Kraina kamiennych murków – Sycylia
Super Stradale 115 przemykamy naszymi autami do Modici, potem serpentynami i śmiało rzuconymi przez głębokie wąwozy wiaduktami w okolice Ragusy by popatrzeć z góry na Comiso a potem zanurkować wąskimi drogami do jego centrum. Mijamy rzekę Salso, słonej od podziemnych złóż soli przez które przepływa oraz prześlicznie położony nad samym morzem zameczek Castello di Falconara z XVw (nie udostępniony do zwiedzania) by w oddali zobaczyć cel naszej podróży – rozłożone za wysokiej skale świątynie greckiego miasta Akragas (obecnie Agrigento). Tu, u celu długiej drogi prowadzącej przez cztery kraje i niespełna 3000 km znajdujemy to co nieosiągalne w prawdziwej Grecji, to co było inspiracją naszej wyprawy do SYCYLII – ślady dawnych Hellenów zachowane w murach świątyń i innych budowli tak, że jak spojrzysz to czujesz wielkość twórców naszej cywilizacji. Bo na Sycylii nie przypominają one jak w rodzimej Grecji sterty marmurowego gruzu wysypanego niedbale na plac…
A zaczęło się parę lat wcześniej. Przemierzając Peloponez podziwialiśmy i piękno przyrody, i bizantyjskie, i weneckie, i późniejsze zabytki, i jakby poza niewielkimi wyjątkami brakowało tej antycznej Hellady …
W trasę wyruszyliśmy na początku lipca 2010. Droga do Włoch przebiegała standardowo, autostradami do Austrii z odpoczynkiem w urokliwym miasteczku Velden nad j.Wörthersee. Tutaj dane było nam zjeść jeden z niewielu prawdziwych obiadów, do których przywykły nasze słowiańskie żołądki. Dalej zakręciliśmy kierownicami naszych maszyn do Wenecji. To bardzo ładne, tonące w morzu turystów i cuchnącej wodzie kanałów miasteczko przywitało nas znanym z wcześniejszych wyjazdów wielopoziomowym parkingiem dla aut oraz zatłoczonymi tramwajami na głównym Canale Grande. Warto jednak poświecić tą chwile czasu i parę euro na bilet – wszystkie co najznamienitsze budowle miasta prężą swoje fasady właśnie w kierunku głównej, wodnej arterii miasta. Na pl. św.Marka przedzieramy się przez stoiska z pamiątkami oraz kilometrowe kolejki do bazyliki i Pałacu Dożów. Te chwilę którą mamy na zwiedzanie poświęcamy jednak na zanurzenie się w wąziutkie uliczki bo im dalej od centrum tym robi się spokojniej i pusto raczej. Można wówczas posmakować Wenecji tej prawdziwej, pozbawionej turystów, z praniem na balkonach i barkami wożącymi co popadnie zamiast tylko i wyłącznie nabitych turystami gondoli.
Napełniwszy żołądki bułami z rożnym nadzieniem zwane tutaj panini ruszamy dalej do Ferrary, będącej naszym celem noclegowym na ten dzień. Bagaże do hotelowych pokoi a my smakować uroków wieczornego miasta, które od XIII w szacowny ród d`Este wśród zdrad i intryg doprowadził do świetności. Spacerkiem mijamy najlepiej zachowane umocnienia bastionowe we Włoszech, katedrę, zamek sw. Michała który niespodziewanie wyrasta z fosy w centrum. Jest ciepło, miło i bardzo spokojnie bo rzesze turystów omijają zdaje się to miasto. Pora wreszcie też na kolacje w prawdziwie włoskim stylu. Zamówiwszy pizze i rożne pasty oczekujemy na ferie niezapomnianych włoskich smaków i … nie doczekaliśmy się niczego wyjątkowego poza słonym rachunkiem za niezbyt smaczne dania. Nie wspomniawszy, ze o jednym ze smakoszy kucharz zapomniał i nie przygotował zamówionego posiłku wcale.
