Turcja 2001. Poza turystycznym szlakiem
Polskę opuściliśmy na początku czerwca 2001 roku. Pięć osób, mój przyjaciel Paweł z narzeczoną Patrycją, ja z Moniką oraz naszą córką, dziewięcioletnią Adą. W podróż wybraliśmy się w dwa przygotowane do wypraw LR Discovery.
Relacja z naszej podróży zamieszczona w Off-road.plOkoło 30 km za Stambułem zatrzymaliśmy się w miasteczku Polonezköy (Adampol). Jest to miejscowość zasiedlone przez polskich uciekinierów z czasów wojny krymskiej (połowa XIX w.). Do dziś w Adampolu zamieszkują potomkowie tamtych emigrantów.
W poszukiwaniu jakiegoś fajnego miejsca na obozowisko z Polonezköy kierujemy się nad wybrzeże Morza Czarnego. Na miejscu okazało się, że pokonanie trzykilometrowego odcinka plaży zajęło nam przeszło 3 godziny! To niewyobrażalne, jak 2,5-tonowe auta łatwo zakopywały się w suchym piasku.
Rano, po zjedzeniu smacznego śniadanka, kierujemy się w kierunku miasta Sinopa. Na naszej mapie jedyna droga, która wjedzie wybrzeżem Morza Czarnego, zaznaczona jest na czerwono – jako doskonałej jakości droga krajowa. Hm. „Zaskoczenie” to chyba najłagodniejsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl, gdy do niej docieramy. 150 km zajęło nam 8 godzin.
Chcecie wiedzieć, dlaczego? Cóż, jeśli kiedykolwiek, podróżując w Alpach, pomyślałeś, że tamtejsze drogi są pokręcone i nie da się nimi szybko jechać, to musisz zmienić zdanie! W Alpach są dosłownie autostrady! Tutaj droga jest niewiele szersza od ciężarówki, która właśnie może być krzywo załadowana kilkunastoma tonami kamieni, i zbudowana jest z tego, co akurat było pod ręką. Kiedyś z pewnością wylano tu asfalt, jednakże z upływem lat asfalt ten kruszył się, powstałe dziury następnie byle jak łatane betonem, gruzem, piaskiem. Do tego dochodzą ostre zakręty, niekiedy pod kątem prostym, oraz serpentyny. W życiu tyle razy nie zmieniłem biegów jednocześnie, rzadko dochodząc do czwórki.
Pierwszy dzień za nami!
Kolejny dzień, kolejne 150 km identycznej drogi. Jeśli dalej tak pójdzie, to na podróż nie starczy nam dwóch miesięcy! Tym razem rozbiliśmy obozowisko na pięknym półwyspie, wżynającym się na kilkaset metrów w morze i zakończonym kilkudziesięciometrowym klifem.
Niespodziewanie spotkało nas małe zaskoczenie. Z pewnej odległości, z ciemnego samochodu zaparkowanego w krzakach nieopodal, rozstawianie naszego obozowiska obserwuje dwóch ludzi. Dlaczego oni się nam tak przyglądają?! Ostatecznie chyba odjechali. My jednak idziemy spać z pewnym niepokojem, a dla dodania sobie odwagi każdy kładzie pod poduszkę solidnego Mag Lite’a. Bardziej dla uspokojenia własnych obaw niż do jakiejkolwiek obrony – zresztą obrony przed czym? Ale tak to już jest, gdy zapada ciemność i zaczynają budzić się w nas skrywane lęki.
Żeby było zabawniej, rano okazało się, że wieczorni goście to lokalni mieszkańcy, którzy ze zwykłym ludzkim zainteresowaniem obserwowali niecodzienny widok turystów rozstawiających namioty.
Zmierzamy dalej na wschód.
Droga staje się nieco lepsza, a my, podróżując wciąż wzdłuż wybrzeża, mijamy pojedyncze wioski i osady. Każdorazowe zatrzymanie i pytanie o kierunek rozpoczyna sympatyczną “pogawędkę”, która nierzadko kończy się w miejscowej herbaciarni. Około godziny 16.-17. opuszczamy drogę i, zmierzając w kierunku morza, rozglądamy się za odpowiednim miejscem na nocleg. W pewnym momencie, pokonując kolejną wydmę, dosłownie wpadamy na grupkę rybaków układających sieci (w Turcji jazda po wydmach nie jest zabroniona). Ich zaskoczenie było równie wielkie jak nasze! Zaczęliśmy dopytywać ich, gdzie najlepiej spędzić noc. Choć wyrażenie „dopytywać” nie jest chyba najtrafniejsze: powinienem raczej powiedzieć: „komunikowaliśmy się za pomocą rysunków, gestów i słów pochodzących z kilku różnych języków”. Nie było łatwo, jednakże po pewnym czasie zrozumieli, o co nam chodzi. Po chwili jeden z rybaków wsiadł do samochodu Pawła i pojechał z nami pokazać najlepsze miejsce.
