Azja Środkowa Ładą Nivą! [cześć 1]
Pomysł wyjazdu „na wschód” dojrzewał już jakiś czas, właściwie odkąd obejrzałem przygody globtroterów z „Mondo Enduro”. Na poprzedni, „rozpoznawczy” wyjazd na Ukrainę wybraliśmy się z naszą córką, ale tym razem z uwagi na długość trasy z żalem zostawiliśmy malucha z dziadkami.
Nasz wypad zaczął się 22 lipca 2011 roku w Poznaniu. Razem z moimi teściami ruszyliśmy naszą Ładą Nivą ’99 w składzie Lucyna – nasza 2,5 roczna córka, Celina – moja żona, Łukasz – główny sprawca. Najpierw udaliśmy się do Wiednia gdzie po kilkugodzinnej walce z biurokracją odebraliśmy wyrabianą od dwóch miesięcy wizę do Turkmenistanu.
Dalej przez Węgry, i Serbię kierowaliśmy się w stronę Bułgarii, gdzie zwiedziliśmy Płodiv i Varvarę. Tu zaczęły się pierwsze problemy z autem – wyskakująca czwórka i dzwoniący łańcuszek rozrządu, co ciekawe układ rozrządu miał 1 800 (tysiąc osiemset kilometrów). Nad morzem większość rodzinki byczyła się na plaży, a ja z miejscowym mechanikiem walczyłem z cieknącym mostem i rozrządem. Walka była zażarta, ponieważ okazało się że założony miesiąc wcześniej napinacz łańcucha rozrządu jest chińską podróbą i zużył się zupełnie. Na szczęście miałem zapasowy, który okazał się oryginałem.
TURCJA
Pierwszego sierpnia pożegnaliśmy się z rodzicami i maluchem, sami startując w stronę granicy Tureckiej. Turcja zaskoczyła nas pięknymi drogami oraz …. totalną awarią skrzyni biegów na autostradzie. Dzięki pomocy znajomej koleżanki z Niemiec, której rodzina mieszkała w Istambule, mając do dyspozycji jedynie IV bieg, po długich perypetiach znaleźliśmy się w „osiedlowym” warsztacie dwóch młodych chłopaków : Ertana i Dogana. Celina próbowała zachować resztki spokoju, a ja z chłopakami prowadziłem nierówną walkę ze skrzynią biegów i rozwalonym sprzęgłem. Pomijając szczegóły samochód był sprawny trzy skrzynie, dwa dni i jedno sprzęgło później (że o elastycznym przegubie między skrzynią biegów a reduktorem nie wspomnę). Czuję się w obowiązku zaznaczyć, że wszystko szło i tak sprawnie, bo w warsztacie był Internet a zatem dostęp do instrukcji, forów 4×4 i nieocenionego Google translatora ( który umożliwiał rozmowę z mechanikami – my piszemy po angielsku Google tłumaczy na turecki).
GRUZJA
Po ukończonym remoncie i szybkim przelocie przez Turcję, a także utracie napędu prędkościomierza i pękniętej lince gazu (zreperowana konektorem elektrycznym wytrzymała resztę podróży), 5 sierpnia byliśmy już w Gruzji. Po pierwszym noclegu w Batumi ruszyliśmy na zwiedzanie zakonu w Gelati, a następnie obejrzeliśmy zabytkową Mcchetę. Po drodze raczyliśmy się widokami pięknych, pełnych soczystej zieleni gór. W Tbilisi zatrzymaliśmy się tylko na krótkie nocne zwiedzanie i ruszyliśmy w stronę granicy.
AZERBEJDŻAN
Granica Azerska przywitała nas 6 godzinną kolejką złożoną z 20 samochodów i próbami wyłudzania łapówek. Dalej było tylko gorzej – na każdym posterunku (poście) drogówki agresywnie wymuszano na nas łapówki – targowaliśmy się dzielnie i generalnie raczyliśmy „bohaterskich drogowców” kamizelkami odblaskowymi. Po dwóch takich spotkaniach zaczęliśmy rozpytywać miejscowych gdzie jest następny post i przed każdym posterunkiem „przyklejaliśmy” się za jakąś ciężarówką i przejeżdżaliśmy. Inną ciekawostką na tutejszych drogach są obsługiwane po godzinach przez milicjantów w cywilnych ubraniach fotoradary, które stały w bagażnikach prywatnych Moskwiczów.
Przed samym Baku obejrzeliśmy petroglify w Gobustanie. Są to wykute w skale rysunki, których wiek wynosi od 5 do 40 tysięcy lat. Dzięki lokalnemu przewodnikowi dotarliśmy też pod błotne wulkany, których w całym Azerbejdżanie jest ponad 400. Warto zobaczyć – ze względu na księżycowy krajobraz oraz możliwość popływania w wulkanie J (błoto jest przyjemnie chłodne, my jednak nie skorzystaliśmy). Ponadto w okolicy można obejrzeć jak z ziemi wypływa ropa naftowa.
