Tunezja 2008. Grupa dziwaków
Rozdzieliliśmy się! Samochody z większą częścią wyposażenia szybko jadą dalej, motocykliści – każdy z butelką wody i śpiworem – pokonują trasę dużo wolniej. Razem się nie dało.
Jeszcze przed wyjazdem z Polski myśleliśmy, że będzie dokładnie odwrotnie, że to oni będą śmigać, a my co kawałek wydobywać z piachu 3-tonowe auta. A tu – proszę, już po pierwszych kilometrach suchego, tunezyjskiego piasku ciężkie BMW GS 1200 z kuframi stawały dosłownie co kilkaset metrów. To było straszne, a nam w samochodach było głupio i niezręcznie. Jedziemy razem. Motory kilkadziesiąt metrów z przodu, widzimy, jak chłopaki cały czas w miejscu walczą z ciężkimi maszynami. Trochę jazdy i pierwszy leży na boku. Podniesienie motocykla, kilkaset metrów i drugi leży. Gdy podjeżdżaliśmy do nich, aby pomóc, chłopaki byli zlani potem i ledwo żywi. Po kilku kilometrach postanowiliśmy maksymalnie odciążyć GS-y. Kufry na dachy samochodów, namioty też, duży zapas wody – wszystko na dach. Na motorach tylko niezbędne wyposażenie. Jest nieco lepiej, ale nadal nie świetnie. Motocykle ledwo dają radę, ich kierowcy też.
Siedzimy przy ognisku w dobrze znanej w Tunezji oazie Kasr Ghilan.
Jest nam ciepło, zjedliśmy kolację, pijemy to, co udało nam się przywieźć do kraju objętego pełną prohibicją. Na początku wieczoru humory wszystkim dopisują, dzielimy się wrażeniami z pierwszych kilometrów jazdy po prawdziwej pustyni, chwalimy nasze samochody i trochę śmiejemy się z motocyklistów. Oni zostali parę kilometrów dalej – zaraz dojadą. Ale jakoś wciąż ich nie ma. Jest jeszcze wcześnie, jest widno, nie ma się czym martwić.
Zapada zmierzch, dzwonimy na telefon satelitarny, który motocykliści mieli ze sobą. Cisza. Nie odpowiadają.
Dobre humory uleciały, zaczynamy się martwić i zastanawiać, co możemy zrobić. Oczywiście, w takich sytuacjach zawsze ktoś ma pretensję do kogoś, ktoś inny stara się wszystkich uspokoić, jeszcze ktoś śmieje się z całej sytuacji. Ale tak naprawdę wcale nie jest nam do śmiechu. Minęła 22., od dobrych 2 godzin jest ciemno. Znamy trasę, jaką chłopaki mieli jechać, a szukanie ich w nocy na pustyni to idiotyzm. Staramy się znów dodzwonić. Bez skutku. Atmosfera jest gęsta. W końcu nasze dywagacje przerywa ciche „pik-pik”. Sygnał przychodzącego SMS-a działa na wszystkich jak komenda: „milczeć!”. Czytamy: „Nocujemy tu, gdzie jesteśmy, nasze koordynaty to XYZ, wodę jeszcze mamy, padamy na pysk, idziemy spać. Do zobaczenia rano.” Uff, co za ulga. Zgodnie postanawiamy, że zaraz po śniadaniu jedziemy im na spotkanie. Nie było to potrzebne, Norbert i Adam wstali o 6., odpalili GS-y i o 9. byli u nas. W samą porę na śniadanie.
Żandarmi na obchodzie leniwym krokiem obchodzą całą naszą karawanę – dwa samochody i dwa motory.
Znudzeni sprawdzają paszporty, za to z uwagą przyglądają się wszystkim naszym papierom. Od dwóch dni jesteśmy w strefie militarnej. Teraz wjeżdżamy na ostatnią prostą, 50 km do Gadamesu (to już Libia). Droga dziurawa jak szwajcarski ser, niby asfalt, niby tarka – katastrofa. Lepiej jechać po piasku, 200 m od głównego szlaku. Jestem ostatni, w pewnym momencie widzę, że Adam staje swoim GS-em na środku drogi, zdejmuje kask i ciska nim o glebę. Podjeżdżam i słyszę: „ja to pie####e, na ch## ja tu przyjeżdżałem, od pier###### się ode mnie!?”
Okazuje się, że GS-ie rozsypał się tylny amortyzator, a Adamowi puściły nerwy.
Sytuacja nie jest wcale zabawna, olej z amora cieknie stróżką i wolno wsiąka w pył drogi. Taka awaria setki kilometrów od serwisu BMW jest nie do naprawienia. Adam jednak po chwili słabości zbiera się w sobie, wsiada na motor i wszyscy ruszamy dalej. Parę kilometrów dalej pech przechodzi na mnie – przebita opona. Nie ma co, dzień i tak chyli się ku końcowi, więc postanawiamy znaleźć miejsce na nocleg. Wieczorem, jedząc, pijąc i reanimując nasze maszyny, odzyskujemy wolę walki. Przed nami główny cel wyjazdu: 200-kilometrowy odcinek w poprzek pustyni bez jakichkolwiek dróg z Al-Khadria do El-Borma.
Stajemy na szczycie pierwszej wydmy. Przed nami 40-metrowy zjazd i dalej, jak okiem sięgnąć, góry piasku. Aż po horyzont. Każdy, kto zobaczy coś takiego po raz pierwszy, zatrzyma się i zawaha. Jest uczucie – może nie strachu – ale napięcia, podekscytowania. Tam, dokąd jedziemy, nie ma możliwości odwrotu, po prostu trzeba to przejechać, dotrzeć do celu. Ruszamy.
Ognisko sypie iskrami, płomienie żarłocznie pochłaniają kolejne porcje pustynnej trawy, migotliwe światło nadaje miejscu magiczny klimat.
Siedzimy wokół paleniska całą naszą grupą. Motocykliści: Adam i Norbert, załoga Nissana: Jacek i Janusz (ojciec z dorosłym synem) oraz my z Land Roverem: Michał i ja z córką Adą. Tworzymy chyba najbardziej niejednorodną grupę, jaką można sobie wyobrazić. Same kontrasty! Wiek od 16 do ok. 50 lat, motory i samochody, Land Rover i Nissan, uczennica gimnazjum, biznesmen, artysta… Powinniśmy rzucać się sobie do gardeł. Wszyscy gadają jednocześnie. Michał opowiada historię wizyt w gabinecie medycyny naturalnej, prowadzonym przez dwie siostry, Adam – przygody z wojska, gdy służył w marynarce wojennej i miał do dyspozycji służbowy wodolot, Ada dołącza do rozmowy, zasypując nas historiami ze szkolnych korytarzy. W pewnym momencie artysta Michał zachęca nas do malowania światłem.
Jest coś magicznego w pustyni, w podróżowaniu poza utartymi szlakami. Takie miejsca i takie momenty wyzwalają w ludziach emocje, jakich próżno by szukać w codziennym życiu.
Text: Marcin Gerc
Foto: Jack i Janusz Ellert oraz Norbert Ofmański