Następny dzień to rajd przez pół kraju do antycznego miasta Paestum. Ale zanim rzucimy okiem na jego grecko-rzymskie atrakcje rzut oka z poziomu autostrady pozwala na dostrzeżenie ciekawego miasteczka najeżonego murami i basztami. Szybki zwrot i już szukamy miejsca dla aut pod bramami Monteriggioni. Zbudowane na początku XIII w przez Sieneńczyków ma w sobie ten klimat średniowiecza z którego odarte są miasta równie stare i ciekawe obrośnięte jednak późniejszym budownictwem, przeróbkami, dobudówkami. Monteriggioni jest takie jak je zbudowano. Penetrujemy tutejsze sklepiki z winami, spacerkiem podziwiamy okoliczne widoki z udostępnionych do zwiedzania murów i z wielkim żalem odjeżdżamy a chciałoby się zostać i popatrzeć na przygotowywany właśnie średniowieczny festyn z rycerzami, smokami i Bóg wie czym jeszcze ciekawym.
Za Salerno okolica pomimo poruszania się nadmorską, atrakcyjną turystycznie drogą z widokami na plaże i palmy nie wygląda najlepiej. Sporo tu śmieci, rupieci, odrapanych i pamiętających lepsze czasu ośrodków. Poddajemy się parę kilometrów przed celem gdy znajdujemy przyzwoicie wyglądający motel. Tutaj też przyjemnie zaskoczył nas kucharz przygotowując na kolacje specjały kojące odrobinę kulinarne niepowodzenia z Ferrary.
Paestum to miasto założone w VII w p.n.e. przez Greków pod nazwą Posejdonia. Pomimo swej długiej historii po podboju w III w p.n.e. przez Rzymian to co przetrwało i wydało się nam najciekawsze to greckie pamiątki jego świetności: świątynie Posejdona, Hery i Ceres górujące swymi kolumnami i portykami nad otaczającymi je ruinami. Przybywamy z samego rana więc jeszcze bez upałów i uciążliwego tłumu spoglądamy na atrakcje do których należą jeszcze solidne mury obronne, amfiteatr rzymski czy grobowiec z najstarszym przedstawieniem skaczącego do wody człowieka.
Dalsza droga na sam czubek włoskiego buta w kierunku na Messynę na papierze wydaje się łatwa i przyjemna. Cóż to jest te niespełna 400 km szybką, włoską autostradą… Ale żeby było szybko i przyjemnie musi BYĆ AUTOSTRADA a ta do samego końca trasy jest ROZGRZEBANA, PORYTA, POZASTAWIANA BARIERAMI ROBÓT DROGOWYCH. I wydaje się, że to już od lat… I nie ma zdziwienia że tyle to trwa – dzień pracy w pełni a tu mało kogo widać przy maszynach. I UWAGA – brakuje stacji benzynowych. Jak już coś się trafi to nie ma co wybrzydzać, że tłok czy brudno tylko nalewać cenny płyn do baku bo nie wiadomo kiedy nadarzy się następna okazja.
Dojazd na prom okazuje się łatwy i przyjemny gdyż droga kończy się pod kasami za którymi już widać rampę załadunkową. 30 minut i już jesteśmy na drugim brzegu cieśniny. Późna pora skłania nas w Messynie do ekspresowego przemknięcia obok wyprężonego na fontannie Posejdona i bez oglądania się na inne cuda miasta, już autostradą pomykamy na południowy kraniec wyspy do Rossolini. Na miejscu właściciel domku, który będzie naszą bazą wypadową do odkrywania uroków wyspy prowadzi nas w wiejskie okolice miasta na farmę gdzie naszym domkiem okazują się … stajnie. Ale budynek z grubymi kamiennymi murami dawno nie widział w swoim wnętrzu swych oryginalnych mieszkańców. Za to w prosty sposób i bardzo gustownie przystosowano go na pokoje z łazienkami, które dzięki grubym murom, braku okien (?) i sporej wysokości w środku są miłe i chłodne co cieszy w obliczu otaczającego nas letniego skwaru.
Zwiedzamy okolicę. Tu trzeba poruszać się głównymi drogami. Drogi boczne choćby zachęcające błyskiem nowego asfaltu są wąziutkie, akurat na jedno nasze auto. Wobec tutejszego zwyczaju stawiania murków wzdłuż dróg spotkanie auta z przeciwka czy zawracanie staje się zdecydowanie kłopotliwe. Tutejsze okolice to brązowa gleba nadziewana kamieniami jak dobry sernik rodzynkami. Pozostaje pytanie jak oni to uprawiają – orka traktorami na malutkich polach pomiędzy murkami, z ziemia gęsto nadziana sporymi głazami… Sporo tu winnic, namiotów z uprawami warzyw, owocowych sadów. Gospodarz u którego mieszkaliśmy obsiewał również pszenicą również każdy kawałek ziemi pomiędzy oliwkowymi drzewami. Latem w ciągu dnia nie uświadczy się na polach żywego człowieka. Jednak gdy spojrzeć na okolicę odpowiednio wcześnie, tak zaraz po wschodzie słońca – na pola wylegają okoliczni farmerzy uwijając się z robota przed upałem. Przewodniki podają, że Sycylia jest głównym producentem warzyw i owoców w kraju a i wina często wytwarza się tu więcej niż w jakimkolwiek innym regionie. Szczególnie to ostatnie cieszy, zwłaszcza gdy w pobliskim sklepie spożywczym całkiem smaczne wino okazuje się tańsze od gazowanych napoi :).
