Angola 2011 – wyprawa przez mokrą Afrykę
Wyjazd do Afryki na wyprawę off-roadową w busz sam w sobie zawsze jest przygodą. Ale po iluś tam ekspedycjach wiem, że busz jest przewidywalny i wyprawy stricte etnograficzne lub safari w jakiś sposób powszednieją. Poza tym większość krajów jest już w miarę cywilizowanych i bezpiecznych więc nie jest to żadne extremum. Zaś wyjazd w końcówce pory deszczowej, do kraju mało rozwiniętego i bez infrastruktury jest ciągle prawdziwym wyzwaniem. Tym razem na celownik znów obrałem na Angolę, więc o kolejnej wyprawie do niej i o afrykańskim deszczu będzie ta historia.
Woda
Angola kojarzy się z wojną, zniszczeniem i … tak właściwie nie wiadomo gdzie jest. Ot, gdzieś w Afryce, kraj znany w Polsce z internacjonalistycznej pomocy jaki nasz rząd w poprzednim systemie hojnie jej udzielał oraz z „Wojny Futbolowej” Kapuścińskiego. Dwa lata temu miałem okazję ją odwiedzić gdy było sucho więc teraz przyszedł czas na podniesienie poprzeczki i wyprawę w trudniejszych warunkach. Granicę znów przekraczamy w Ruacanie, koło pięknych wodospadów na rzece Kunene. Jest dużo wody i kaskada jest bardzo malownicza – trochę powyżej, na zaporze otwarte są śluzy, bowiem fala powodziowa idzie z środka Angoli i niesie ogromne masy wody. Przejście graniczne jest klimatyczne, zaraz za nim praktycznie nie ma dróg i od razu znajdujemy się w środku buszu zamieszkałym tylko przez bliskie etnicznie grupy Herero plemiona Himba i Wathemba. Na campingu w Ruacanie, jeszcze w Namibii, całą noc padało, więc spodziewam się że wszystkie rzeki okresowe są wypełnione. I nie mylę się – każda, nawet najmniejsza rzeczka niesie ze sobą burą wodę. W jednych potokach jest jej więcej, w innych mniej – cechą wspólną zaś nieprzejrzystość co powoduje, ze każdy przejazd jest ryzykiem. Każdy z riverbed’ów może mieć na środku dziurę lub kamień na których, przy pomocy ostrego prądu rzeki można łatwo wywrócić auto. Nasze Defendery do niskich nie należą, niemniej i tak kilka razy woda na maskę się wlewa. Tak samo drogi są coraz bardziej rozryte z coraz większymi koleinami. Na szczęście, jak to jest w Afryce gdy popada, wystarczy poczekać kilka godzin a grunt szybko wysycha. Oczywiście wszystko jest fajnie gdy nie ma powodzi. Tegoroczny kwiecień na pograniczu Angoli i Namibii obfituje w wielkie zalane obszary. Przed wyjazdem trochę się obawiam informacji o pływającym Ovambolandzie, ewakuowanych wioskach, zamkniętych drogach więc nieznacznie modyfikuję planowaną trasę w kierunku Pustyni Namib mając nadzieję, że tam będzie padało chociaż trochę mniej. Problem nie leży może w samym deszczu – to często przytrafia się także w czasie moich wyjazdów na Ukrainę czy do Rumunii i jest fajnie. Kłopot jest w tym, że niemożliwym jest przejazd przez zalany obszar lub zerwany most na jakiejś większej rzece a pamiętać należy, że ewentualny objazd (jeżeli w ogóle jest możliwy) to dodatkowe 500-800 km po dróżkach, którymi poruszamy się z prędkością 20-30 km/h. Poza tym, jak już przytrafia się powódź, to woda stoi w buszu dosyć długo więc oczekiwanie na „podeschnięcie” mija się trochę z celem.
