Azja 2008 cześć 1
Wracając z wyprawy w Karpaty w 2007 roku intensywnie dyskutowaliśmy o celu przyszłorocznej wyprawy. Gdzieś pomiędzy miejscowością Koziegłowy a Częstochową , sam nie wierząc w to, co mówię rzuciłem hasło: Bajkał.
Po powrocie życie wróciło do normy. Codzienne sprawy zaprzątały głowę. Nie na długo. Już około świąt Bożego Narodzenia zaczęliśmy poważnie myśleć o nowej wyprawie. Jak bumerang powróciło hasło „Bajkał”, w miarę zgłębiania tematu, studiowania map, apetyt rósł. Pomysł rozszerzył się. Ustaliliśmy trasę: Litwa, Łotwa, Rosja, Kazachstan, Kirgistan, Kazachstan, Rosja, Mongolia, Rosja, Ukraina, Polska. Ruszyły przygotowania i kalkulacje. Poszukiwania i rozmowy ze sponsorami, przeliczanie własnych oszczędności. Ostatecznie, w maju, zapadła decyzja, że tym razem rezygnujemy z Kazachstanu i Kirgizji. Na decyzję miał wpływ limit czasu, jaki mogliśmy poświęcić wyprawie -7 tygodni – oraz zdroworozsądkowe podejście do kwoty, którą dysponowaliśmy. Chcieliśmy mieć pewność, że nie będziemy balansować na granicy zera na koncie.
Wizę mongolską otrzymaliśmy w ciągu trzech dni. Na rosyjską czekaliśmy prawie 6 tygodni. Bracia Słowianie nie bardzo mogli zrozumieć, po co komu dwukrotna wiza turystyczna do Rosji. Trzeba było starać się o wizę biznesową. Dodatkowo należało uzasadnić, po co w biznesie nieletnie dzieci.
W tak zwanym „międzyczasie” trwały intensywne przygotowania samochodu. Dwa miesiące przed wyjazdem zapadła decyzja – zamieniamy mercedesa 2.3 benzyna na 3.0 diesel – mowa o silniku. Czterobiegową skrzynię 3.9 na „jedynce” na pięciobiegową 4.7. Bębnowe spowalniacze na hamulce tarczowe. Dobudowaliśmy też zasobnik na paliwo – plus 157 litrów, co w sumie z dotychczasowym zbiornikiem daje ponad 230 litrów. Filtr powietrza wyrzuciliśmy na dach. Jeszcze tylko nowe, dwuskrzydłowe drzwi w przestrzeni ładunkowej zastąpiły niefortunną klapę. To tak „z grubsza” na temat samochodu.
Nastąpiła godzina „zero”.
Grupka znajomych i przedstawiciele miasta przyszli życzyć nam szczęśliwej drogi. Wyruszyliśmy. Sprawnie dotarliśmy na Litwę. Obowiązkowa wizyta przed Ostrą Bramą. Pierwszy zagraniczny nocny biwak rozbiliśmy na łotewskim kempingu „Dzerkali”. Ładnie położony, z miłą obsługą – ceny bardzo przystępne. –Polecamy.
Następnego dnia była granica rosyjska w m. Buraczki. Sześciogodzinna kolejka. Przeżyliśmy. Sama odprawa szybko i sprawnie. Można powiedzieć wręcz sympatycznie. Duże zainteresowanie jak zwykle wzbudził nasz samochód. Gdy usłyszeli, że jedziemy do Mongolii, spytali się: „Po co, przecież tam nic nie ma.” Rozpoczął się rosyjski asfaltowy offroad. Noc spędziliśmy nad malowniczym jeziorem. Rano rozpoczęliśmy pochłanianie kilometrów. Jechaliśmy dziesiątki i setki kilometrów przez lasy. Rzadko mijaliśmy wsie. Asfalt miejscami był asfaltem tylko z nazwy. Na tą okoliczność utworzyliśmy nowe określenie „nibyasfalt”. Wielokilometrowe odcinki drogi w przebudowie często zmuszają do używania „jedynki” i „dwójki” . „Pralki” na asfalcie, wyrwy głębokości 30 cm, pęknięcia. To wszystko doprowadziło drugiego dnia do urwania pierwszego amortyzatora. W następnych dniach na podobnych drogach „serial rozwijał się dalej”. Amortyzatory urywały się jeszcze 3 razy. Pomimo tych awarii, podróż mogliśmy kontynuować bezboleśnie, ponieważ auto nasze wyposażyliśmy w 4 amortyzatory przedniego zawieszenia – po dwa na stronę, a los był na tyle łaskawy, że defektom ulegały amortyzatory na przemian raz jednej, raz z drugiej strony.
