Balkan Express 2014 – garść wspomnień.
Jest poniedziałek, 7.lipca 2014.
Siedzimy na tarasie hotelu „Melnik”, gdzie niejaki Todor Żiwkow – przewodniczący Komunistycznej Partii Bułgarii przyjmował podobnych sobie wodzów państw byłego już bloku wschodniego na wystawnych kolacjach pełnych niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika atrakcji.
Melnik to najmniejsze miasteczko w Bułgarii, słynące z charakterystycznego wina, aromatycznych miodów i ludowego rękodzieła. Położony u południowych zboczy gór Pirin otoczony tzw. Melnickimi Piramidami, które są po prostu formacjami wyrzeźbionej przez wodę skały, emanuje niesamowitym klimatem bułgarskiej prowincji. Tutaj nikt się nie spieszy, rytm życia wyznacza słońce, kawa i pyszne posiłki. My dotarliśmy tutaj po ponad tygodniowej włóczędze, którą rozpoczęliśmy jeszcze w czarnogórskim pasmie Komovi. Osiem załóg samochodami terenowymi, trzech twardych motocyklistów, w sumie 28 osób, w tym czwórka dzieciaków, dzielnie zmagało się z trudami ponad półtora tysiąca km trasy.
Nie zawsze były to zmagania przyjemne – upały po 35 stopni, dziurawe drogi i kamieniste bezdroża zwłaszcza w Albanii i Macedonii dały się we znaki wszystkim. O dziwo obyło się bez strat w sprzęcie, chociaż auta na pewno wymagają dokładnego przeglądu, zwłaszcza zawieszenia. Najtrudniejsze partie trasy to albańskie Góry Przeklęte, odizolowany od świata skrawek kraju o zapierającej dech w piersiach urodzie. Majestat kotłów skalnych, poprzecinanych żlebami, z których spływające w dolinę strumienie opadają wodospadami do rzeki o niesamowitej przejrzystości i kolorze wody na pewno zapamięta każdy, kto tam dotarł. Wioska Theth, w ostatnich latach przeżywająca turystyczny boom, oczywiście w mikro skali, okoliczne osady o nazwach których nie znajdziesz na mapie, osły, konie i muły, na grzbietach których wciąż odbywa się gros tutejszego transportu. Mijanki z ciężarówkami nad 400m przepaścią, ból głowy po 10h w trzęsącym się wnętrzu blaszanej puszki, jaką jest wnętrze auta. Wreszcie nocleg na posesji gościnnego „lokalesa” – namiot, integracja przy ognisku i szybka toaleta. Podobny plan miał obowiązywać w najbliższych dniach. Góry w Albanii są niezwykle urozmaicone, jeśli chodzi o budowę geologiczną i krajobrazy. Do bardziej znanych, a jednocześnie trudniej dostępnych należą jeziorka w Parku Narodowym Lure – kilkanaście małych zbiorników o średnicy od kilkunastu do kilkuset metrów położonych wśród niesamowitej, rozbuchanej przyrody pozostanie na długo w pamięci. Zjazd na południe w kierunku Peshkopi także – kilkanaście wariantów przejazdu jednego zbocza, co jeden, to trudniejszy. Jak zwykle w takich przypadkach zdaliśmy się na łut szczęścia i jak zwykle się zawiedliśmy – nie obyło się bez kontaktu mostów z nieustępliwą skałą J
Na szczęście podczas tych dni co czas jakiś udawało się znaleźć nieco cywilizacji – wulkanizator, kantor wymiany walut, kafejka, albo restauracyjka z lokalnym żarciem i winem, ba… nawet nadmorska plaża niedaleko Lezhe. Nie samym offroadem człowiek żyje, zwłaszcza człowiek dojrzały („4” z przodu pojawiła się u mnie tydzień przed wyprawą) J Do tego całkiem spora ilość zabytków, twierdz, rzymskich akweduktów oraz oczywiście bałkańskie osobliwośc i – objuczone akumulatorami osły, przeładowane ponad wszelką miarę mercedesy (pełna gama modeli). Spore wrażenie zrobiły na mnie osobiście stare winnice położone gdzieś głęboko w górach, wyglądające, jak nieco podupadłe hacjendy na plantacjach z seriali brazylijskich.
Podróżowaliśmy z 6-letnią Amelką, dzieciaki były jeszcze w dwóch innych samochodach, tak więc nudy nie było – wspólne ganianie za kozami próbującymi zjeść nasze zapasy, kiełbaski przy ognisku, czy też łapanie krabów na brzegu jeziora Ohrid – to tylko część niezwykle ważnych spraw, które pochłaniały uwagę najmłodszych obywateli. Oczywiście poza czytaniem roadbooka i nawigacją w terenie! Przy zachowaniu minimum rozsądku i marginesu bezpieczeństwa przez rodziców, dzieci świetnie odnajdują się w warunkach polowych, a takie wakacje zapamiętają na pewno lepiej, niż all-inclusive przy hotelowym basenie, obojętnie gdzie. Beton wszędzie jest taki sam.