Rossilini w pobliżu którego mieszkamy okazuje się mało zabytkowym jednak bardzo przyjemnym miasteczkiem. Wszystko co mamy okazje widzieć powstało z ruin w XIX w po jednym z większych trzęsień ziemi. Nie mniej miasteczko jest ładne i zadbane, kościołki, kamieniczki, place, ludzie siedzący przy stolikach na ulicy nadają klimat tradycyjnego włoskiego miasteczka gdzie żyje się niespiesznie i spokojnie. Ma to swoje minusy. Ponieważ są wakacje restauratorzy również mają wakacje i na obiad można zamówić lody albo pizzę z okienka… Sielankę psuje pomnik w parku upamiętniający tutejsze ofiary mafii… Miłośników plażowania zaprasza pobliskie miasteczko Pozzallo. Na zachód od portu znaleźć tu można długą i szeroka lachę piachu wciśnięta pomiędzy skaliste wybrzeże. Co ważne – puściutką !
Na wyspie pozostaniemy tylko tydzień, w tym czasie na cel naszych wakacyjnych peregrynacji bierzemy najciekawsze miejsca do których zdołamy dotrzeć samochodem. Na początek Taormina o której Guy de Maupassant francuski pisarz, naturalista pisał „Jeśli ktoś miałby spędzić tylko jeden dzień na Sycylii i pytał, co trzeba tam zobaczyć, odpowiedziałbym bez wahania: Taorminę”. Auto najlepiej zostawić na parkingu przed miastem, potem obok AUTOMATU DO PIZZY do darmowego autobusu i już spacerujemy po uliczkach i placach tego założonego w IV w p.n.e. przez Greków miasta. Najciekawszym jego zabytkiem jest zachowany w dużym stopniu grecki teatr z III w p.n.e. Z poziomu górnych rzędów widowni rozpościera się tu urokliwy widok na pobliską Etnę, morze, poprzyczepiane do zboczy gór domów.
Następnym punktem programu jest wycieczka na widziany z miasta wulkan. Jego historia wg mitów rozpoczęła się gdy Gaja wściekła za Zeusa za zamknięcie jej dzieci gigantów w Tartarze wyprosiła od Tartara dwa zapłodnione przez niego jajka. Z nich powstał Tryfon, olbrzym, pół-człowiek, pół-zwierze o 100 głowach który zaatakował niebo. Po długiej walce Zeus pokonał go przygniatając Etną. Dzisiaj gdy wydostają się resztki piorunów Zeusa – Etna wybucha płomieniami a gdy są odczuwalne wstrząsy, to znak, że Tyfon próbuje wydostać się spod góry. Olbrzym już dawno nie próbował na poważnie swoich sił gdyż od ostatniej, największej erupcji, która zniszczyła Katanie (1669r) minęło sporo czasu. Jednak ciągle daje znać, że jest gotów, góra ciągle drży. Nawet tuż przed naszym wyjazdem, na wiosnę 2010 r. pojawiały się w mediach informacje o osunięciach dróg i wstrząsach. Pomimo obaw śmiało ruszamy na spotkanie z NAJWIEKSZYM i NAJWYZSZYM (3340 m n.p.m) wulkanem Europy. Wśród zmieniającego się krajobrazu, począwszy od suchych, spalonych okolic, po soczyście zielony las który przechodzi w morza traw ustępujących na końcu polom czarnej lawy i wulkanicznego piasku docieramy do końca drogi. Tutaj ogromny parking ze sklepikami oferującymi różności na pamiątkę i stacja kolejki linowej oferująca możliwość dowiezienia bliżej szczytu. Drogo, nie decydujemy się. Zakutani w ciepłe polary spacerujemy po okolicznych stożkach wulkanicznych, zaglądając do mniejszych i większych, niżej położonych kraterów.