Wieczorem dotarliśmy do obwodnicy Moskwy.
W naszym rozumieniu obwodnica to droga, którą w miarę szybko i bezstresowo objeżdża się leżące na trasie miasto. W tym wypadku jest to jak najbardziej mylne przekonanie. Cztero-, czasem pięciopasmowa droga faktycznie tętni siedmioma – ośmioma potokami pojazdów. Miejscowi nie respektują linii, poboczy, trawników. Do przodu jedzie ten, kto znajdzie sobie w tym „stadzie” swoje miejsce i konsekwentnie prze do przodu. Samochody poruszają się w żółwim tempie kilku, kilkunastu kilometrów na godzinę. Za oknem powietrze gęste od spalin i odoru niedopalonej – przegrzanej benzyny. Nieprzyzwyczajone oczy łzawią. Po około dwóch godzinach tej gehenny wyjeżdżamy za Moskwę. Po kilkunastu minutach trafiamy w wielki korek. Nauczeni przykładem rosyjskich kierowców, wykorzystujemy walory naszej terenówki, przesmykując się poboczami, płytkimi rowami. Posuwamy się do przodu. Cała operacja trwa około dwóch godzin, wokół jest już bardzo ciemno, przed nami i za nami setki pojazdów. Gdy wreszcie w mniej lub bardziej legalny sposób docieramy do „czoła” korka, oczom naszym ukazuje się kuriozalny widok: sprawcami całego zamieszania jest dwóch milicjantów, którzy bez najmniejszego cienia stresu wnikliwie kontrolują kolejną ciężarówkę na środku skrzyżowania….
Następnego dnia w okolicach Niżnego Nowgorodu spotykamy białego Forda Maverick. To uczestnik większej całości, charytatywnego rajdu do Mongolii Londyn – Ułan Batar. Po powrocie na Wyspy samochody pójdą „pod młotek”. Maszyny dosiada dwóch Anglików. Posuwając się dwupasmową drogą wymieniamy ukłony i grzeczności. Po kilkudziesięciu kilometrach, przed jedną z przydrożnych kawiarni wymieniamy gadżety, robimy zdjęcia. Ustalamy wspólną marszrutę. Już w Tatarstanie, godzinę przed zachodem słońca pękł nam krzyżak tylnego wału. Dźwięki dobiegające spod samochodu w sposób niedwuznaczny dały nam do zrozumienia, że należy przerwać podróż i to jak najszybciej. „Nasi” Anglicy z przerażeniem w oczach słuchali naszych zapewnień, że „no problem, no garage”. Bez większego przekonania pojechali naszym śladem kilkaset metrów w głąb trawiastych wzniesień. Założyliśmy biwak. W trakcie gdy Jędrek rozstawiał namiot, ja przygotowywałem posiłek, Kuba wykręcił wał. Kilkanaście minut później krzyżak został wymieniony przy użyciu wkrętaka i młotka. Całość operacji z wielkim przejęciem śledziło czworo angielskich oczu. Następnie rozpoczęła się integracja.
Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Anglicy pomknęli na spotkanie swoich. My realizowaliśmy nasze założenia. Po godzinie jazdy wjechaliśmy do Kazania. Stolica Tatarstanu. W skali Rosji to takie „Las Vegas”. Dynamicznie rozwija się, hotele, kluby, dyskoteki, na parkanach sex-telefony. Przepiękny kreml kazański. Wszędzie czuję się zapach petro-rubli. Kilka godzin zwiedzania i mkniemy dalej. Staramy się pogodzić wodę z ogniem – zwiedzanie z pokonywaniem kilometrów. Jadąc często zatrzymujemy się by popatrzeć, pofotografować. Ludzie, zwierzęta, architektura, krajobrazy. Nie dajmy się zwariować, jedziemy po to, by coś przeżyć i zobaczyć. Cały czas jednak ciąży nad nami: 18 tysięcy kilometrów do przebycia.
Jak dotychczas, poza urwaniem amortyzatorów i pękniętym krzyżakiem, cała reszta ok.
