Karpaty 2007 część 2
Rumunia przywitała nas uśmiechem pograniczników i ulewnym deszczem.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w sąsiedztwie nowo powstającego monastyru. Niesamowitym przeżyciem były dźwięki, które dobiegły z dzwonnicy o zachodzie słońca. Był to transowy rytm wybijany przez mnicha. Brzmiało to jak uderzanie drewnianymi pałeczkami w wydrążony pień. Następnie odezwały się dzwony. Po chwili wśród stłumionych dźwięków gasnącego dnia dały się słyszeć głosy modlących się mnichów. Rytuał powtórzył się o wschodzie słońca.
Przemykaliśmy przez wioski wzdłuż ozdobnych płotów i bram chroniących drewniane domostwa. Tu i ówdzie, z dala od osad widywaliśmy koczowiska Cyganów. Byle jakie szałasy sklecone z byle czego, mała furka, wychudzony konik. Czasem grupka kilkuletnich dzieci żebrząca przy drodze. Później był Maramuresz – górskie serpentyny, ścieżki leśne z trudem mieszczące samochód, podjazdy korytami potoków. Kontakty z miejscowymi ograniczały się do prostych komunikatów z obu stron, zawsze były jednak serdeczne i przyjazne. Pewnego wieczora napotkani drwale widząc nasze przygotowania do biwaku zasugerowali, byśmy nie spali w namiotach. Powód był prosty – w okolicy widywano niedźwiedzicę z młodym. Noc spędziliśmy w samochodzie.
W drodze na Bukowinę po przeprawie przez rzekę Moldovę obserwowaliśmy przez kilka minut czarnego bociana. Później w jednej z dolin leśnych zdemolowaliśmy układ wydechowy. W pewnym momencie okazało się, że koryto potoku „wchłonęło” znaczną część tego, co było leśną ścieżką i dalsza jazda jest niemożliwa. W trakcie zawracania stało się. W ruch poszedł hi-lift, wciągarka, trapy. Udało się częściowo wyprostować wydech. Drut zastąpił gumowe wieszaki – jedziemy.
Bukowina. Polskie wioski- Pojana Mikuli, Nowy Solonec i malutka, spinająca je, posadowiona na przełęczy malownicza Plesza.
Do Pleszy wjechaliśmy ok. 22. Na dźwięk naszych rozmów wokół samochodu zgromadziło się kilka kobiet. Z niekłamanym zainteresowaniem wypytywały skąd jesteśmy. Następnego dnia o świcie, tuż za wioską prze kilka minut obserwujemy wilka. Najprawdopodobniej jest to hybryda wilka i psa. Takie podejrzenie nasuwa charakterystyczna biała plama na karku niespotykana u wilków europejskich. Naszą obserwację kilka godzin później potwierdzają lokalni pasterze. Zjeżdżamy do Solonca. Droga tylko z nazwy jest drogą. Przy wadze naszego pojazdu ok. 3,3 tony i jego wysokości zjazd z przełęczy wymaga dużego zaangażowania kierowcy oraz pilota. Najgorszy odcinek drogi pokonaliśmy. Przed nami odcinek szutrowej serpentyny. Wyłączam reduktor, włączam trójkę – licznik wskazuje ok. 70 km/h. Samochód sunie ciągnąc za sobą tuman kurzu. Kuba krzyczy: dziura! ja na to: wiem! jeszcze raz słyszę: dziura!! i wtedy dostrzegam w tym pięknym szutrze dziurę średnicy ok. 80 cm. Kierownica w prawo- przód przeszedł obok. Gaz do dechy, kierownica w lewo – tył przeszedł. Hamowanie. Wyszliśmy popatrzeć. Tylne koło przeszło po samej krawędzi, a głębokość leja to ok. 2,5 metra. O mały figiel wycieczka skończyłaby się. By ostrzec następnych, w dziurę włożyliśmy suchego świerka, a na nim zawisły woreczki foliowe.
Kolejną noc spędziliśmy w towarzystwie sympatycznych pasterzy owiec. Wzajemne poczęstunki i muzyczne popisy rumuńskich pasterzy.