Kolejny dzień i kolejne miejsce cieszy nasze oczy swoją niezwykłością. Przed nami miasto tyranów i Archimedesa – Syrakuzy. Powstało jako antyczna kolonia greckich Dorów z Koryntu w 733 p.n.e. Od V wieku p.n.e. było uważane za najpiękniejsze i najbogatsze, a niewątpliwie najludniejsze miasto wyspy (około 200 tysięcy mieszkańców). Przyjechaliśmy tu z nastawieniem na zwiedzanie, i jesteśmy w siódmym niebie. Amfiteatr grecki z V w. p.n.e., barwne ogrody ukryte wśród skał dawnych kamieniołomów wykutych przez kartagińskich jeńców oraz Ucho Dionizosa (słynna grota zwana „rajską”) zapewnią nam wyjątkowe wrażenia. Oczywiście tak jak wszyscy „próbujemy” akustyki w słynnym Uchu. Faktycznie glosy niosą się bardzo. Wszechmogący upał przegania jednak gdzieś w spokojniejsze, cieniste miejsce. Jeszcze rzut okiem na rzymska arenę i nekropolię i opuszczamy to wyjątkowe miejsce.
Dalej nasze kroki a właściwie pojazdy kierujemy w kierunku Otrygii. W chłodzie (błogosławiona niech będzie klimatyzacja), z okien samochodów patrzymy na tutejsze budynki. Zauważyć można, że wiele ze starożytnych i wczesnośredniowiecznych zabytków zostało odrestaurowane w stylu barokowym. Przykładem jest wspaniała barokowa katedra usytuowana w najstarszej części miasta, powstała na fundamentach świątyni Ateny datowanej na V w. p.n.e. . Zalewam się pianą z wściekłości bo chętnie zatrzymałbym się, zobaczył coś jeszcze ale w starej zabudowie i wąskich uliczkach nie ma się gdzie zatrzymać. Z pomocą przychodzi nawigacja. Pomimo, ze sygnał gubi się dosyć często w wąskich kanionach ulic to jednak doprowadza nas na podziemny, parking. Chwilę i to dłuższa przysparza nam rozpracowanie opłat w automatach i już idziemy na miasto. Miłośnicy antycznych zabytków powinni zobaczyć ruiny świątyni Apolla, które zostały odkopane dopiero w latach trzydziestych XX wieku, po usunięciu pokrywających je średniowiecznych konstrukcji. Jest to najstarsza z świątyń doryckich na Sycylii z VI wieku p.n.e. Będąc w Otrygii warto rzucić okiem na Fontannę Aretusa, źródła słodkiej wody, w której pluskają się kaczki i ryby. Według legendy jest to źródło, w które bogini Artemida zamieniła nimfę Aretuzę uciekającą przed zalotami rzecznego boga Alfejosa. W mieście napotkać można także późniejsze zabytki – Zamek Maniace z XIII w, pałace z XIV i XV w., ozdobną bramę Porta Marina z XV w. oraz ratusz z wieku XVII.
Będąc w okolicy Syrakuz próbowaliśmy uroków plażowania i chłodu morza ale pomysł ten okazał się niezbyt szczęśliwy. Wybrzeże maja tu kamieniste a i tak na każdym skrawku brzegu ludzie poupychani jak sardynki. Lepiej odjechać w tym celu gdzieś dalej, dużo dalej od dużych miast.
