Ameryka Południowa
Ameryka Południowa nie jest często odwiedzanym przez Polaków pozaeuropejskim kontynentem, a zwłaszcza własnym lub wynajętym pojazdem. Znaczna odległość sprawia iż bilety tu są droższe niż do Azji, Afryki czy Ameryki Północnej. Jednocześnie to jedyny kontynent, który możemy właściwie przejechać wzdłuż i wszerz bez konieczności udawania się to (prawie) jakichkolwiek ambasad, jako że wszędzie dojedziemy bez wizy.
Wszechobecny język hiszpański i podobny do niego portugalski sprawiają iż mając nawet niewielkie jego podstawy, wszędzie możemy się porozumieć z mieszkańcami w ich ojczystym języku, co nie jest możliwe w Azji czy Afryce. Homogeniczność kulturowo-etniczna sprawia iż w Ameryce Południowej czujemy się jak w jednym wielkim superpaństwie z w którym poszczególne państwa to prowincje o stosunkowo niewielkiej odrębności. Przekroczenie granic nie taką wielką cezurą jak przejechanie z Włoch do Francji czy z Indii do Chin. Ta względna spójność kulturowa, a jednocześnie ogromne zróżnicowanie geograficzne – sprawiają, że nadal lubię to powracać.
To już kolejny wyjazd w formacie, FRE4x4 czyli Fly, Rent & Explore – czyli polecieć gdzieś daleko i wynająć na miejscu terenówkę, która można objechać cały kraj, a jak się da to też kraje ościenne. Wyjazd tego typu posiada niezaprzeczalne zalety, ale jak to zwykle są też minusy. Do plusów zaliczyłbym to iż zwykle auto, które dostajemy jest stosunkowo nowe, a ponieważ odpowiedzialność za awarie przejmuje wypożyczalnia, odpada duży stres występujący gdy się jedzie własnym autem związany z nerwowym nasłuchiwaniem odgłosów silnika czy wchodzeniem pod auto w poszukiwaniu wycieków.. Ponadto zwiedzenie własnym samochodem 4×4 takich krajów jak Sudan, Oman czy Madagaskar związany byłby z co najmniej wielomiesięczną wyprawą, logistycznie skomplikowaną i przez profil mojej pracy niewykonalną. A dodatkowo do niektórych krajów ze względów prawno-politycznych np. Oman, Jemen czy Chiny dojechanie na kołach z Polski jest praktycznie niemożliwe. Całkowita swoboda i wolność wyboru miejsca na nocleg, zatrzymanie się czy poprowadzenie własnej dowolnej trasy bez konieczności dopasowania się do środków publicznej komunikacji. Dla osób zakotwiczonych w zawodowo-rodzinnych stabilizatorach dużym plusem jest to iż możemy w stosunkowo krótkim czasie bardzo dużo zobaczyć, gdyż to my wyznaczamy rytm podróży i jej tempo.
Do minusów należy oczywiście wyższy koszt samej podróży, gdyż musimy prócz paliwa zapłacić za wynajem. Jednakże jadąc w cztery osoby dużą terenówka jest całkiem komfortowo, a koszta dzielone na 4 okazują się kwota całkiem możliwą do przełknięcia. Tego typu wyjazd nie daje też intensywnego kontaktu z mieszkańcami krajów, które odwiedzamy, jednakże gdy naszym celem sutereny pustynne i rzadko zaludnione ten aspekt nie ma znaczenia.
Tym razem celem naszym była Boliwia i Chile. Z Boliwią miałem niedokończone porachunki sprzed 13 lat kiedy to wizyta w tym kraju była na tyle krótka, że spowodowała ogromny niedosyt, a jednocześnie kraj na tyle mnie urzekł, że wiedziałem, ze będę tu musiał wrócić. Boliwia posiada tak zróżnicowane warunki geograficzne, iż po przejechaniu kilkuset kilometrów możemy znaleźć się w czymś co przypomina wysokogórski Nepal, następnie saharyjską Algerię, brazylijską Amazonię czy argentyńska pampę. Północ kraju wypełnia skłon górnych dopływów Amazonki (Yungas) – dorzecza Mamore i Beni , środek kraju to trzy pasma andyjskie – Kordyliera Wschodnia, Centralna i Zachodnia. Pomiędzy dwoma ostatnimi pasmami znajduje sie boliwijski Tybet –Altiplano – suchy płaskowyż wznoszący się ponad 4000 m npm najbardziej znany z surrealistycznych krajobrazów salarów i ośnieżonych sylwetek samotnych wulkanów.