Motor przyjemnie mruczy, pijąc ok. 15 litrów na setkę, co przy cenach między 19 a 29 rubli za litr, to jest ok. 1,90 – 2,90 zł, jest do strawienia. Zdarza się, że kierowcy ciężarówek spotykani na stojankach oferują swoje nadwyżki w bardzo przystępnych cenach. Olej napędowy – soljarka w cenie 19 rubli za litr to niemalże surowa, śmierdząca siarką, brunatnego koloru ropa naftowa taka, jak w rurociągach. Zdarzyło się nam z takiej korzystać. Jednak nasz silnik nie był zbyt zadowolony tym zakupem. Sytuację ratował trochę dokupiony uszlachetniacz paliwa. Osiągi spadły, podniosła się temperatura silnika, a z naszego wydechu ulatywał czarny dym.
Słoneczna pogoda na kilkanaście godzin zamieniła się w burzę. W miarę przemieszczania się przez Tatarstan, brnęliśmy w głąb tego zjawiska. Wiał huraganowy wiatr, który miotał naszym samochodem. Na drodze leżały powalone drzewa i konary, szczęśliwym trafem ominęły nas te przykre niespodzianki. Wieczorem dotarliśmy nad Zalew Wotkiński. W trakcie przygotowań do posiłku w pobliżu naszego auta zatrzymała się grupa samochodów. Z aut wysypała się gromadka kilkunastu osób. Po chwili rozmowy przybysze stwierdzili, że w żadnym wypadku nie pozwolą nam na nocleg w namiotach, podczas gdy kilka kilometrów dalej w ich ośrodku są wolne miejsca w pokojach. Nasze protesty na nic się zdały. W podjęciu decyzji dopomógł nam jeden z przybyszów, jak później okazało się z pochodzenia Polak, który stwierdził, iż panu pułkownikowi nie wypada odmawiać. Już w ośrodku pan pułkownik przedstawił nam się bliżej. Jest komendantem specjalnego oddziału milicji do walki z przestępczością zorganizowaną i terroryzmem. W ośrodku zostaliśmy potraktowani w sposób specjalny. Nasze auto zostało umieszczone na parkingu pod wzmożonym dozorem. Zostaliśmy zaproszeni na grilla. Pan pułkownik w pewnym momencie pożegnał nas, opuszczając towarzystwo. Oddał nas pod opiekę swojego podwładnego, lejtnanta. Okazał się nim bardzo sympatyczny Tatar o imieniu Rusłan. Do późnej nocy na brzegu Zalewu delektowaliśmy się jadłem i napitkiem. Następnie Rusłan zaprosił nas do ruskiej bani. Temperatura sięgająca 90 stopni, na przemian z polewaniem się lodowatą wodą. By wzmóc poty, mocna ruska wódka zagryzana baranim szaszłykiem i arbuzem. Po kilku dniach niewygód noc w łóżku była dużą przyjemnością.
Rano jedziemy zwiedzać służbową ładą miasto Czajkowskij i siedzibę spec-oddziału. Z trudem udaje mi się uniknąć kilku kolejek wódki. Ochoczo zastępuje mnie Heniek. Wracamy do ośrodka, żegnamy się z Rusłanem, wymieniamy telefony. „Jakbyś miał jakieś problemy, to dzwoń” – na pożegnanie mówi Rusłan. Kilka kilometrów od Czajkowskiego dojeżdżamy do kolejnego posterunku DPS. Na drogę wybiega nam niski skośnooki w olbrzymiej czapce. Zatrzymuje nas. Prosi o dokumenty, prowadzi mnie do budynku. Tam ze zdziwieniem dowiaduję się, że podobno przekroczyłem szybkość. Udaję, że nie wiem, o co chodzi. Mówię po polsku. Po chwili wskazuję w notesie numer telefonu i próbuję nakłonić milicjanta, by zadzwonił. On uparcie tłumaczy swoje, w końcu rezygnuje. Gestem pokazuje, żebym ja zadzwonił. Wychodzę z budynku, przy użyciu komórki dzwonię do Rusłana. Po kilku minutach przed budynek DPS zajeżdża bordowa łada. Za przednią szybą na honorowym miejscu umieszczono proporczyk z herbem Tczewa. –Tak, to Rusłan z jeszcze jednym milicjantem. Ściskają mnie na schodach tuż przed biurem oficera DPS. Rozmawiamy po rosyjsku. Po chwili oficer DPS z żalem w głosie zwraca się do mnie – „Ze mną nie chciałeś rozmawiać po rosyjsku…”. Po chwili dokumenty wróciły do mnie, pojechaliśmy dalej.