Jest już ciemno, wiatr urywa głowy, huk jest taki, że nie słychać słów osoby oddalonej o 5 metrów. Rozpoczynamy rozbijanie namiotów, lecz wtedy nasz przewodnik chwyta Pawła za dłoń i prowadzi w innym kierunku Po chwili obaj znikają w ciemnościach. Mija dziesięć, piętnaście minut, a ja zaczynam czuć się coraz bardziej niekomfortowo… Jeden facet, dwie dziewczyny i dziecko w ciemności, gdzieś pośrodku niczego, gdzie nie ma żywej duszy. Mijają kolejne dwie bardzo długie minuty. W końcu słyszymy głos Pawła: „Nie, nie… nie rozkładajcie się tutaj! Pokazał mi zaje**ste miejsce, jedziemy dalej”.
Ostatecznie rozbiliśmy obozowisko nieopodal domku rybaka, na plaży. Nasz gospodarz zniknął w ciemnościach. Po kilkudziesięciu minutach do naszych uszu dobiegł odgłos zbliżającego się pojazdu. Rybak postanowił przywieźć swoją rodzinę – żonę i synka. Przez kolejną godzinę piliśmy herbatę i “rozmawialiśmy”.
Kolejnego dnia docieramy do Trabzon.
To końcowy punkt naszej trasy wzdłuż wybrzeża. Od teraz szutrowymi drogami kierować się będziemy w góry. Jednakże zanim to nastąpi, czas na małe zwiedzanie. Niecałe 30 km od miasta Trabzon znajduje się piękny monastyr Sumela. Wydrążony w litej skale na wysokości 1000 m robi niewiarygodne wrażenie. Wspinaczka do niego nie jest łatwa, ale z pewnością warta wysiłku. Monastyr jest dosłownie przyklejony do zbocza góry. Podziwiając jego monumentalne piękno, nie mogliśmy przestać myśleć, ile krwi i potu kosztowało stworzenie takiej budowli.
Koniec asfaltu (jakikolwiek on nie był), a my kierujmy się trasą oznaczoną na mapie jako “szara i zniszczona”. Po kilku kilometrach na naszej trasie wyłania się monstrualny spychacz, który usiłuje wyrównać to, co pewnie przed laty było drogą, a teraz jest rumowiskiem kamieni. Napotkani robotnicy chyba nie mogli uwierzyć w widok dwóch samochodów na polskich rejestracjach, które desperacko próbowały podążać dalej.
Po kolejnych 2 godzinach jazdy, przeciskając się po wąskiej dróżce prowadzącej po zboczu urwiska, docieramy do małej wioski. Zaczyna się ściemniać i jest to najwyższy czas, by rozglądać się za miejscem na nocleg. Zaczynamy pytać mieszkańców, gdzie można rozbić obozowisko (kartka z odręcznym rysunkiem namiotu ponownie okazuje się bardzo przydatna). Ludzie mówią, że tutaj nie ma szans, żeby znaleźć kawałek płaskiej powierzchni pod biwak, ale tam – dodają, wskazując ośnieżone szczyty gór – będzie lepiej! Pytanie tylko, jak „tam” dojechać?
Po kilku minutach negocjacji i zapłaceniu 12 dolarów znajdujemy przewodnika, który ma wskazać nam drogę w góry. Wyobraźcie cobie moje zaskoczenie, gdy rzeczony przewodnik wskakuje do Forda Transita i każe podążać za nim! Po chwili samochód zatrzymuje się, a kierowca ładuje doń kilka ciężkich worków i 5 kumpli. O co chodzi? No nic, jedziemy… Dość szybko okazało się, że dodatkowy ładunek służy dociążeniu tylnej osi furgonetki.
Po kilku kilometrach podróży nie wierzymy własnym oczom. Dwa Land Rovery na terenowych oponach, z załączonymi reduktorami wolno wspinają się w górę… Transit także!
Jest już naprawdę ciemno. Może to dobrze, bo lepiej nie patrzeć w bok, w urwisko, którym kończy się skraj drogi.
Jest dawno po zmroku. Na niebie skrzą się miliony gwiazd, a przed sobą dostrzegamy światełka w oknach małej górskiej wioski. Widok jest niesamowity; wszystko łączy się w jeden piękny, gwiaździsty pejzaż.
Chwilę po rozbiciu namiotów i rozpaleniu ogniska rozpoczyna się przesympatyczny wieczór z naszymi przewodnikami. Wymieniamy się małymi prezentami. My otrzymujemy kasetę z turecką muzyką, oni – zasłużoną naklejkę Off-road.pl.
Rano budzi nas dźwięk dzwoneczków i szarpanie namiotu. Okazuje się, że rozbiliśmy obóz na olbrzymiej łące, na której pasą się krowy. Wszystko wokół wygląda niczym z bajki. Bujna, zielona trawa, przyjazne i zadbane krowy jak z kreskówki Disneya oraz pobliska wioska, która przypomina osadę z westernu – trzy sklepy, dwa bary, hotel. To wszystko, jedna ulica długości 100 metrów. Jest tu tak pięknie, że decydujemy się zostać dwa dni. Jednocześnie dowiadujemy się, że ta piękna wieś nosi nazwę Sultan Murat.
Drugiego dnia właściciel hotelu zaprasza nas do siebie na kolejny nocleg. Podczas wieczornej pogawędki sugeruje nam wyprawę na „nocną wycieczkę”….