Następnego dnia postanowiliśmy wrócić do Pleszy. Tuż przed celem, na jednym ze skalnych podjazdów straciliśmy tylną półoś. Rozległ się huk i samochód zaczął się zsuwać do tyłu. Przednie koła nie były w stanie pociągnąć ciężaru po sypkim gruncie. Szczęśliwie hamulce zablokowały koła. Chwilę później ,wspomagany wciągarką, przez blisko 20 minut – wśród kłębów dymu palących się opon nasz samochód pokonywał kolejne metry wzniesienia. 200 metrów wyżej ,we wsi podsumowaliśmy straty: ukręcona prawa tylna półoś, powyrywany bieżnik przednich kół. W trakcie przeglądu technicznego naszego auta od strony Nowego Solonca nadjechała grupa kilku samochodów terenowych z Polski. Pierwszy z nich zatrzymał się, wymieniliśmy uprzejmości. Co się stało? – zapytali. Ukręciliśmy półoś- padła odpowiedź. -Aha, w bagażniku takiej nie mamy. I ruszyli. W międzyczasie kolejny samochód ominął nasze auto przejeżdżając po rozłożonych narzędziach. Zginęli w tumanach kurzu… Szczęśliwie mamy zasięg. Rozmawiam telefonicznie z Szymonem Milimetrem i Adamem Sasem. Szymon zorganizował półoś, Adam zgodził się dostarczyć ją przy okazji swej wyprawy do Rumunii.
Po 3 dniach mieliśmy półoś. W międzyczasie robiliśmy wycieczki po okolicy posługując się przednim napędem wspomaganym zblokowaną sprawną półosią.
Po zamontowaniu dostarczonej półosi okazało się, że padła przesuwka blokady.
W Pojanie Mikuli rozbieramy tylny most. Obserwuje nas lokalny mechanik – Polak. Z niedowierzaniem słucha naszych zapewnień, że za dwie godziny stąd odjedziemy. Odjeżdżamy po dwóch godzinach i 15 minutach. Podążamy szlakiem wyprawy Adama. Trochę według mapy, trochę na „czuja”. Przejeżdżamy przez ciche wioski, przed domami na ławeczkach siedzą ludzie, przyjaźnie machają do nas rękami. Wjeżdżamy do Malini. Jest już ciemno, ośrodkami życia są tu maleńkie, jasno oświetlone knajpki, przed którymi majaczą sylwetki koni zaprzężonych do furmanek. Zwierzęta zniecierpliwione oczekiwaniem nerwowo potrząsają głowami, podgryzają okoliczne rośliny.
Szukamy zapowiedzianych znaków- niebieskich worków foliowych. Kilkakrotnie przed maskę wybiegają nam konie, parę kilometrów dalej z ciemności leniwie wyłania się stado krów.
Nagle wśród serpentyn leśnych szutrów w świetle reflektorów dostrzegliśmy niebieskie folie. Po kilku kilometrach następne, po następnych kilometrach następne. Wreszcie znaleźliśmy obozowisko. Przywitały nas uniesione w górę kciuki. O wschodzie słońca podziwialiśmy widoki z pobliskiej przełęczy Stanisoara (1235 m n.p.m.). W takich chwilach zapomina się o całym świecie. Przed nami roztacza się wspaniały widok. Chmury pod nami przypominają wzburzone morze, a wierzchołki gór porośniętych lasem wyspy. Panującą tu ciszę chwilami przerywały tylko pasące się kilkaset metrów dalej krowy i owce. Około 9 rano kawalkadą 7 samochodów pojechaliśmy w dół. W miasteczku okazało się, że Jeep Tadka stracił pióro w resorze. Zostaliśmy z Tadkiem, reszta pojechała. Lokalny mechanik dokonał transplantacji. Dawcą pióra była Dacia. Po spotkaniu z resztą grupy pożegnaliśmy się z wyprawą Adama i pozostaliśmy na biwak w malowniczej dolinie. Później był nocny rajd po szosach Bukowiny i Maramureszu. Zapewniam was, że taka podróż potrafi podnieść poziom adrenaliny we krwi. Odcinki przyzwoitego asfaltu- zachęcające do szybkiej jazdy- urywające się gwałtownie, szutry, chwilami gładkie i równe, to znów pełne kolein i garbów. Gliniaste niecki, serpentyny nad urwiskami bez barier i elementów odblaskowych, a do tego pędzący na złamanie karku rumuńscy kierowcy, którzy skracają światła drogowe dopiero po włączeniu 3 reflektorów umieszczonych na dachu naszego auta. Do tego wszystkiego trzeba dodać wałęsające się po drodze krowy i konie lub jadącą nieoświetloną furmankę.
