Southwestern USA – Dwa razy… w tym nieplanowana wymiana silnika na Drodze 66
Gdyby ktokolwiek zapytał mnie, którą część Stanów Zjednoczonych poleciłabym odwiedzić, bez wahania odpowiedziałabym, że południowo-zachodnią. Dlaczego? Ponieważ jest ona moim zdaniem najciekawsza. To właśnie tam znajdują się jedne z najpiękniejszych i najsłynniejszych parków narodowych oraz jedno z najwyższych zagęszczeń terenów publicznych (lasów państwowych, rezerwatów przyrody itp.) w całych Stanach, których tak bardzo brakuje na wschodnim wybrzeżu.
Sam krajobraz południowo-zachodnich Stanów (zaczynając od zachodniego Teksasu, przez Nowy Meksyk i Arizonę) jest tak diametralnie różny od tego, do którego jest przyzwyczajony Europejczyk. Pustynie o wielokolorowym piasku, przedziwne formacje skalne, kolczasta roślinność niczym z innej planety, zapierające dech w piersiach zachody słońca, ale przede wszystkim otwarta, niczym niezmącona przestrzeń. Prawie codziennie widoczność była tak dobra, że mogliśmy podziwiać szczyty górskie oddalone od nas prawie 100 km.
Moja pierwsza przygoda z „Dzikim Zachodem” Ameryki rozpoczęła się od krótkiej wizyty w maju 2013 roku, gdzie niedaleko Flagstaff w Arizonie wraz z mężem Steve’m wzięliśmy udział w Overland Expo (artykuł pt.„Overlanding w Arizonie” z 10 lipca 2013). Już wtedy oboje postanowiliśmy powrócić w tamte strony, kiedy tylko znajdziemy kilka wolnych tygodni.
Najbliższa okazja na taki wyjazd powstała pod koniec grudnia 2013. Naszym środkiem transportu, a równocześnie miejscem do spania, była Toyota Pick-up 4×4 z tak zwanym „topperem”, czyli czymś w rodzaju zadaszenia na tyle furgonetki. Z płyty pilśniowej i zwykłych, piankowych karimat jako izolacji, Steve zbudował pudło, które idealnie pasowało na tył pick-upa. W środku położyliśmy nasz materac do spania, a po bokach tak utworzonego łóżka, ale również na nim, znajdował się nasz pozostały dobytek- jedzenie, ubrania, mini kuchenka gazowa, łopata i łańcuchy na opony (w razie gdybyśmy utknęli w śniegu w Kolorado lub Utah), a przede wszystkim zapas wody w czterolitrowych baniakach. Jedynym minusem takiej konfiguracji była konieczność przenoszenia sporej części rzeczy do przedniej kabiny furgonetki…
W ciągu 2,5 miesiąca odwiedziliśmy 7 parków narodowych, 2 parki stanowe i wiele innych obszarów chronionych (tutaj nazywanych National Monument lub National Recreational Area). Zobaczyliśmy wszystkie parki narodowe w Utah i oczywiście Wielki Kanion, a oprócz tego Petrified Forest N.P. Ku naszemu zaskoczeniu wiele z parków i rezerwatów mieliśmy praktycznie tylko dla siebie. Czasem nawet, z powodu okresu zimowego, opłaty za kemping były obniżone lub zniesione.
Jednym z najciekawszych i najbardziej niezapomnianych miejsc z całej podróży była tzw. Fala (ang. The Wave) na terenie rezerwatu Coyote Buttes North, który znajduje się na terenie Vermillion Cliffs National Monument w Arizonie i Utah. Miejsce to było uwiecznione na okładkach albumów muzycznych m.in. Pink Floyd. Jest to niezwykła, naturalna formacja skalna wyżłobiona przez wiatr i wodę w wielokolorowym piaskowcu, kształtem przypominająca zaklętą w czasie piaskową falę. Aby tam się dostać należy wziąć udział w loterii i wylosować jedną z 20 wejściówek. Taką formę wydawania biletów wprowadzono, ponieważ jest wielu chętnych, a Fala jest niezwykle delikatną formą skalną łatwo ulegającą degradacji. Loteria odbywa się przez internet (tak rozdawana jest połowa biletów dziennie) oraz w biurze BLM (ang. Bureau of Land Management, czyli Urząd Zarządzania Terenami) w Kanab w stanie Utah. Mieliśmy szczęście pojawić się tam w zimowy poranek 21 stycznia 2014, w który to, ze względu na off-season, w loterii typu bingo (no, bo przecież to Ameryka) brało udział tylko 13 osób. Szanse na wygraną były więc całkiem spore. Następnego dnia rano odwiedziliśmy słynną Falę. Wow! Co za miejsce! Naprawdę warto było wziąć udział w loterii.
