Experience Club – South of Africa off-road adventure 2012
Tekst i zdjęcia: Wojtek Palczewski “Palczak”.
Upłynęło kilka lat od naszego ostatniego pobytu w tej części Afryki. Namawiani przez przyjaciół oraz dobrze wspominając naszą poprzednią eskapadę, postanowiliśmy powtórzyć wyjazd do Namibii. Po przeanalizowaniu poprzedniej trasy, chcąc zobaczyć nieznane nam rejony, zmieniliśmy ją dodając południową część
kraju. Ze względu na porę roku oraz fakt, że w tym okresie przy wybrzeżach RPA gromadzą się i rozmnażają wieloryby, postanowiliśmy rozpocząć i zakończyć naszą wyprawę w Cape Town. Tak więc generalny plan zakładał zrobienie pętli ok. 6000km ze startem w RPA, przejazdem na północ do Namibii, dotarciem pod granicę z Angolą i powrót na południe do Cape Town . Planowaliśmy odwiedzić kilka parków narodowych, dotrzeć do miejsc i wiosek położonych w trudniej dostępnych miejscach , a w ostatnich dniach pobytu zobaczyć wieloryby.
Konwój
Ostatecznie skład wyjazdu stanowiło 9 osób , w tym 2 dzieci. Ze względu na podział rodzinny wynajęliśmy 3 samochody z namiotami dachowymi i niezbędnym wyposażeniem. Pora roku w okresie naszego wyjazdu to afrykańska zima, a więc i duże różnice temperatur między dniem a nocą. Jak duże, mieliśmy się przekonać na kilku biwakach. Ale o tym później. Firmę z której planowaliśmy wynająć auta wybraliśmy starannie – chodziło o znalezienie dobrych, dobrze zabudowanych i przygotowanych do takiej jazdy aut. W końcu miały stać się one dla nas domem na najbliższe 3 tygodnie, mieliśmy nimi bezawaryjnie pokonać cały dystans. Czasowo trasa była ustawiona mocno na styk, nie planowaliśmy paru dni przerwy w jeździe, więc tym bardziej auta musiały się sprawdzić. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wynajęcie aut w RPA w firmie KEA – jednej z największych firm tego typu w tym rejonie świata. Drogą mailową dokonaliśmy stosownych ustaleń, nasze doświadczenie podpowiadało nam jak auta miały być przygotowane i jakie warunki wynajmująca firma powinna spełnić, aby podczas jazdy nie było nieprzyjemnych niespodzianek. Po przylocie udaliśmy się po odbiór aut –ich przekazanie odbyło się w typowy sposób – sprawdzenie całości wyposażenia, przeliczenie wszystkich jego elementów – od hi-liftów po sztućce, talerze i inną galanterię. Jedyną niemiłą niespodzianką było to, że wbrew ustaleniom jedno z aut było innego typu. Nissan Navara, bo o nim mowa, dodatkowo stał na innych kołach niż pozostałe 2 Nissany Hardbody (w Europie NP- 300). Wiedzieliśmy, że nie jest to fajna sytuacja – każde z aut miało po 2 koła zapasowe, razem wymiennie mielibyśmy ich 6, ale w takim przypadku Navara pozostawała na całej trasie tylko z 2 zapasami – jak się później okazało, zgodnie z naszymi przewidywaniami, miał być to dość duży kłopot.
Pakowanie aut zajęło nam w sumie 2 godziny, z Polski nie mogliśmy zabrać dużo rzeczy – limit bagażu po 23kg na głowę skutecznie ograniczał ich nadmiar. Dużą część bagażu stanowił sprzęt – komunikacyjny (CB i telefon satelitarny), nawigacyjny, narzędziowy, oświetleniowy, etc. Z powodu dużych różnic temperatur musieliśmy zabrać rzeczy na typowe lato i dodatkowo ciuchy na zimno – polary, czapki i rękawiczki okazały się dobrym pomysłem. Dobrym pomysłem było też zabranie wkładek polarowych do śpiworów, które były na wyposażeniu aut. Bez nich niektóre noce byłyby ciężkie do przetrzymania.
Start.
Zapakowani i zatankowani ruszyliśmy na północ. Pierwsze setki km to jazda na wprost. Drogę widać do wzniesień na horyzoncie czyli jakieś kilkadziesiąt kilometrów. I jest to droga prosta jak od linijki. Marzymy żeby za kolejnym wzniesieniem zobaczyć jakiś zakręt. Niestety… za kolejnym wzniesieniem droga nadal była prosta. To co nas otacza to krajobraz jak na Marsie. Zmienia się tylko wielkość kamieni – od takich jak piłeczka do ping-ponga po głazy średnicy kilku lub kilkunastu metrów. W zasadzie nie ma roślinności, o zwierzętach nie wspominając. Niemniej widok jest nieziemski.
