Czerwony Las, Oko Moskwy i Sarkofag Strachu
Czyli jak po trzydziestu latach od czarnobylskiej katastrofy przyroda pokazuje kto jest tam prawdziwym władcą czasu i przestrzeni, kto trwa pomimo działalności uzurpatora człowieka, jego reżimów czy wynalazków; kto pozostanie niezłomny, gdy uzurpator odejdzie dzięki próżności ciągłego podporządkowywania i ujarzmiania świata.
Fot. Piotr Burzyński – Czarnobyl1.jpb
Czarnobyl na długo przed Fukushimą, ale na wiele lat po Hiroszimie i Nagasaki, odświeżył debatę nad zastosowaniem energii nuklearnej, skutkami jej używania i hegemonią człowieka. Człowieka, który chcąc podporządkować sobie ziemskie zasoby a nie do końca rozumiejąc prawa nimi rządzące, demonstruje swoją ograniczoność i słabość do władania. Nie ukrywam, że w mojej opinii, awaria i wybuch elektrowni w Czarnobylu był kwintesencją próżności ludzkiej. Taką wieloskładnikową zupą człowieczej manii wielkości, gdzie niechlujstwo imperialistycznego reżimu Kraju Rad, współgrało z niefrasobliwą ignorancją naukowców nadzorujących procesy fizyczne w elektrowni. Jedni chcieli pokazać, że wszystko w Związku Radzieckim jest wielkie, szybkie i mieści się w wyznaczonym Planie pomijając przy tym jakiekolwiek procedury bezpieczeństwa, a drudzy udowodnić swoją wyższość nad prawami natury. Koniec końców chodziło o demonstrację siły i władzy, jak zwykle tragiczną w swoich skutkach.
Fot. Piotr Burzyński – Czarnobyl2.jpg
Nie byłabym sobą, gdybym nie chciała zaspokoić swojej próżności organoleptycznego doznawania otaczającego mnie świata i przy odpowiedniej sposobności nie odwiedziła zony. Chciałam zobaczyć to o czym donosiły gazety, Dziennik Telewizyjny, wtedy po 26 kwietnia 1986 roku, a lata później kręcono dokumentalne filmy czy wreszcie pisano książki. Okazja się nadarzyła, a ja z niej skorzystałam, zaś wszystko, co zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Przede wszystkim zona okazała się nie taka straszna po tych 30 latach. Nieodpowiedzialne, lekkomyślne czy kuszące los – słyszałam od wielu znajomych i nieznajomych, ale w końcu jechał z nami lekarz. Kolega, w naszej gromadce odkrywców, skutecznie obalał mity o promieniowaniu tła i leczył z nieuzasadnionych fobii, cierpliwie tłumaczył zawiłości statystyk zachorowalności na raka. Strach ma zawsze wielkie oczy, a rodzi się z powierzchowności niewiedzy.
I tak Busik z przesympatycznym kierowcą oraz nieocenionym przewodnikiem Wową na pokładzie dowiózł nas z Kijowa do granicy zony pierwszej. Inaczej strefy bezpieczeństwa o najwyższym stopniu skażenia, obejmującej odległość o promieniu do trzydzieści kilometrów od ground zero. Na wjeździe przy bramce dosiadł się drugi przewodnik o angielskobrzmiącym imieniu Mark. Miły, niewiele ponad dwudziestoletni młody człowiek, pracujący na co dzień w Czarnobylu. Taki kraj sprzeczności i niedopowiedzeń. Z jednej strony niby zona jest tzw. obiektem strategicznym i nie można tutaj, ani przebywać, ani robić zdjęć, ani nie ma wyznaczonych szlaków turystycznych, ale z drugiej strony płaci się za wjazd, dostaje się przewodnika z przydziału i chodzi się gdzie nogi poniosą. Kolejną atrakcją dla człowieka zachodu jest kontrola przy wejściu, biurokratyczny szał ciał. Strażnik jest wszechwładny, od jego nastroju, widzimisię zależy czy wejdziesz, nawet jeżeli zapłaciłeś. Kolejka petentów wylewa się z busika i grzecznie ustawia przed bramką, żeby przedstawiciel władzy mógł na specjalnie wcześniej przygotowanej liście wstawić check box i sprawdzić czy ty i twój paszport na pewno ze sobą zgadzacie. Oczywiście każda zwłoka, szukanie odpowiedniej strony w paszporcie rysuje grymas niezadowolenia na licu władzy. Strażnik ma wymalowane na twarzy, to co na wielu polskich ogrodzeniach widnieje jako przestroga: Ja tu rządzę i i mogę cię zagryźć bez ostrzeżenia. Udało się, wszystkich przepuścił. Po następnych dwudziestu kilometrach asfaltem kolejne przejście i kolejny strażnik, tym razem przy bramce do strefy szczególnego zagrożenia roztaczającej się w promieniu dziesięciu kilometrów od miejsca wybuchu. Procedura wejścia taka sama.