Jadąc przez Rosję widzieliśmy dziesiątki stłuczek i poważnych wypadków. Wielkie tiry leżące do góry kołami w rowach. Już po kilku dniach podróży nabrałem przekonania, że największym osiągnięciem tegorocznej wyprawy będzie powrót naszym samochodem o własnych siłach, w komplecie osobowym i w pełnym zdrowiu.
Wielokrotnie na ułamek sekundy stawało mi serce, gdy z kolumny pojazdów jadących z naprzeciwka, kilkanaście metrów przed naszą maską, wysuwała się na całą szerokość naszego pasa ruchu maska pojazdu jadącego w przeciwnym kierunku. To kolejny „ruski kozak”, dosiadający azjatyckiego rumaka z kierownicą po prawej stronie próbował zobaczyć, czy może wyprzedzać. Do końca naszej podróży jakoś nie mogłem się przyzwyczaić do tego typu niespodzianek. Zresztą to nie jedyne wybryki tamtejszych „waditieli”. Normą jest wyprzedzanie „na trzeciego” lub prawą stroną poboczem.
Teraz coś o kamazach. To jedno z popularniejszych aut ciężarowych w Rosji. Do dzisiaj śnią nam się po nocach horrory z kamazem w roli głównej. Te wynalazki poruszają się ze średnią szybkością 60 km/h. Normą jest kolumna długości kilku kilometrów wlokąca się wąską, krętą drogą. Oczywiście kolumnę prowadzi kamaz. Szczególnie męczące były górskie odcinki Uralu. Kilkunastokilometrowe podjazdy o kącie nachylenia sięgającym 12-14 %, przy temperaturze 30-35 stopni w cieniu, to dla kamaza ściana płaczu. Przeładowane do granic możliwości, po wrzuceniu jedynki pełzną pod górę z szybkością 9 km/h, rycząc silnikami, wypluwając siebie tysiące metrów sześciennych czarnego, gryzącego dymu, rzygają gotującą się wodą. Całości obrazu dopełniają dwie bliźniacze tylne osie, których koła obracają się, jakby były zamocowane mimośrodowo. Dziwnie podskakują, wychylają się od osi pionowej. Cud, że to wszystko się toczy.
Na umowną granicę między Europą a Azją, na obrzeżach Jekaterinburga, dotarliśmy późnym wieczorem. Posiłek i nocleg już w Azji, rano powrót pod obelisk celem wykonania pamiątkowych fotografii. I dalej na wschód. Drogi w Azji wcale nie były gorsze od tych w części europejskiej. Przynajmniej na początku. Kierowaliśmy się na Tjumień, a następnie Omsk. Rozpoczęły się monotonne, syberyjskie krajobrazy – step, bagno, brzozowy lasek, znów step. I tak setkami kilometrów. Na trasie często wyprzedzały nas poruszające się z dużą prędkością samochody rajdu Transsyberia. Zrobiono nam wiele zdjęć, kontakty z załogami i ekipami prasowymi przyjazne.
Dotarliśmy do Nowosybirska, w naszym odczuciu prawdziwej stolicy Syberii. Duże, dynamicznie rozwijające się miasto, olbrzymi ruch. Po wysłaniu z kafejki internetowej zdjęć i relacji z przebiegu wyprawy, ruszyliśmy w kierunku Barnaułu, wkraczając na słynny „Czujskij Trakt”. Przy jednej z przydrożnych restauracji spotkaliśmy się z polską ekipą startującą w Transsyberii.
Następnie ruszyliśmy w kierunku Bijska, by wjechać w malownicze góry Ałtaju. Z początku pełne turystów i krzyczących reklam, komercyjne. Jednak im dalej, tym spokojniej, bardziej naturalnie, czasem nawet dziko.
Nocleg spędziliśmy w towarzystwie Rosjan z Nowosybirska, którzy od kilku lat spędzają urlop w tutejszych górach.
Rano ruszyliśmy w głąb tej ślicznej krainy, która stawała się coraz dziksza. Krętą, często wykuwaną w skale drogą wspinaliśmy się na coraz wyższe przełęcze. Obładowany samochód nie miał łatwo, szczególnie po zatankowaniu na jednej ze stacji „chrzczonego” paliwa, najprawdopodobniej ze sporą domieszką benzyny, która w Rosji jest tańsza od diesla. Mimo to maszyna dzielnie i bezawaryjnie walczyła z ałtajskimi „pierewałami”. Widoki niespotykane w naszej części świata. Nocowaliśmy nad Katuniem, największą rzeką Ałtaju. Góry stawały się coraz surowsze, lasy coraz rzadsze, w oddali bielą śniegu świeciły wysokie szczyty, lśniły lodowce. Barwne górskie zbocza kryją w sobie pewnie całą tablicę Mendelejewa.