Jak zawsze podczas szukania wypożyczalni największym problem okazuje się znalezienie takiej, która wypożyczy samochód z nielimitowanym kilometrażem. Kraj jest ogromny – ponad 3 razy większy od Polski, a drogi asfaltowe łączą tylko niektóre większe miasta, więc do turystyki offroadowej nadaje się idealnie. Wybieramy w końcu tą samą wypożyczalnię, z której brałem auto 11 lat temu i powołując się na to udaje nam się wytargować dobrą cenę. Wypożyczalnia załatwia także notarialne upoważnienie do wywozu auta na teren Chile (kilka gęsto zapisanych kartek A4 z ogromnymi pieczęciami konsulatu i notariusza), gdyż pustynia Atacama tam leżąca jest jednym z głównych naszych celów.
Ze względu na to iż nie ma bezpośrednich lotów z Europy do Boliwii, postanawiamy dolecieć najpierw do Brazylii (dokąd bilety są znacznie tańsze) i do Boliwii przedostać się lądem. Komplikuje to nieco logistykę wyjazdu. Ponieważ będziemy poruszać się od wschodu, nie chcemy odbierać samochodu w stolicy La Paz, lecz w leżącym właśnie na wschodzie największym mieście Boliwii – Santa Cruz. Niestety firma wynajmująca nie posiada tam nawet biura i samochód musi być w określonym terminie dostarczony do tego miasta. A jednocześnie my nie wiemy jak długo zajmie nam podróż w poprzek kontynentu z Sao Paulo do Santa Cruz, przez co nie możemy podać dokładnego terminu rozpoczęcia wynajmu. Na szczęście w dobie Internetu i telefonów komórkowych wszystko jest możliwe do załatwienia i ustalenia – tak że w końcu siedzimy w samolocie Lufthansy lecącego wprost do największego miasta kontynentu – Świętego Pawła.
Brazylia wita nas zaskakującym dobrobytem. Po 12 latach nieobecności widzę jak wielki skok uczyniło to państwo. Czyste autobusy, dobre drogi, choć na obrzeżach miast nadal fawele. Wraz z dobrobytem państwa nieuchronnie nadchodzi także względna drożyzna , dlatego cena biletu autobusowego z SaoPaulo do Corumby – (granicznego miasta z Boliwią) zaskakuje negatywnie wysokością. Jedziemy na ogromny dworzec autobusowy Barra Funda obsługującym teren całej południowej Brazylii o wielkości połowy Europy. Wsiadamy do luksusowego autobusu, w którym siedzenia rozkładają się do pozycji półleżącej. Większość autobusów długodystansowych Brazyli to cama (leżąca) i (semi cama (półleżące).
Po ponad 13 godzinach jazdy docieramy do Corumby, a stamtąd pieszo przechodzimy do Quijarro już po boliwijskiej stronie. Różnica zamożności pomiędzy oboma państwami widać gołym okiem. Niskie domki, ulice bez asfaltu, średnia wieku pojazdów powyżej 20 lat a w dali kontrastuje panorama brazylijskiej Corumby z wieżowcami w tle. Docieramy na dworzec autobusowy i kupujemy bilet na autobus, jakże jednak inny niż brazylijski. O półleżących siedzeniach można zapomnieć, z natury niscy Boliwijczycy jakoś z trudem mieszczą w gęsto ustawionych siedzeniach, z nami jest trochę gorzej. Wysokie zawieszenie i terenowe opony wskazują, że będzie to podróż nawierzchnią zupełnie inną niż po Brazylii. I faktycznie podróż się różni: prawie 400 km pokonujemy w 17 godzin – wymarznięci (okna autobusu się nie zamykały )i wytrzęsieni do granic możliwości. Nocna podróż wreszcie dobiega końca i niewyspani docieramy na dworzec w Santa Cruz de la Sierra.
Na dworcu wita nas Roberto, machając kartką z moim imieniem. Krótki spacer na parking i odbieramy nasz dom na kołach na najbliższe tygodnie. Kilkumiesięczny landcruiser FZJ 105 z benzynowym silnikiem 4,5l praktycznie nieosiągalny na rynku europejskim. Auto jest kompletnie gołe pod względem wyposażenia – poza klimatyzacją i wspomaganiem kierownicy nie ma absolutnie nic. Idealnie swą prostotą nadaje się na wyprawówkę : korbki na szyby i 11 zaślepek desce rozdzielczej. W Europie taki golec nie sprzedałby się, lecz tu auta służą wiele długich lat w warunkach dużo trudniejszych niż amerykańskie czy europejskie bulwarówki.. Kontrakt podpisujemy w samochodzie, gdyż Roberto przyjechał z La Paz aby nam dostarczyć samochód i nie ma właściwego biura aby sfinalizować operację. Jeszcze tylko pokazuje nam sklep gdzie można kupić kartusze z gazem, następnie robimy zapasy żywności i opuszczamy wreszcie Santa Cruz a Boliwia staje przed nami otworem.