Jednym z miejsc które trzeba zobaczyć na Sycylii jest opisywane na wstępie Agrigento. Burzliwe dzieje miasta odzwierciedla jego nazwa. Swoje pierwotne imię Akragas zyskało od rzeki nad która założyli je mieszkańcy Gelai oraz greccy koloniści z Koryntu i Rodos w 582 p.n.e. Zdobywane i kilkukrotnie niszczone przez Kartagińczyków było w ich posiadaniu aż do przegranej w II wojnie punickiej. Zwycięscy Rzymianie przemianowali je na Agrigentum i nazwa ta przetrwała barbarzyńskie najazdy Gotów i Wandalów oraz rządy Bizancjum. Gdy przechodzi pod władanie Arabów w 828 r. nazwano je Kerkentem. Zwycięscy Normanowie Rogera I przejmując władze nad Sycylią w 1087r. przechrzcili je na Girgenti. Pod tym mianem trwało aż do 1927r. gdy zapatrzony w imperialne wzorce Mussolini znowu przywrócił mu rzymską nazwę. Na miejscu czeka na nasze auta cały hektar ogrodzonego pola nazwany szumnie parkingiem. Ale jest i chociaż płatny pozwala na uniknięcie kłopotliwych poszukiwań kawałka wolnego terenu pod cztery ogromnie rozgrzane upałem kółeczka. Nas interesuje Archaeological Area of Agrigento obejmujący pozostałości antycznego miasta. W czasach świetności, starożytna kolonia zajmowała 18 hektarów z obronnym murem o długości 10 km i ośmioma świątyniami. Dziś witają nas całe tony antycznego gruzu, które po pewnym czasie ustępują miejsca lepiej zachowanym świątyniom. Najlepiej zachowana Tempio Della Concordia, wydaje się wręcz nietknięta zębem czasu, szczególnie, w porównaniu do kruszejących, acz wciąż majestatycznych kolumn, które są pozostałościami świątyń Herkulesa, Hery czy Demeter. Dobry stan Concordii to głównie zasługa chrześcijan, którzy w VI w n.e. przemianowali ją na kościół katolicki i otoczyli staranniejszą opieką niż pozostałe budowle. Do dzisiaj świątynia jest ważnym miejscem rytualnym, przynajmniej dla tej części społeczeństwa sycylijskiego, która nie boi się małżeńskich zobowiązań – tradycyjnie młode pary przybywają tu w dzień ślubu poprosić błogosławieństwo.
Kolejne dni naszego pobytu na wyspie organizujemy sobie wybierając się do Ragusy i Ispici. O ile to pierwsze miasteczko rozczarowuje o tyle Ispica kusi zespołem jaskiń malowniczo położonych w wąwozie pradawnej rzeki. Według archeologa Pace Biagio Cava d’Ispica jest jedną z największych archeologicznych atrakcji Sycylii. Wąwóz wyżłobiła w skale pradawna rzeka, której stare koryto jest dziś pomnikiem przyrody. Jego zbocza są usiane, grobami, miejscami kultu i mieszkalnymi jaskiniami, gdzie pustelnicy doznawali mistycznych przeżyć. Tak zareklamowana atrakcje nie sposób pominąć . Na początek kierujemy auta w kierunku wąwozu i na razie przez okna podziwiamy strome ściany skalne wręcz podziurawione jaskiniami, i niszami oraz… wbudowanymi w niektóre nisze domami mieszkalnymi – zwykle opuszczonymi jednak zdarzały się i jeszcze zamieszkiwane z kurkami, kozami i całym bałaganem jaki tu spotyka sie na wsi. Po prostu klimat i egzotyka . Kluczymy po wąskim asfalcie, wspinamy coraz wyżej i tylko wyglądamy gdzie postawić na popas nasze blaszane kuce. Wreszcie na samej górze jest! Parking zbudowano tuż przy wejściu do Parku. Stąd prowadzą wytyczone ścieżki ładnie pogrodzone drewnianymi poręczami i utwardzone. Wytyczono nawet miejsca piknikowe ze stolikami tylko … turystów tu brak. Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi co jakoś zupełnie nas nie martwi. większość katakumb powstała w początkach chrześcijaństwa po VI w. Pierwszym, który zaczął wieźć tu życie pustelnika, był egipski eremita Sant’Ilarone. Koniec zasiedlenia jaskiń wyznacza data ogromnego trzęsienia ziemi w 1696 r. po którym zamieszkujący je ludzie przenieśli się do miasta na górze. Pobekiwania kóz i inne odgłosy dobiegające z niektórych jaskiń dowodzą, ze nie wszyscy…
Nieubłaganie zbliża się data powrotu. Powoli żegnamy się z miłym otoczeniem naszego domku, wieczorami spędzonymi przy kieliszku wina, życzliwym małżeństwem, które użyczyło nam mieszkania na te parę chwil spędzonych na wyspie. Ruszamy do domu zahaczając o Orvieto z katedrą budowana przez około 300 lat od końca XIII w i określoną przez Papieża Leona XIII „złota lilią włoskich katedr”. Zaglądamy na chwilę do Florencji z jej wspaniałościami i Pistoi, Zatrzymujemy na koniec w malowniczym austriackim miasteczku Poysdorf z przeogromnym wyborem win z okolicznych winnic. I już jesteśmy w domu
Pozdrawiam
Ireneusz Rek