Fot. Piotr Burzyński, Na bramce do zony – Czarnobyl3.jpg
Co mnie najbardziej zaskoczyło w strefie to ludzie. Ludzie, którzy tam wrócili niedługo po wysiedleniu lub ci, którzy masowo powracali w latach dziewięćdziesiątych. Ludzie, którzy tam pracują, żyją i mieszkają, niektórzy pośród ziejących pustką ruin i zgliszcz obejść, dla bezpieczeństw swoje domostwa oznakowują tabliczkami z napisem: tu mieszka człowiek. Ludzi jest tam pełno, zarówno w Czarnobylu jak i przy samej elektrowni. Nawet hotele dla turystów się znajdą, a dla najbardziej żądnych doznań i Sylwester z fajerwerkami pod zniszczoną elektrownią. Strefa opuszczona, wcale nie jest pusta. Ruch, gwar i warkot ciężarówek. Powiedziałabym, że jest tam nawet międzynarodowo, bo przy budowie nowego sarkofagu pracują Niemcy, Francuzi, Hiszpanie i Polacy. Z ciekawostek ludzie mówią, że Polacy pracujący przy budowie nowego sarkofagu narzekają ma wysokie normy bezpieczeństwa i to, że tak dobrze płatną pracę mogą wykonywać na kontrakcie jedynie przez pół roku. Ach, my Polacy mamy w sobie coś z ryzykantów, czemu mnie to nie dziwi.
Czerwony Las
Fot. Piotr Burzyński, Wyjący licznik Geigera. – Czarnobyl4.jpg
Z niego już właściwie nic nie ma. Został zaorany buldożerami wiele lat wcześniej, a na jego zgliszczach zdążył już wyrosnąć nowy, zwykły las. Jedynie licznik Geigera wyje w rejonie dawnego występowania. I może jeszcze parę starych fotografii przypomina o opadzie radioaktywnym, który uśmiercił drzewa.
Oko Moskwy
Fot. Piotr Burzyński, Oko Moskwy – Czarnobyl5.jpg
Robi wrażenie na każdym doceniającym industrialną harmonię, prostotę i socrealistyczny monumentalizm. Radar o wysokości stu czterdziestu i długości pięciuset metrów, zbudowany z ocynkowanej stali. W sumie nigdy nie wyszedł z fazy testów, zawsze coś szwankowało, a katastrofa w elektrowni pozwoliła na bezbolesne zatuszowanie wielkiej klapy tej inwestycji. W rzeczywistości budowa samego radaru kosztowała 3 razy więcej niż elektrowni jądrowej, projekt, który był wielkim niewypałem. Może za parę lat znajdzie dodatkową, praktyczną funkcjonalność i stanie się terra-mamuto-bilbordem z rozpiętą płachtą reklamującą najnowszy produktu marki luksusowej, lecz na razie dzierży parę BTS’ów i flagę Ukrainy niszczejąc zwolna.
Prypeć
Fot. Piotr Burzyński, Panorama Pyrpeci z szesnastopiętrowego wieżowca. – Czarnobyl6.jpg
Miasto rodem z filmów katastroficznych, ziejące pustką szesnastopiętrowych bloków z wielkiej płyty. Zaprojektowane i wybudowane na wielkim leśno-bagiennym pustkowiu, pośród dzikiej przyrody, aktualnie zarastające drzewami i trawą. Opustoszałe wielkie place, szerokie ulice, aleje spacerowe, wesołe miasteczka czy ogródki zabaw dla dzieci, przyprawiają o zawrót głowy, napawają zarówno nostalgiczną pustką jak i grozą. Czas się tutaj zatrzymał trzydzieści lat temu, gdy w ciągu pięciu godzin opustoszało miasto o liczebności blisko pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców, uwiezionych setką autokarów. Tak jak stali, bez dobytku i w nieznane. Walające się resztki wyposażenia sklepów czy mieszkań z lat osiemdziesiątych są tutaj powszechne, a przyroda rujnująca ludzką osadę, las na powrót odzyskujący swoje wpływy w oazie człowieka staje się normą.
Film katastroficzny w 5D, gdzie piąty wymiar to radioaktywność. Doznanie niezapomniane, piękne a zarazem tragiczne, aż myśli uciekają wracają do Nałkowskiej piszącej: ludzie ludziom ten los zgotowali i do Alberta Einsteina, rozważającego, że kolejna totalna wojna po atomowej, będzie już tylko na maczugi.
A ja tam byłam i swoje ślady zostawiłam, ale ślady pozostały też we mnie….
Autor: Asia Pospieszyńska-Burzyńska