą wzdłuż Wadi Dara. Naszym celem jest miasto Assa. Od wyjazdu z Tan-Tan mija druga godzina, wciąż pada, wiatr się wzmaga. Atlantyk został gdzieś daleko, a my pniemy się powoli w góry. Powrócił mój poranny niepokój. Od kilku godzin nie widzieliśmy nikogo, mijane osady są zupełnie opuszczone, palmy rosnące w przydrożnych oazach szargane porywistym wiatrem potęgują dyskomfort. A do tego nieubłaganie zbliża się wieczór…
Tuż przed zmrokiem postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Dalsza jazda przestaje być przyjemnością, a po ciemku stanie się zupełnie niemożliwa. Wiatr jest tak silny, że szarpie otwartym namiotem dachowym we wszystkie strony. Tego wieczoru nasza kolacja to mizerne kanapki zjedzone w samochodzie. Na zewnątrz byłoby to niemożliwe.
Poranne słońce budzi w nas pozytywne przeczucia co do dalszej wędrówki. Poprzedni dzień na długo zapadnie nam w pamięci. I o to chodzi. Było warto.
Merzouga to chyba najbardziej znana wśród off-roaderów marokańska miejscowość.
Leżąca u podnóża Erg Chebbi, jedynego kawałka prawdziwej piaszczystej Sahary w tym kamienistym kraju, jest chyba obowiązkowym punktem podróży każdego turysty. Minęliśmy ją parę godzin temu, i przemierzamy właśnie Qued Daoura. Wokół bezkresna kamienista hamada oraz piaszczysto-kamieniste ni to góry, ni to wydmy. Jazda w takim terenie to poważane wyzwanie dla zawieszenia samochodu i żołądków podróżników. Nieustające wibracje, wstrząsy, raz na jakiś czas większa hopka, podrywająca samochód do góry. Nie sposób jechać wolno, szybko – trochę niebezpiecznie, każdy musi znaleźć prędkość właściwą dla siebie i swojego samochodu. Dla nas było to 50-60 km/h. Jedno jest pewne: wybierając się do Maroka, warto dobrze przyjrzeć się amortyzatorom i sprężynom swego pojazdu. Jeśli coś jest tylko trochę nie tak, to z pewnością w trasie odpadnie.
Powoli nadchodzi wieczór 24 grudnia, wigilia Bożego Narodzenia. Jesteśmy co prawda na pustyni, ale to nie powód, by zapomnieć o tak ważnym święcie. Przygotowujemy wigilijną kolację: zupa grzybowa i pierożki z kapustą. Obie potrawy co prawda z kartonu, ale smakują wyśmienicie. Do tego przywieziony z Polski opłatek, gałązka choinki, mała bombka i malutki Św. Mikołaj. W skrzyni z jedzeniem znalazło się miejsce na dwa kieliszki i butelkę czerwonego wina. Gdzie jest powiedziane, że w podróży samochodem po Afryce trzeba ograniczać do chińskich zupek jedzonych w spartańskich warunków!
Tego wieczoru siedzimy z Moniką do późna. Zjedliśmy kolację, patrzymy w rozgwieżdżone niebo, wolno sączymy wino. Jest absolutna cisza. Cisza 24 grudnia, najbardziej wyjątkowa wigilia w naszym dotychczasowym życiu. Było warto.
Znaleźliśmy doskonałe miejsce na nocleg.
Wokół piętrzą się góry Atlasu, ze wszystkich stron jesteśmy osłonięci od widoku przygodnych wędrowców i tubylców. Siedzimy na zielonej trawie, zachodzące słońce oświetla naszą polankę, a cień najbliższej góry przesuwa się z wolna w naszym kierunku, zwiastując nadchodzący zmierzch. Niespodziewanie zza wzniesienia wyłania się dwoje dzieci pasących owce. Z zaciekawieniem obserwują naszą krzątaninę podczas przygotowywania kolacji, pokazują nas palcem, uśmiechają się, pytają o różne rzeczy choć ani my nie rozumiemy ich pytań, ani one naszych odpowiedzi. Monika częstuje słodkie brzdące cukierkami. Jest fajnie.