Dzień później wybraliśmy się do położonego niedaleko Buckskin Gulch- najdłuższego na świecie kanionu szczelinowego, do którego wstęp wymaga jedynie uiszczenia skromnej opłaty. Kanion ciągnie się na ponad 20 kilometrów, w niektórych miejscach bywa tak wąski, że przeciętna osoba musi się przeciskać, a w innych miejscach rozszerza się nawet do ok.60 metrów. Przyznam, że chodzenie po dnie kanionu, którego początki powstania sięgają tysiące lat wstecz, a poziom płynącej w nim wody (tylko kilka razy w roku) potrafi sięgnąć nawet 5-6 metrów od dna, było fascynującym przeżyciem. Na terenie Vermillion Cliffs pasjonaci geologii i geomorfologii poczuliby się jak w raju.
Pod koniec naszej podróży wyciągnęliśmy jeden podstawowy wniosek- potrzebujemy odrobinę większego środka transportu niż pick-up z topperem. Najlepiej coś, co dałoby nam więcej komfortu, przy czym nie musielibyśmy rezygnować z możliwości jazdy off-road. Po wielu dyskusjach uznaliśmy, że najpraktyczniejszym dla nas pojazdem byłby wan z napędem na cztery koła.
Po powrocie do domu zaczęliśmy intensywnie szukać tego typu pojazdu i niestety szybko okazało się, że są one w Stanach dosyć rzadkie, a ceny tych, które były na sprzedaż znacznie przekraczały nasz budżet… Na szczęście w końcu, w połowie grudnia 2014 udało nam się namierzyć wana Chevroleta z 1988 z napędem na cztery koła w stanie Nowy Meksyk, za cenę, którą niektórzy płacą za rower. Natychmiast skoczyliśmy na taką okazję i polecieliśmy tanimi liniami lotniczymi by odebrać nasz „wymarzony dom na kółkach”. Po wstępnej inspekcji nasze marzenia o idealnym pojeździe szybko się rozwiały, jednak ciężko było odmówić tak niskiej cenie… Wiedzieliśmy, że będziemy musieli przeprowadzić totalny remont nowo zakupionego wana zaraz po powrocie do domu, na drugim końcu kraju.
Będąc niedaleko Arizony, obiecaliśmy odwiedzić znajomych w północno-centralnej części tego stanu, na słynnej trasie Route 66. Stamtąd mieliśmy już tylko rzut beretem do Las Vegas, gdzie, o ironio, spędziliśmy Boże Narodzenie. Następnie spojrzeliśmy na mapę i pokusiło nas by pojechać do Death Valley National Park (tak, ta słynna Dolina Śmierci). Tam spędziliśmy kilka przyjemnych dni. W drodze powrotnej na wschód zatrzymaliśmy się w sennym miasteczku na wschodzie Kaliforni o kusząco brzmiącej nazwie Tecopa Hot Springs (Tecopa Gorące Żródła). Jak się okazało w latach 60-tych na tamtejszej pustyni wiercono w poszukiwaniu ropy, a odkryto gorącą wodę. Miasteczko oferuje publiczną łaźnię i kemping za niewielką opłatę (10 dolarów od pojazdu). Na obrzeżach Tecopa można było wymoczyć się w naturalnym gorącym źródle w spektakularnym, pustynnym otoczeniu. Noc Sylwestrową spędziliśmy w śnieżycy na słynnej drodze 66. Jeszcze raz spotkaliśmy się z naszymi znajomymi z Arizony m.in. by odkupić od nich kilka części do wana. Już zbieraliśmy się do drogi do domu, gdy postanowiliśmy ostatni raz przejechać się po jednym z okolicznych rancz i obejrzeć ziemię na sprzedaż. Droga okazała się w dużo gorszym stanie niż nas zapewniano, ale przecież mieliśmy 4×4. Bez problemu pokonaliśmy różne błotniste przeszkody, kilka razy uderzając w głazy zakopane pod grubą warstwą czerwonego błota – jazda off-road w Arizonie, po deszczu lub śniegu może być bardzo ekscytująca. Po około 15 minutach od ostatniego z takich wybojów silnik w wannie nagle zgasł… Hm… Czyżby akumulator wysunął się spod pasa zabezpieczającego… Niedługo potem udało nam się zatrzymać przejeżdżającą ciężarówkę, zmierzającą w tym samym kierunku, i poprosić o zaholowanie nas do znajomych.
Jak się okazało następnego dnia, po dokładnym umyciu podwozia, podczas najsilniejszego z uderzeń przednia oś pojazdu uderzyła w filtr oleju, z którego wyciekł olej i tak silnik pozbawiony oleju zatarł się… Co tu zrobić- sprzedać wana na złom lub wymienić silnik. Wybraliśmy drugą opcję, a ponieważ mieliśmy bardzo gościnnych i pomocnych znajomych, którzy pozwolili nam skorzystać z ich narzędzi, sami zabraliśmy się do roboty. I tak właśnie, tylko we dwoje, wymieniliśmy silnik Chevy 350. Zajęło nam to, co prawda, cały miesiąc, ale w końcu byliśmy znowu na drodze. Po takim doświadczeniu nic nie wydaje nam się niemożliwe J I marzymy o kolejnej podróży na zachód!
Justyna Coleman