Zanim wbijemy się w Andy, chcemy zobaczyć Yungas – równinę południowego dorzecza Amazonii. Kierujemy się więc na północ, dobrą droga asfaltową, która zamienia się w szuter a następnie błotnisty trakt. Wjeżdżamy do regionu Las Misiones Jesuiticas, którego nazwa wyjaśnia co możemy tu zobaczyć. Nocujemy w pobliżu misji San Javier – jednej z najlepiej zachowanych w Boliwii i w całym okręgu Chiquitania. Pieczołowicie odnowione drewniane budynki kościoła wprowadzają w nastrój jak ze słynnego filmu ‘Misja’ z 1986 z Robertem de Niro. Film ten w znacznym stopniu przyczynił się do renowacji tej i inych misji w pobliżu, kiedy to popularność filmu i napływ turystów spowodowały, że wiele zaniedbanych obiektów zaczęło odzyskiwać swój pierwotny wygląd.
Docieramy do Trynidadu – miasto Najświętszej Trójcy: La Santisima Trinidad. To największe miasto boliwijskiego basenu Amazonii. Mimo wzniosłej nazwy, miasto nie zachwyca swym wyglądem. Wzdłuż ulic ciągną się otwarte kanały kanalizacyjne, z których unosi się zapach szamba. Ponoć często w tych ogromnych rynsztokach lubią pomieszkiwać anakondy. Nocleg spędzamy w hoteliku koło Plaza Mayor, na którym znajduje się katedra Trynidadu. Jej lata świetności dawno już minęły, ale w niedzielny poranek świątynia jest pełna miejscowych Indian.
Teren podnóży Andów nie pokrywa jeszcze dżungla, las jest o wiele suchszy, ale warto przyjrzeć się bliżej przyrodzie. Błotnista droga co przecina liczne rzeki spływające z północnego skłonu Andów, a w nich oglądamy białe słodkowodne delfiny, czaple, kapibary i kondory. W jednym z rozlewisk podziwiamy słynną victorie amazonica, roślinę o trzymetrowych liściach unoszących się na powierzchni wody. Nieliczne wioski zamieszkiwane są przez plemiona aymara, często nie mówiące po hiszpańsku. W każdej z wiosek jest kościół odwiedzany przez księdza mniej więcej raz na miesiąc lub rzadziej. Błotnista droga coraz bardziej oblepia opony ciastowatym szlamem, aż końcu docieramy do Rio Mamore. To jedna z dwóch rzek tworzącą Maderę – jeden w większych dopływów Amazonki. Rozlewiska rzeki pokonujemy 3 rozklekotanymi promami. Rzeka jest na tyle szeroka, iż nie posiada jednego głównego nurtu. Promy są są państwowe i o dziwo bezpłatne – Evo Morales dba o transport w swoim kraju.
Po 300 km błotnistego traktu docieramy przez San Ignacio de Moxos do Yucumo leżącego u rozwidlenia drogi do La Paz i na północ do Riberralty i dalej do Brazylii. Typowy truckstop jest pełen jadłodajni i garkuchni gdzie podróżni mogą się posilić przed dalszą męcząca drogą. Podstawowym środkiem transportu są autobusy o specjalnie podwyższonym zawieszeniu i ogromnych kołach. Komfort jazdy jest nikły, ale dowiozą do celu nawet w błotnistej porze mokrej. Z jednego autobusu wysiada para Polaków, będących od pól roku w podróży dookoła świata, mieszkający 10 km od miejsca gdzie sam mieszkam w Polsce. Czyż świat nie jest mały…?
Od Yucumy równina amazońska się nagle kończy i przed nami wyrasta mur Andów.. Zaczynamy się wznosić wzdłuż głębokiej doliny pośród coraz wyższych gór otulonych kożuchem gęstej tropikalnej roślinności. Wąska droga, pylista i bardzo kręta dostarcza niesamowitych widoków i emocji. Każda wieś korzysta z faktu, iż przez nią przejeżdżają dziesiątki pojazdów dziennie i skwapliwe inkasuje myto. Są to dla nas groszowe kwoty, ale dla wsi są zapewne istotną pozycją budżetową. Po wpłaceniu kilku bolivianos trzymany na sznurku szlaban unosi się powoli do góry i można jechać dalej.