Tego samego wieczoru dotarliśmy do Baku i udaliśmy się w stronę portu, by dostać się na Prom do Turkmenbaszy w Turkmenistanie. Z pozytywów możemy powiedzieć że Baku, a zwłaszcza starówka jest bardzo ładne, za to port i prom wymagają osobnego opisu :
1. Charakterystyka portu w Baku :
a) W PORCIE NIE MA : opisanej kasy biletowej, jakiejkolwiek informacji to jest port z którego odchodzi prom, kogokolwiek w kasie przez 23h i 50 min na dobę, toalet, tabelki z cenami biletów
b) W PORCIE SĄ : prom, który jak jest to jest – a jak nie ma to znaczy że będzie wtedy kiedy będzie (okres oczekiwania średnio 0 – 5 dni, w naszym przypadku 2), około 200 kilo gnijących arbuzów, 20 TIRów stojących od 2 tygodni w oczekiwaniu na prom, pan oficer w kasie, który krzyczy i czasem sprzedaje bilety, ceny biletów ustalane umownie (negocjacje konieczne !!!), 8 okienek, które odwiedza się głównie celem zapłaty łapówek,
c) BONUSY – w zamian za tłumaczenie amerykańskim turystom z rosyjskiego na angielski informacji gdzie, komu i ile mają zapłacić celnicy dali mi łapówki (!) pączki do syta, herbatkę i kolejkę koniaku
d) NA PROMIE NIE MA : toalety z drożnymi rurami, szalup, czegokolwiek co remontowano by od czasu gdy prom odpłynął ze Stoczni Gdańskiej w 1986 roku
e) NA PROMIE JEST : kilku miłych oficerów, którzy zaprosili nas na kawkę, wrzeszcząca „etażowa” pani Larysa, konieczność czekania na redzie w Turkmmenbaszy od 2 do 72 godzin.
Welcome to TURKMENISTAN,
Tak zawitaliśmy w pięknym Turkmenistanie, który wyróżnia się głównie tym, że dzięki ekscentrycznej dyktaturze jest w rankingach drugim, po Korei Północnej krajem jeśli chodzi o „niedemokratyczność”. Zanim mogliśmy zakosztować dyktatury, obskoczyliśmy 16 okienek, wypełniliśmy 10 druczków, zapłaciliśmy 200$, aby po 28 godzinach i awanturach z udziałem kilku ambasad opuścić terminal wraz pozostałymi 70 obywatelami Włoch, Niemiec, USA (głównie uczestnicy Mongol Rally) Czekaliśmy tak długo, ponieważ panowie celnicy odkryli na pokładzie wagon z przemycanymi papierosami, który blokował wyjazd naszych aut. Oczywiście wagonu „nie wolno” było przestawić a 70 osób musiało spać na podłodze terminalu bo żaden oficer nie był decyzyjny.
W końcu orzez pustynię Kara Kum ruszyliśmy autostradą mijając stada wielbłądów, gazociągi i stacje benzynowe na których litr etyliny 92 kosztował jakieś 70 groszy. Warto tankować na każdej stacji, bo odległości między nimi są dość duże, czasem dana stacja nie działa z braku prądu. Z dodatkowych atrakcji należy wyróżnić autostradę z bogatą infrastrukturą w postaci przejść dla pieszych, przystanków PKS oraz ronda im. Turkmenbaszy, którą to droga doprowadziła nas do Aszchabadu. Samą stolicę wyróżnia centrum zbudowane dzięki petrodolarom w typowym dla dyktatur pompatycznym stylu. Pełno tu wyniosłych gmachów, marmuru, fontann, pozłacanych posągów prezydenta i jego zdjęć z dziećmi, końmi, gitarą … Szybko opuściliśmy Aszchabad by udać się na pustynię Kara Kum do Darwazy, a konkretnie do „wrót piekieł”.
Jest to niesamowicie spektakularne miejsce – leżąca w środku pustyni dziura w ziemi o średnicy 70 metrów, w której od 1971 roku płonie gaz. Radzieccy geolodzy podczas odwiertów poszukiwawczych trafili na podziemną jaskinię, której sklepienie natychmiast zapadło się. Z rumowiska zaczął ulatniać się gaz, który geolodzy podpalili sądząc, że wyziewy zgasną w ciągu kilku dni, krater płonie jednak do dziś.
Widok wieczorem i w nocy jest niesamowity, zwłaszcza gdy wiatr zawiewa nad krater kurz, który podświetlany płomieniami unosi się ku górze. Na dodatek spotkaliśmy tam parę Włochów których przewodnikiem był mieszkający w Turkmenistanie … nazwijmy go dla zmylenia tropu Wania – oficer marynarki który przeżył katastrofę łodzi podwodnej K-279 Leniński Komsomolec w 1989 roku. Większość nocy spędziliśmy na pochłanianiu zakupionej w Baku żubrówki (na polskiej licencji), rozmawiając o życiu przy płonącym w środku pustyni kraterze z oficerem podwodnikiem …
Rano z żalem opuściliśmy okolicę Darwazy i udaliśmy się do Konye Urgench. Tutaj pierwszy raz poczuliśmy co to Orient. O ile samo miasto nie jest specjalnie zachęcające, o tyle w jego pobliżu znajdują się zabytki z jednego z głównych miast jedwabnego szlaku. Główną atrakcją jest wysoki na 60 metrów minaret Kutlug-Timu z XI wieku, a także zabytkowe mauzolea.
Kolejną „atrakcjami” były pierwsze spawanie urwanego przyczepu amortyzatora i przepychanki z miejscowymi „babuszkami” na przejściu granicznym. W końcu opuściliśmy Turkmenistan, by przekroczyć pierwsze „prawdziwe” przejście graniczne z Uzbekistanem.