Ludzie
Jedziemy w kierunku Parku Narodowego Iona mijając po drodze kilka wiosek i miejscowości, w których widzimy ślady infrastruktury zbudowanej w czasach świetności kolonialnej Portugalii – Chitado, Hangumbi, Oncocua, Moimba, Caleque (ze zbombardowaną przez kubańczyków zaporą na Kunene). Wszędzie są to ślady czyli spalone lub rozstrzelane domy, mostki, przepusty, bramy do farm. Wszędzie spotykamy się także z niesamowicie gościnnym przyjęciem bowiem w tych rejonach, poza nielicznymi Afrykanerami nie ma w ogóle turystów, zwłaszcza białych. Jest to chyba jeden z ostatnich rejonów południowej Afryki, gdzie nie docierają tabuny Niemców, nie ma „safari-wycieczkowozów” ze zblazowanymi Europejczykami, Amerykanami lub Australijczykami, nie ma autokarów 4×4 wypełnionych backpackersami a każdy z podróżnik witany jest jak ktoś z innego świata. I jest cały czas obiektem sympatycznej ciekawości. Nie jest też tak, że nie ma tutaj śladów współczesnej cywilizacji – emisariusze MPLA na chińskich motorkach, jak za czasów boskiego Che, ciągle jeżdżą po wioskach organizując spotkania uświadamiające. Angola w dalszym ciągu jest socjalistycznym skansenem tylko teraz bardziej na sposób chiński niż kubański. Na szczęście w wioskach Iony nie widać za bardzo kolektywizmu, kobiety Wathemba wyglądają jak 100 lat temu a kraale są takie jak powinny, czyli koczownicze i matriarchalnie (czyli najważniejsza jest najstarsza kobieta). Zupełnie inaczej jest w Tombua, małym mieście nad Atlantykiem do którego docieramy po kilku dniach. Do portu właśnie wtedy przybyły dwa niewielkie kutry i odbywał się wyładunek oraz przetwarzanie połowu. Chyba cała wioska była w to zaangażowana. Na ulicach nie było nikogo, wszyscy oprawiali ryby, suszyli na słońcu i pakowali na palety pod czujnym okiem zarządców z czapkami MPLA i portretami Prezydenta, Eduardo Dos Santosa. Co ciekawe robili to z uśmiechem i zaangażowaniem ale mam nieodparte poczucie komuny w pełnym rozkwicie. Niemniej wydaje się, że miejscowym to odpowiadało – może zyski dzielone są uczciwie i dają utrzymanie biedocie?
Przeprawa
Cel wyprawy to Pustynia Namib i Doodsakker, miejsce nad Oceanem tak opisane przez jednego z Afrykanerów: „It is referred to as the „doodsakker”. I don’t know what the translation is but it is a term used when you are lying in ambush. It refers to the area where the enemy has to be before you open fire.”Coś w tym może być, miejsce jest zdradliwe jak żadne inne i nigdy nie wiadomo jak pójdzie jego pokonywanie. Ale na razie mamy do wybrzeża kilkaset kilometrów i wiele rzek do przejechania. W jednej z nich widzę nagle dach Toyoty HZJ. Niby jest tu twarde dno ale ten dach ledwo wystaje ponad wodę. I to jest doskonały przykład niebezpieczeństwa na jakie można się narazić przy przekraczaniu tutejszych rzek. Lokalni ludzie mówią, ze samochód należy do rządu i leży w wodzie…. 3 dni. Nie udało mu się przejechać gdy poziom wody był trochę wyższy, zakopał się w korycie, chłopaki poszli po pomoc, wrócili następnego dnia a auto było już do połowy zagrzebane. Jeszcze dzień i zniknie zupełnie. Któryś z kolejnych brodów – kolejna Toyota, tym razem policyjna, utopiona w rzece. Obrazek groteskowy, samochód przywiązany do krzaka na bieliźnianej lince, na przeciwległym brzegu 9 członków „Comando Policia Oncocua”, kilkunastu Himba, którzy czekają na pomoc i pełno suszących się ciuchów. Dzień wcześniej przekraczali wieczorem rzekę, było więcej wody i silnik zgasł. Zaczęło ich znosić, wypłukało całe jedzenie i sprzęt biwakowy, popłynęły prawie wszystkie plecaki z wyposażeniem, potopili swoje kałasznikowy i radia. W ostatniej chwili przyczepili auto sznurkiem do krzaka i czekają na pomoc. Tyle że najbliższa wioska, Oncocua jest ok. 70 km dalej. Cała zabawa z wyciąganiem trwa kilka godzin bowiem trzeba było im potem pomóc w uruchomieniu auta ale za to spędzamy przeuroczy wieczór i noc w bazie policji w Oncocua, hołubieni przez samego lokalnego burmistrza. Im bliżej wydm Wybrzeża Szkieletów, tym jest bardziej sucho i widać, że deszcze rzadko tutaj padają. Niemniej gdy opuszczamy Park Iona i wjeżdżamy na sawannę łapie nas prawdziwa afrykańska burza. Zaczyna się od feeri barw jakie serwuje nam słońce przesłaniane niesamowitą, czarną chmurą. Następnie zaczyna padać z intensywnością lania wody z wiadra a na końcu pioruny zaczynają walić we wszystkich