Docieramy w końcu do Coroico leżącego na 1600 m npm. Od Yucumy wznieśliśmy się zaledwie ponad 1000m, a ręce bolą od ciągłych zakrętów. Coroico kończy się (a dla nas jadących od północy się zacznie) słynna El Camino de la Muertes – droga śmierci. Przez długi okres czasu była to jedyna droga wiodąca na północ kraju, więc była dość ruchliwa, a jednocześnie bardzo wąska. Poprowadzona trawersem wzdłuż doliny bez żadnych zabezpieczeń przed ponad kilometrową przepaścią w dół do potoku. W niektórych latach szacuje się iż ginęło na tej drodze do 200 ludzi rocznie – niewątpliwie najwyższy wskaźnik na świecie. Na odcinku 35 kilometrów droga wznosi się 3 km w pionie od Coroico 1600 m do górującej nad La Paz przełęczy La Cumbre 4600m. Stromość i wąskość nie była największym niebezpieczeństwem, problemem był tu zawsze duży ruch samochodów i częste mijanki na wąskiej nieutwardzonej drodze. Dlatego większość wypadków jakie miały miejsce na niej spowodowane było mijaniem się dużych gabarytowo pojazdów w tak wąskim miejscu. Były to często tzw. camiony czyli ogromne odkryte ciężarówki z ludźmi stojącymi na pace. Mijanie się dwóch camion było naprawdę trudną operacją, zwłaszcza iż grunt na skraju przepaści był często niestabilny i rozmoknięty. W przypadku złego obliczenia skrajni drogi, camiona spadała w przepaść zabijając wszystkich ludzi na niej stojących. Aby zapobiec rosnącej ilości krzyży przydrożnych wprowadzono więc zasadę ruchu lewostronnego na tej drodze (w całej Boliwii jeździ się prawostronnie) aby osoba mijająca się jadąca z góry (na całym odcinku jadąc w kierunku do Coroico przepaść mamy z lewej strony, skałę z prawej) mogła otworzyć okno i wiedzieć dokładnie gdzie się kończy droga. Tak też jechałem tą drogą w 1998 roku kiedy po raz pierwszy byłem w Boliwii. Widok mijających się o centymetry ciężarówek z jednej strony trącę paką o skałę, z drugiej kołem jadące po skraju klifu naprawdę mroził krew w żyłach. Prowadziłem wtedy Pajero, więc mijanka nie była dla tak niewielkiego auta problemem. W 2001 roku wprowadzono zasadę drastycznie zmniejszającą ilość wypadków – ruch wahadłowy. Od godziny 6 przez 12 godzin możliwy był ruch tylko w górę, pozostałe 12 godzin doby – tylko w dół. Ostatecznie problem został zażegnany 2006 roku, gdy otwarto zupełnie nową: szeroką i asfaltową drogę do La Paz wytyczona nową trasą,. Stara droga natomiast stała się atrakcją dla szalonych rowerzystów downhillowców. Jadąc teraz więc znów starą opustoszałą drogą śmierci byliśmy jedynym pojazdem jadącym w górę. Natomiast w dół co jakiś czas mijało nas stadko rozpędzonych często na oślep rowerzystów z trudem panujących nad rowerem, gwałtownie hamujących na nasz widok. Grupę rowerzystów zamyka zwykle furgonetka transportująca rowery i rowerzystów z powrotem do La Paz. Rowerzyści przekonani o tym że cała droga należy do nich, często zapominają o ostrych zakrętach i ponad kilometrowej przepaści poniżej, wtedy panowanie nad rowerem wymyka im się spod kontroli. Od czasu, gdy drogę wzięli w posiadanie cykliści zginęło ich już na niej ponad 20…. Droga śmierci nadal zasługuje na swą nazwę, tym razem z innych powodów, inne są też ofiary. Rowerzyści jadą tą drogą dla przyjemności i zaspokojenia swych potrzeb adrenalinowych emocji, Boliwijczycy natomiast ginęli, gdyż nie mieli do wyboru bezpieczniejszej drogi.
Pokonujemy drogę śmierci mijając ciągle setki przydrożnych krzyży i kapliczek ku pamięci tych którzy spadli w dół i wspinamy się ostatnimi serpentynami na najwyższy punkt drogi – przełęcz La Cumbre. Dżungla i wilgotne zarośla zostały dużo niżej – tu króluje już naga skała i suchość. Widoki porażają skalą i wielkością przewyższeń. GPS pokazuje 4876m i wydaje się iż odczuwa to także silnik – w końcu wjechaliśmy wyżej niż Mount Blanc. Objeżdżamy pobliskie pagórki w okolicach przełęczy i silnik na tyle słabnie, iż trzeba użyć reduktora, choć stromizny nie są ogromne. Reakcja naszego organizmu na wysokość jeszcze nie objawiła się – wczoraj po południu byliśmy na 200m, teraz prawie 5 tysiącach.
