Ekspedycja Mali – część 2
Pzez Mauretanię – kierunek Mali
Tutaj znjadziecie pierwszą cześć relacji
Z pamiętnika – 19 marca
Po piątkowej imprezie, na którą wkręciliśmy się bez zaproszenia trzeba było wrócić do rzeczywistości. W pamięci pozostaną skoczne wygibasy odświętnie ubranych kobiet, uśmiechnięte buźki proszących o zdjęcia dzieciaków i rytmy wybijane przez zespół z Senegalu. A dziś trzeba zająć się kapciem, w jednej z opon stwierdzono obecność stalowego pręta. W warsztacie trzeba samemu podnieść auto i zdjąć koło. Potem można się przyglądać miejscowym technikom łatania dziury i używanym narzędziom. Po wizycie u wulkanizatora czas na zakupy. Wyruszamy na nie z Ibrahimem – właścicielem campingu Abba w Nouadibou. We wszystkich artykułach/przewodnikach napisane jest, że Mauretańczycy nie lubią, kiedy robi im się zdjęcia. Tymczasem na targu kilka osób prosi o nie i robimy je nie tylko własnym aparatem, ale też telefonami miejscowych – chyba jednak nie trafia tu zbyt wielu turystów. Kiedy mi zależało na zdjęciu, prosiłem Ibrahima aby pytał o zgodę na ich wykonanie. Ibrahim potrafił przekonać mówiąc, że to dla dobra wszystkich Mauretańczyków – bo przecież ja te zdjęcia pokażę w Polsce i dzięki temu przyjedzie tu więcej turystów. Pewnie tak…
Noc z soboty na niedzielę na wesoło. Benowi rozbiliśmy namiot, ja przygotowałem sobie miejsce na dachu Defa, Paweł rozłożył karimaty obok. Rozpaliliśmy ognisko nad oceanem, zjedliśmy wcześniej zakupione grillowane ryby, chłopcy wypili herbatkę z „ziołową” wkładką i poszliśmy spać. Hmm… Ja to nie mam szczęścia. Gdy leciałem do Patagonii to słyszałem, że tam praktycznie nie ma deszczu. I padało przez tydzień. W Maroku usłyszałem, że w Mauretanii jest najbardziej stabilny klimat na świecie – praktycznie zawsze temperatura oscyluje wokół 20 stopni i brakuje opadów. Tymczasem o 1.00 w nocy obudziły mnie strumienie wody z nieba. Z krzykiem zwijałem moknący śpiwór i razem z Pawłem wskoczyłem do namiotu Bena. Nikt nie spał dobrze tej nocy:
– Paweł – bo Ben chrapał;
– Ben – bo bał się, że ocean nas podmyje;
– ja – bo mi się nie chciało – popadłem w letarg.
Ale to wszystko nie miało znaczenia – jechaliśmy prawie cały dzień na orientację. Praktycznie non stop z włączonym reduktorem – to była przygoda. Potem, dopiero „potem”, kiedy już się leży w namiocie i nie można zasnąć przychodzi do głowy chwila refleksji – a gdyby coś się zepsuło? Kto by nas tam znalazł?
Z pamiętnika – 21 marca,
godzina 22.20 naszego czasu Miejsce – posterunek żandarmerii – jakieś 120 km przed Kifa. Mieliśmy wypadek – wpadłem w nocy między stado osłów stojących na drodze. Nie zauważyłem ich wcześniej – z naprzeciwka jechał samochód na długich światłach. Gumy piszczały, ale nie udało mi się ominąć jednego ze zwierząt. Rozbity prawy przód – nadkole, reflektory. Eh. Gdyby nie było innych zwierząt na drodze, może by się udało wyjść cało nam i zwierzęciu. Dobrze, że miałem chwilę na reakcję i nie uderzyłem osła czołowo, dobrze, że było miejsce na lewym pasie…
Cały dzień wzdłuż drogi leżały zabite zwierzęta: osły, krowy, kozy, wielbłądy. Dziesiątkami, setkami… W ciągu dnia było je widać, a w nocy… Gdyby nie ten samochód z naprzeciwka, pewnie nic by się nie stało. Reszta ekipy i tak jest pod wrażeniem, że udało nam się wyjść z tego w takim stanie. Chłopaki robią kolację a ja próbuję się pozbierać do kupy.
Text: Piotr Menducki, fot. Paweł Jankowski i Piotr Menducki
Blog wyprawy: http://blog.kamyk.pl