Pierwszy, ważniejszy cel to Fish River Canyon już na terytorium Namibii. Jest to największy kanion w Afryce i drugi co do wielkości na świecie po amerykańskim Grand Canyon. Ci którzy nie widzieli tego w Stanach, na pewno będą pod wrażeniem ogromu kanionu w Namibii. Jego skalę dobrze zobaczyliśmy kiedy na krawędzi ściany zaparkowało jedno z naszych aut. Głębokość to ponad 500m, szerokość ok. 30km. W bezkresnej przestrzeni, nagle w środku niczego, pojawia się gigantyczna rozpadlina ciągnąca się dziesiątkami kilometrów.
Ruszamy w trasę i jedziemy dalej na północ. Omijamy asfaltowe drogi i wybieramy szutrowe. W końcu Namibia jest królową szutrów ! Nigdzie nie widziałem ograniczeń prędkości na szutrówkach , tutaj są – do 110km/h J W większości są idealnie równe i szerokie, jedziemy po nich 130km/h, konwój rozciąga się na kilka kilometrów. Nie da się jechać bliżej siebie w pyle spod kół poprzedzającego auta.
Łączność radiowa pomiędzy autami przydaje się, jedno z aut melduje złapanie gumy – w zasadzie opony nie ma, rozpada się pocięta przez kamienie. I tu zaczyna się pierwsza przygoda z Navarą – rozmiar opon który dla tego modelu jest typowy, okazał się nie do zdobycia w miejscowych „warsztatach” (255/70 R 16 – ten rozmiar jest prawie nieosiągalny). Tego dnia biwakujemy w górach na campie Ice-Ice gdzie można wykąpać się w gorących źródłach i napić zimnego piwa. W obozowym warsztacie rozkładają ręce – nie mają nawet opony w podobnym rozmiarze. Noc przychodzi znienacka, otacza nas skalny, surowy krajobraz – pierwszy raz poczuliśmy temperaturę lekko powyżej zera.
Camp Ice-Ice
Ze względu na problem kupna zapasu do Navary postanawiamy zajechać do stolicy Namibii Windhoek. Mając spanie na dachu, kierujemy się na jedyny w mieście camping (22° 36,690 S; 17° 05,173 E). Niestety okazuje się , że wszystkie miejsca są zajęte i zmuszeni jesteśmy do poszukania hotelu. Wybieramy tzw. ekonomiczny choć i tak w zasadzie wyboru nie ma. Wieczorem idziemy do znanej nam knajpy Ocean Basket na coś z frutti di mare i na południowoafrykańskie wino. Wczesnym rankiem jedziemy do jedynego profesjonalnego zakładu wulkanizatorskiego w stolicy z nadzieją kupna opony do Navary (22°34,643 S; 017°05,214 E). Po długich poszukiwaniach udaje się kupić jedną cudem wygrzebaną z zakamarków używkę – lepsze to niż zostać z jednym kołem na kilka tysięcy km… Tankujemy auta pod korek, uzupełniamy zapasy wody i jedzenia. Korzystamy też z solidnego kompresora i czyścimy filtry powietrza.
Etosha (19°19,371 S; 015°56,543 E)
Dojazd do największego parku narodowego Namibii zajął nam kolejne dni – nie jechaliśmy „na wprost” asfaltem, wybieraliśmy raczej lokalne szlaki. Nocujemy w bardzo klimatycznym obozie odległym od Parku jakieś 7km. Jak zwykle wieczorem, każdy już wie co ma robić. Jest „grillowy”, jest „otwieracz” wina, pozostali rozkładają namioty i przygotowują zastawy i Rosenthale . Menu na wieczór – grillowana polędwica z antylop, pieczone warzywa i niezmiennie pyszne wino z RPA. Tak już było podobnie przez większość wieczorów. Wszyscy czekamy na następny dzień – Etosha jest jednym z największych Parków Narodowych, jego powierzchnia to 4700 km². Dla wielbicieli zwierząt jest to raj – jeżdżąc własnym autem po szutrowych drogach wypatrujesz niezliczonych gatunków zwierząt, które zamieszkują ten gigantyczny zamknięty teren. Co się da zobaczyć ? Na wjeździe do parku do zakupionego biletu wstępu dostaje się katalog z zwierzętami które tutaj zamieszkują – jest ich kilkaset gatunków. Większości nie zobaczymy bo nikną w trawach i krzewach, ale większe osobniki, przy odrobinie szczęścia, są do spotkania (nawet bezpośrednio na drodze). W tej perspektywie korzystna była afrykańska pora zimowa. W tym okresie jest stosunkowo mało zieleni i zwierzętom trudniej się w niej ukryć. Dodatkowo większość gromadzi się przy wodopojach, przy których można spotkać ich o tej porze roku wyjątkowo dużo. W tym roku nikt już nie liczył ile żyraf i słoni widzieliśmy. W porze letniej, kilka lat temu, spotkaliśmy ich tylko kilka sztuk.