kierunkach, między chmurami i w ziemię. Czujemy się troszkę nieswojo niemniej najbezpieczniejsi jesteśmy właśnie w autach, które są swoistą klatką Faradaya. Zastanawiam się nad noclegiem w opuszczonym miasteczku Espenhirerra ale po kilkukrotnym uderzeniu pioruna w ruiny omijam to miejsce szerokim łukiem. Planuję biwak nad brzegiem rzeki Kunene, do którego jest jeszcze ok. 90 km płaskiej trawy. Nie można jechać szybko bo na sawannie stoi kilkanaście centymetrów wody, ciemno jak gdzieś u Murzyna a błyskawice co chwila rozjaśniają niebo. Wrażenie niesamowite, jedziemy więc powoli rozkoszując się naturą. Na miejsce przyjeżdżamy w nocy trafiając na godzinkę bez deszczu, która pozwala nam na rozbicie obozowiska. Później, przez całą noc pada silny deszcz mimo, że jest to miejsce gdzie opady notuje się raz na kilkanaście lat. Rano piasek na Pustyni Namib jest czarny, Kunene rozlana od brzegu do brzegu i wszędzie mokro. Ciekawi mnie jak będzie wyglądał wspomniany już prze ze mnie Doodsakker – wiosenne sztormy i księżyc w pierwszej kwadrze nie wróżą nic dobrego. W Foz de Cunene policjanci dziwią się, że dojechaliśmy bez problemu od strony Iony. Mają radiowe raporty o powodziach, rozlanych rzekach i jak zwykle są niesamowicie uprzejmi oraz gościnni udzielając wszelkich informacji. Przed nami 350 km plażą do Tombua. Ciężko sie jedzie bowiem zmoczony długotrwałym deszczem piasek jest bardzo grząski. Ledwo docieramy na czas w pewien określony punkt aby zaatakować ten najtrudniejszy odcinek, gdzie wydmy schodzą do samego oceanu. Udaje nam się już prawie go przejechać, właśnie ten osławiony Doodsakker, gdy po minięciu Baia dos Tigres, dawnej mierzei a teraz wyspy, o brzeg zaczynają uderzać spore fale a przypływ od godziny trwa już w najlepsze. Nieprzewidywalność Doodsakker’a polega na tym, że brzeg zmienia się tam co kilka dni. Tym razem naniesiony piasek i fale przykryły dwa odcinki ze skałkami wchodzącymi do morza (bardzo trudne do pokonania) ale za to tak poszatkowały linię brzegową w mokre poprzeczne wydmy, że musimy ciągle wjeżdżać w Ocean lawirując między falami aby ominąć piaskowe skarpy wysokości 70 cm. „Death Acre” opuszczamy już grubo po bezpiecznym czasie odpływu i spokojnie znajdujemy miejsce na biwak. Wieczorem obserwujemy z wysokiej wydmy trzy burze z piorunami przechodzące wokół nas.
Wycieczka
Tombua jest punktem gdzie zaczyna się dla nas cywilizacja. Odtąd poruszamy się już drogami raczej utwardzanymi i odbudowywanymi przez Chińczyków. W Namibie (Mocamedes) oglądamy budowę jednej z niewielu polskich inwestycji w Angoli czyli Szkołę Morską. Planuję nocleg na przełęczy Leba ale okazuje się, że zaraz za Namibie rzeka kilka dni wcześniej zabrała most i przejazd jest niemożliwy. Jedziemy długim objazdem przez sawannę oraz stary most kolejowy i znów po zmroku docieramy na przełęcz. Pogoda nie napawa optymistycznie, błyska się i grzmi wokół a nocowanie nad przepaścią w czasie burzy nie jest chyba za bardzo mądre. Niemniej ryzykujemy i… rano okazuje się, ze pora deszczowa właśnie się skończyła. Pogoda prześliczna, zero chmur, jest ciepło i wesoło. Mijamy Lubango, Menonge, Kuito i docieramy do geograficznego środka Angoli w miejscowości Camacupa. Planuję jazdę dalej lecz w czasie wieczornej wioskowej imprezy tanecznej, gdzie słuchamy brazylijskiego rapu i angolo-disco-polo, od poznanych chińczyków dowiadujemy się, że kilkanaście kilometrów dalej właśnie rozebrali resztki starego mostu a nowego jeszcze nie zbudowali i przejazd do Lueny jest niemożliwy. Musimy zawrócić ok. 40 km i jechać na południe. Jedziemy więc na początku nowymi, chińskimi drogami do Menonge, Cuito Cuanavale (miejsca wielkiej bitwy pancernej w Afryce, stoczonej w 1988 r, drugiej po El Alamein), Baxia Longa aż do Katuitwi, gdzie przekraczamy granicę Namibii.
Na koniec
Angola robi wrażenie. Jeszcze przez kilka lat będzie to kraj, gdzie nie ma turystów, gdzie będzie można pojechać na prawdziwą wyprawę, gdzie jest się zdanym praktycznie na siebie i towarzyszy, gdzie jest wymagane doświadczenie i obycie w podróży, gdzie śmigłowiec nie przyleci na wezwanie a pomoc może nadejść dopiero za kilka dni. Jest to kraj bezpieczny, z przestrzenią na eksplorację w starym stylu, lat 50-tych i 60-tych lub legendarnych wypraw XIX wieku. Dopóki Chińczycy nie zabetonują wszystkiego.
Text i zdjęcia: Michał Synowiec www.globtroter4x4.pl