Ohrid/Ochryda zasługuje na osobny akapit – to ogromne jezioro zasilane podziemnymi źródłami i wodą z sąsiedniej Prespy (trójstyk granic AL-MK-GR) słynie z dość chłodnej, lecz niezwykle przejrzystej słodkiej wody. Krajobrazy i plaże, jakby znane z Chorwacji, ale puściej, taniej i bardziej klimatycznie – po prostu fajniej. Samo miasto o tej samej nazwie to cała masa zabytków, począwszy od czasów Bizancjum. Dodajmy do tego wąskie, strome uliczki, pachnące smakowicie restauracyjki, pełne pięknych dziewczyn plaże i parkujące tu i ówdzie klasyki jugosłowiańskiej motoryzacji z lat ’60-’80 – ciągle na chodzie. To wszystko połączone z bałkańskimi przebojami lata tworzy nastrój niezwykły, powodujący, że wyjeżdżać stąd nie chciało się nikomu, zwłaszcza po kilku dniach spędzonych na tułaczce w albańskich górach. Na kolejny nocleg rozbiliśmy się nad Jeziorem Prespańskim, tam też kolejne ognisko i poranna orzeźwiająca kąpiel w towarzystwie raków. Potem cała masa migawek z podróży: Zwiedzanie ruin antycznych w Heraclea, czy pięknego monastyru Treskavec, kawka i pizza w upalne popołudnie w miasteczku Prilep, pijany do nieprzytomności emeryt wytaczający się swoją starą fiestą wprost pod koła rozpędzonego TIR-a, który minął go o kilkanaście centymetrów, ciekawe rozmowy o koegzystencji islamu i chrześcijaństwa w ramach jednej społeczności z młodym chłopakiem na myjni, żółwie ratowane przez Amelkę z dróg, niezapomniane toalety w przydrożnych kafejkach. Na Bałkanach, mimo że czas płynie wolniej i nikt się nie spieszy, dzieje się zadziwiająco wiele. Wydarzeń może i małych, nie znaczących, ale składających się na całą mozaikę wrażeń, wspomnień, kolorów i zapachów – to wszystko, co powoduje, że chce się tam wracać co roku. Nieważne jak , może to być 4×4, osobówka, motocykl, rower, czy też (a może przede wszystkim) lokalne publiczne środki lokomocji – każda droga jest dobra , nie zawsze trzeba dużych pieniędzy – do celu można dotrzeć na tysiąc sposobów. Ważne tylko, by go mieć, nie zgnuśnieć w kapciach przed telewizorem, nie poddać się narzuconemu nam nieprzypadkowo schematowi: praca-kredyt-mieszkanie-rozsądny rodzinny samochód-tv 40 cali-zakupy w markecie-wczasy w Egipcie.
Po wizycie w Melniku i odwiedzinach zaprzyjaźnionego pubu „Bratja” w Kowaczewicy – żywym skansenie bułgarskiej rodopskiej wsi, pełnym 200-letnich domów z drewna i kamienia, które zamiast dachówek kryte są łupkiem, za cel obraliśmy sobie grecką wyspę Thassos. Dwie godziny jazdy do portu Keramoti, potem 40 minut promem i… już raczyliśmy się stifado, musaką i piwkiem Mythos. Ostatnią część roadbooka, prowadzącą przez środek wyspy przejechała już tylko jedna załoga. Trzej panowie „R” – Ryszard, Robert i Rafał to też trzy pokolenia. Mimo pokoleniowych różnic mieli jedną wspólną cechę – chęć eksploracji do samego końca J Pozostali uczestnicy skupili się na znalezieniu przystępnych cenowo kwater i plażingu połączonym i łomżingiem w wersji greckiej. Wyspa słynie z kamieniołomów, gdzie pozyskuje się biały marmur, lokalnego miodu, ziół i przypraw, ale przede wszystkim z mnogości plaż, zarówno piaszczystych i szerokich, jak i małych zatoczek ze szmaragdową wodą i białymi kamyczkami na dnie. Zostaliśmy na niej jeszcze tydzień, smakując codziennie innych specjałów z kuchni greckiej, nurkując, budując warownie z piasku, bo uznaliśmy, że po 10 dniach włóczęgi po prostu.. należy nam się!
Gdy wracaliśmy do kraju, klnąc na nieszczelną klimę, z której uciekł cały czynnik chłodzący, moja najdroższa Eliza zapytała, czy i gdzie jedziemy w przyszłym roku – czyż to nie piękny finał wakacji? Tak więc jesienią, gdy w jakiś dżdżysty listopadowy dzień siądziemy nad mapą, by zaplanować kolejną wyprawę – Balkan Express 2015 – otworzymy sobie też album z odbitkami oraz butelkę macedońskiego wina. Na zdrowie!
Autor:
Michał Suławko (misiek@maramuresz.com)