Zjeżdzamy w dół pod wieczór do najwyżej położonej stolicy świata – Miasta Naszej Pani Pokoju – Ciudad de Nuestra Seniora de La Paz. Choć formalnie stolicą Boliwii jest Sucre, La Paz jest na pewno największym miastem państwa ze swoimi 0,9 mln mieszkańców. Położenie miasta jest nieporównywalne z jakimkolwiek innym – miasto jest wciśnięte w wąską dolinę Rio de La Paz, a gęste zabudowa wspina się na zbocza po obu stronach doliny a nad nim góruje potężny masyw sześciotysięcznika Ilimani. Domy położone są na wysokości 3800 m do aż 4100 w El Alto. Część miasta o tej nazwie leży już na skraju ogromnego płaskowyżu Altiplano zajmującego ¼ powierzchni kraju i ciągnącego się aż do Kordyliery Zachodniej. W El Alto, które jest właściwie niezależnym miastem od La Paz, drugim co do wielkości w kraju, znajduje się najwyżej położone na świecie lotnisko przyjmujące samoloty odrzutowe. Ze względu na rozrzedzone powietrze posiada specjalnie przedłużony pas startowy. Nocujemy w ścisłym centrum w niedaleko katedry Św. Franciszka. Miasto się mocno zmieniło przez ostatnie 11 lat, zabudowa się zagęściła, mniej jest folklorystycznych sprzedawców na ulicach i żebraków, ale nadal pozostaje jednym z najbardziej klimatycznych stolic Ameryki Łacińskiej. Nadal głównym środkiem miejskiego transportu pozostaje tzw. micro, czyli stare amerykańskie autobusy z wydzieloną kabiną i przestrzenią silnikową. Na targu czarownic (Mercado de Brujas) kolorowo ubrane Indianki Aymara sprzedają rozmaite lekarstwa i specyfiki na różnorodne schorzenia. Najbardziej powszechnym są oczywiście liście koki oraz suszone płody lamy.
Następnego dnia wspinamy się na równinę El Alto i jedziemy na północ w kierunku Chacaltaya . Po drodze bierzemy autostopowiczów – 4 górników wydobywających rudy miedzi w pobliskiej niewielkiej kopalni odkrywkowej. W rewanżu częstują nas mate de coca
z termosu. Ponoć wywar z liści koki jest najlepszym środkiem na chorobę wysokościową. Nas także zaczyna męczyć wysokość, ale t dopiero początek. Zatrzymujemy się na przełęczy Zongo (4500m) i robimy jednodniową wycieczkę pod najniższy andyjski sześciotysięcznik Huayana Potosi. Ponieważ nie mamy raków, czekanów, ani sprzętu do asekuracji nie wchodzimy na szczyt. Dochodzimy do Campo Roca – schronu na wysokości 5220m i pomimo iż jest to zaledwie nieco ponad 600 m w pionie, czuję się jakbyśmy przeszli 3 razy wyżej i dalej. Jadąc cały czas samochodem organizm nieprzyzwyczajony do wysiłku, nie nabrał aklimatyzacji i teraz upomniał się o swoje. Nogi jak z ołowiu, oddech jak po maratonie. Zwlekamy się do samochodu i jedziemy jak najszybciej na dół. W Boliwii jednakże na dół jest pojęciem względnym – będąc na Altiplano nie da się wszak zjechać poniżej 4000 metrów. Ale to wystarcza, aby część objawów znikło, niestety nie znika bezsenność i kolejny nocleg śnię na jawie. Tym razem spędzamy go w miejscowości Patacamaya 100km na południe od La Paz leżącej przy skrzyżowaniu carreterra primera – głównej drogi wiodącej na południe do Oruro i dalej w kierunku Uyuni i słynnych salarów (gdzie dotrzemy po powrocie z Chile) oraz drogi wiodącej do Pacyfiku w kierunku Arica w Chile, którą pojedziemy jutro. W malutkim hotelu za 5 dolarów raczymy się pollo con papas fritas czyli po prostu kurczakiem z ziemniakami a do tego pijemy jak zawsze mate de coca myśląc co przyniesie kolejny dzień… cdn.
Text i photo: Rafał Żurkowski