W pewnym momencie kilkaset metrów od drogi spostrzegliśmy cmentarz, znacznie różniący się od napotykanych dotychczas. W zasięgu wzroku nie było żadnych zabudowań, wokół tylko step. Każdy grób otoczony był kolorowym płotkiem, nad niektórymi zbudowane były również zadaszenia. Przy każdym, na metalowym słupku, znajdował się półksiężyc. Był to cmentarz islamski. Przy niektórych mogiłach zamontowane były dzwonki, kołatki lub inne urządzenia, które wprawiane w ruch przez wiatr wydawały niepokojące dźwięki. Nastrój grozy potęgowały nadchodzące ciemne, burzowe chmury i coraz silniejszy wiatr.
O zachodzie słońca dotarliśmy do Kosz-Agacz, ostatniego „miasta” przed granicą z Mongolią. Pierwsze skojarzenie, to porównanie Kosz-Agacz do osiedla na Dzikim Zachodzie, szumnie nazywanego „miastem”. Kilka stacji benzynowych, ośrodek lokalnej władzy, poczta, szkoła, kilkanaście drewnianych chałup, jurty, szałasy i właściwie nic więcej. Dookoła surowe, porośnięte szczątkową roślinnością górskie stepy, w oddali ośnieżone szczyty. Po zatankowaniu do pełna ruszyliśmy w kierunku granicy. Kilka kilometrów za Kosz-Agacz, zauważyliśmy stojącą na stepie jurtę. Postanowiliśmy spróbować rozstawić namiot przy jurcie. Mieszkańcami jurty okazali się sympatyczni Kazachowie. Pozwolili nam rozstawić namiot, zaprosili do siebie. Poczęstowali kumysem oraz kazachskimi „chlebkami”. Okazało się, że kilka lat wcześniej gościł u nich Polak, student z Krakowa.
Następnego dnia, ponieważ była niedziela i granica w Taszancie „nie rabatajet”, wybraliśmy się na wycieczkę w góry.
Upatrzyliśmy sobie przełęcz, widoczną z miejsca, w którym nocowaliśmy. Odległość od niej oszacowaliśmy na jakieś 7-8 kilometrów. Jednak Kazachowie szybko wyprowadzili nas z błędu: „Do tamtej przełęczy jest ponad 25 km, mieszka tam mój brat”. Jako pilota i ewentualnego „mediatora” „dostaliśmy” kilkuletniego Kazacha. Gdy dotarliśmy na miejsce, przełęcz o wysokości ponad 2500 m n.p.m., potwierdziły się słowa głowy kazachskiej rodziny. Według GPS przebyliśmy 25,8 km. Dzięki zabiegom małego, nie dość, że nie zostaliśmy przegnani przez mieszkańców jurt, to jeszcze zaproszono nas na herbatę z mlekiem, a potem poszliśmy fotografować stado jaków. Wieczorem wróciliśmy do jurty w pobliżu Kosz-Agacz. Odbył się zacięty, międzypaństwowy turniej piłki nożnej, ostatecznie zakończony remisem, pomimo znacznej przewagi liczebnej przeciwnika (momentami w bramce kazachskiej było dwóch bramkarzy). Byliśmy również świadkami okiełznania dzikiego konia, niedawno złapanego w stepie. Zastosowana tradycyjna, brutalna metoda zaowocowała po kilku godzinach. Zwierzę uległo, dało się osiodłać i ujeździć.
Rankiem Kazachowie pomogli nam złożyć naszą „jurtę”, stwierdzając, że ich jest dużo praktyczniejsza. Otrzymaliśmy chłodny kumys i zapas kazachskich „chlebków”. Po nabraniu wody ze źródła, udaliśmy się do Taszanty. Jedna stacja benzynowa, na której dwukrotnie próbowano nas oszukać na kilka litrów paliwa, kilkanaście domów, jakaś „jadłodajnia” i nic poza tym. Nijakość. Po kilku godzinach stania w kolejce, gdy już byliśmy o krok od wjechania na teren przejścia, dotarła do nas bardzo pocieszająca informacja. Pracownicy przejścia granicznego właśnie rozpoczęli przerwę obiadową….
Ciąg dalszy nastąpi.
Jacek i Kuba Jarosik