W blasku południowego słońca, na wielkiej równinie spotkaliśmy stadko osłów.
Wyglądały jak wielkie pluszowe zabawki.
Ostatniego dnia, zmierzając do granicy węgierskiej, zobaczyliśmy na drodze aro z przyczepą, w której urwało się koło i bezradnych dwóch Rumunów. Przydał się nasz hi-lift i lewarek.
Przejeżdżamy przez Węgry. Po raz kolejny przekonuję się, że to bardzo dziwny kraj. Jedziemy ok. 200 km. Nie ma parkingów. Wszędzie płoty i druty. Chcieliśmy coś zjeść. W Tokaju w Karczmie Rakoczego i następnym przydrożnym zajeździe, w kraju słynącym ponoć z wykwintnego jadła, proponuje się hamburgera, hot-doga i pizzę – mrożonki z lodówki odgrzewane w mikrofali. Był jeszcze jeden zajazd, tuż przed słowacką granicą, gdzie niestety nasze finanse skapitulowały. Na Słowacji spędziliśmy noc pod gołym niebem u stóp zamczyska w Spiskim Podgrodziu. Potem był przejazd przez Wysokie Tatry. Fascynujące krajobrazy słowackich Tatr zubożały po stracie dolnego regla. Po przejściu huraganu krajobraz wygląda jak po Meteorycie Tunguskim. Tysiące hektarów, które kiedyś były lasem, teraz straszą karczami, kikutami połamanych drzew i niedobitkami tego, co pozostało. Lokalna Apokalipsa.
Przejeżdżamy Łysą Polanę. Jesteśmy w Polsce. Tatry zostają w tyle, przed nami
Pieniny. Część ekipy – Amigo, Aśka i Jędrek płyną przełomem Dunajca. Noc spędziliśmy w Jaworkach. Następnego dnia załatwiliśmy przejazd przez rezerwat Biała Woda. Przy okazji wjechaliśmy na okoliczne hale Małych Pienin. Na jedną z nich Amigo wszedł pieszo podziwiając widoki. Szukaliśmy śladów łemkowskiego osadnictwa.
I tak się skończyła podróż drogami i bezdrożami Karpat.
Jeszcze zapomnieliśmy wspomnieć, że ostatniego dnia pobytu w Rumunii w Maramureszu złamaliśmy główne pióro przedniego prawego resora. Podłożenie paska gumy i naciągnięcie resora pasem transportowym pozwoliło przejechać blisko 1500 kilometrów i wrócić do domu.
Amigo nie był tylko pasażerem, w miarę swoich możliwości i umiejętności brał czynny udział w wyprawie.
Udzielał się w pracach wyprawowej kuchni, pomagał w naprawach, „robił” za tłumacza, prowadził „dziennik pokładowy”. Jego specyficzne poczucie humoru i bardzo dobry kontakt z ludźmi pozytywnie wpłynęły na atmosferę w naszej grupie. Dzielnie spisała się również nasza maszyna. Awarie, które nam się przydarzyły zaliczamy do wkalkulowanego ryzyka. Wybierając się na wyprawę zdawaliśmy sobie sprawę z trudności, jakie napotkamy podróżując jednym samochodem. Potraktowaliśmy to jako wyzwanie. Wspólnie przekraczając granice, przełamaliśmy wiele barier. Już w drodze powrotnej, gdzieś miedzy Częstochową a Tczewem, zaczęliśmy myśleć o nowej wyprawie. Może by tak wrócić nad Bajkał? Tym razem na własnych czterech kołach?
Jacek i Kuba Jarosik