Mija 5 minut gdy dostrzegamy, że zza innego wzniesienia ile sił w nogach biegnie do nas kolejna gromadka. Padają pytania, padają odpowiedzi, nikt nic nie rozumie. Jest śmiesznie, ale coraz mniej fajnie. Posiłek mija nam w towarzystwie 5 marokańskich brzdąców i stada baranów. Ale to nie koniec, zza góry zmierza do nas dwóch na oko 18-latków. Siadają z dzieciakami i obserwują, co robimy. Całe towarzystwo już nie siedzi spokojnie na skraju naszej polanki, lecz rozpełzło się po całym terenie. Dzieciaki zaglądają do samochodu, do skrzynek, pokazują, co chciałyby dostać, co zabrać. Mnie szlag trafia. Czuje się jak zwierzak na wystawie sklepu zoologicznego. Wystarczyło wymienić jedno spojrzenie z Moniką. W 10 minut jesteśmy spakowani i gotowi do odjazdu. Pobiliśmy nasz dotychczasowy rekord tempa pakowania. Jedziemy spać gdzie indziej.
Rano zapada decyzja, aby jechać do Marrakeszu.
300 km prostą drogą, parę gadzin jazdy i jesteśmy na miejscu. Po drodze krótka wizyta w pięknym wąwozie Todra. Serpentyna asfaltowej drogi pnie się stromo w kierunku wjazdu do wąwozu, po drodze mijamy turystyczne miasteczka pełne straganów z dywanami, kolorowymi chustami i tradycyjnie arabskie dżelady, długie „sutanny” ze szpiczastymi kapturami. Wjazd do wąwozu jest możliwy po kupnie biletu za – jeśli dobrze pamiętam – 1 euro. Jedziemy krętą asfaltową drogą, a po obu jej stronach wyrastają wysokie na ponad 100 metrów ściany wąwozu.
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów decydujmy się na skręt w drogę oznaczoną w GPS-ie jako „secondary road”. Zgodnie z mapą ma ona prowadzić szczytami do sąsiedniego wąwozu Dades, a za kilkadziesiąt kilometrów łączyć się z główną drogą do Ouarzazate. Tyle teoria. W rzeczywistości jest nieco inaczej. „Droga” to zaśnieżona ścieżka pnąca się na wysokości 2800 m n.p.m., prowadząca od jakiegoś mikromiasteczka do bezimiennej mikrowsi. Mijane obrazy zapierają dech w piersiach. Krystalicznie czyste, mroźne powietrze pozwala rozkoszować się widokami zaśnieżonych szczytów oddalonych o dziesiątki kilometrów. Osady oraz ich nieliczni mieszkańcy wyglądają, jakby czas zatrzymał się dla nich setki lat temu. Tylko słupy elektryczne i wszechobecne napisy „Coca-Cola” zdradzają, że wcale nie wsiedliśmy do wehikułu czasu. W końcu docieramy do miejsca, gdzie zmuszeni jesteśmy zawrócić. GPS uparcie twierdzi, iż jesteśmy na drodze nr R704 – nawet mu wierzę. Jednakże dalsza jazda, tym razem już nawet nie po drodze, a po zaśnieżonej i gliniastej skalnej półce, byłaby zbyt ryzykowna. Odpuszczamy. Ale dla tych widoków, dla tej przestrzeni… Było warto.
PS W Maroku przejechaliśmy 4 tys. km. Nasza trasa to: Nador, Budnib, Merzouga, Mhmid, Foum Zguid, Assa, Tan-Tan, Agadir, Marrakesz, Ouarzazate, Rissani, Bouarfa i znów Nador. Wbrew złośliwym pogłoskom Land Rover sprawował się bardzo dobrze, a usterki, jakie nas dopadły w trasie, to wybity silentblock Panharda (a miał być „haevy duty”, he, he) i dwukrotne dociąganie łożysk w przedniej piaście. Dzięki uprzejmości Rayo4x4 w podróży mogliśmy korzystać z namiotu Autohome Overland – który z czystym sumieniem polecamy.
Text i foto: Marcin Gerc