Sugestia była trudna do odrzucenia, gdyż nasz gospodarz w ręku trzyma karabin, a stojący obok kompan ma podobny schowany pod kurtką.
Słowo daję, to nie było przewidzenie! Wszytko dzieje się w hotelowej restauracji, a my nie bardzo wiemy, jak zareagować. Monika decyduje, że wspólnie z Adą idą spać, zaś Patrycja, Paweł i ja podejmujemy wyzwanie nocnej eskapady. Ruszamy. Nasza trójka, czterech Turków i wielki pies. Szybko orientujemy się, że zmierzamy na polowanie. W tym samym momencie Patrycja zawraca na pięcie twierdząc, że nie będzie brać udziału w zabijaniu zwierząt. My nie rezygnujemy. Ostatecznie odbyliśmy 2-godzinny pochód przez pobliskie wzgórza i krzaki, szczęśliwie zakończony brakiem jakiegokolwiek trofeum.
Kolejnego ranka pożegnaliśmy naszych gospodarzy i skierowaliśmy się do Erzurum, najdalej na wschód wysuniętego miasta na naszej trasie. Niestety, dotarłszy na miejsce, napotykamy problem. Przydrożne bunkry, dużo wojska, znaki ostrzegawcze. Także napotkani mieszkańcy odradzają nam wcześniej zaplanowaną podróż do Bingöl. Przestrzegają przed złodziejami i napadami na turystów. Ulegamy tym głosom – pamiętając o 9 letniej córce – i kierujemy się ku Kayseri w Kapadocji. Prowadząca tam droga to 380 km prostej szosy – nie ma co, czaka nas kilka godzin nudnej jazdy.
Ale nie, nie tak szybko. Po pokonaniu zaledwie kilkudziesięciu kilometrów słyszę głos Pawła w CB: „Poczekaj no chwilę. Coś mocno grzeje mi się silnik”. Zatrzymujemy się, sprawdzamy wszystko, analizujemy… Wygląda na to, że wszystko jest ok. Może to po prostu upał? Niestety, parę kilometrów dalej słyszę: „Cholera! Znów to samo!”. Stajemy, sprawdzamy termostat, chłodnicę, wskaźniki. Wszystko wskazuje na to, że problem może być poważniejszy. Przydałby się jakiś doświadczony mechanik.
Jeszcze podczas naszych przygotowań do podróży, dzięki Internetowi poznałem Umita, właściciela Discovery oraz założyciela tureckiego Land Rover Clubu. Właśnie wtedy postanowiłem zadzwonić do niego z prośbą o pomoc w znalezieniu lokalnego mechanika, gdzieś w okolicach Erzincan. Po kilku telefonach dostajemy informację, że w ciągu kilkudziesięciu minut na stację benzynową, gdzie stoimy, przyjedzie Renault 19 z mechanikiem! Biorąc pod uwagę, że jesteśmy dobre 1000 km od Stambułu, zaradność Umita robi wrażenie.
Faktycznie, na stację z piskiem zajeżdża białe Reanult, a z niego praktycznie wybiega czterech facetów ze skrzynką narzędziową i rzuca się na Pawłowego Discovery. Szczęśliwie okazało się, że problem nie był poważny (wiskoza), jednakże wymagał wizyty w pobliskim warsztacie.
Powstało wiele filmów i albumów o Kapadocji, do której właśnie dotarliśmy. Słusznie, to piękny region Turcji, pomimo swojego turystycznego charakteru z pewnością warty odwiedzin. Dla nas była to także okazja do zwiedzenia podziemnych miast, o których tyle słyszeliśmy i teraz mieliśmy wreszcie szansę zobaczyć je na własne oczy.
Wczesnym rankiem ruszamy dalej w kierunku Morza Marmara, mijając stolicę kraju, Ankarę.
Temperatura dochodzi do 40C.
Wokół brak drzew ani czegokolwiek, co zapewniałoby cień. Powietrze jest suche, ruch niewielki. Spoglądając w bok przez okno samochodu, dostrzegamy coś, co wygląda jak miraż. Przynajmniej tak przypuszczamy, ponieważ dotychczas żadne z nas nie widziało takiego zjawiska, a więc nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Zatrzymujemy się, patrzymy przez lornetkę. W pewnym momencie Paweł skręca i szybko rusza polną ścieżką w kierunku dziwnego zjawiska. „Po co? –zastanawiam się – przecież nie można dojechać do mirażu, bo on się zawsze oddala”. Stoimy i czekamy, kiedy Paweł także zda sobie z tego sprawę. Jednakże po chwili dociera do nas okrzyk: „Ruszcie szybko tyłki, nie uwierzycie, do czego dojechałem!”. Po kilku kilometrach docieramy do brzegu jednego z tureckich słonych wyschniętych jezior.
Tego samego dnia dojeżdżamy do Yalova, która jest ostatnim przystankiem naszej podróży. Mamy jeszcze czas na kąpiel w prawdziwej tureckiej łaźni, zwiedzenie kilku rzymskich ruin i czas ruszać do domu.