Ze względów bezpieczeństwa na terenie parku, poza obozami, jest całkowity zakaz wysiadania z aut – wszędzie są tabliczki przypominające o tym. Park rządzi się swoimi prawami – łańcuch pokarmowy jest naturalny i człowiek zajmuje w nim swoje miejsce – o tym trzeba tutaj pamiętać.
Kolejną noc zaplanowaliśmy w jednym z trzech, środkowym obozie na terenie Parku – Halali (19°02,058 S; 016°28,274 E). Obóz na noc jest zamykany i szczęśliwie niedostępny dla zwierząt. Do świtu nie da się z niego wyjechać. Rytm życia w tej części świata regulowany jest porą dnia – od wschodu do zachodu. Na miejscu oprócz miejsc biwakowych przy których jest podłączenie do prądu, znajdziemy restaurację i odkryty basen. Jest sklep i mini stacja benzynowa. Ze względu na ograniczoną ilość miejsc dobrze jest zrobić wcześniej rezerwację – po przyjeździe może okazać się, że nie ma wolnych miejsc.
Dalej na północ.
Kolejnym celem jest Puros, miejsce znane z dzikich pustynnych słoni. Odszukujemy drogę którą mieliśmy zaznaczoną na mapach, zrobionych podczas poprzedniego wyjazdu. W zasadzie nie występuje ona na żadnej mapie i atrakcją jest to, że przez kilka godzin jedzie się kompletnym pustkowiem. Po drodze zaliczamy kilkanaście solidnych rozpadlin i miejsc z fesh-feshem, po którym nasze auta zmieniły w środku i na zewnątrz kolor na jednolity kolor okolicznych wydm. Byliśmy zmuszeni na tym odcinku kilka razy przedmuchiwać filtry powietrza, łapiemy kolejne gumy. Pod wieczór docieramy do małego prywatnego campu. Poranek budzi nas przenikliwym zimnem. Namioty i szyby naszych aut są zamarznięte – palcem daje się na nich wydrapać temperaturę, w nocy było -3’C. Tym razem spaliśmy w pełnych „opakowaniach”, opłaciło się zabrać wkładki do śpiworów, czapki i rękawiczki. Szczęśliwie o świcie, afrykańskie słońce szybko nas rozgrzało – za dnia temperatura osiąga wartość 25’C.
Wbijamy się w ostatni 100km odcinek drogi do Puros. Droga ciągnie się przez góry po kamieniach, są miejsca gdzie przemieszczamy się po płaskowyżu. Większość tego odcinka ciągnie się po tzw.tarce, która osiąga taki poziom, że jesteśmy zmuszeni jechać po niej w okolicach 80-100km/h – wolniej się nie dało, gdyż groziło to rozpadem aut. Dla zawieszeń ten odcinek był prawdziwym testem. Wiedzieliśmy, że tę drogę będziemy jechać za kilka dni z powrotem. Nie ma innej możliwości, żeby wrócić krótszą drogą na południe.
Wieczorem już po ciemku odnajdujemy obóz. Puros było dla nas szczęśliwe – spotkaliśmy dzikie pustynne słonie, przećwiczyliśmy kilkakrotnie wykopywanie z wydm aut, odwiedziliśmy wioskę plemienia Himba, które wbrew otaczającej rzeczywistości rządzi się dalej swoimi starymi prawami. Ta pustynna grupa etniczna, używa wody tylko do jedzenia. Ludzie nie myją się, a jedynie nacierają mazią która jest mieszanką tłuszczu z mleka krowiego z ochrą i ziołami. Czasem też okadzają się nad ogniskiem. Charakterystyczną cechą Himba jest ich kolor – cali włącznie z włosami są w kolorze brązowo – ceglanym.
Wioska mieszka w chatach wykonanych z gałęzi „zcementowanych” krowim łajnem . Rządzi się swoimi ściśle ustalonymi prawami. Jeśli nie mamy ze sobą przewodnika, negocjacje dotyczące odwiedzenia wioski trzeba przeprowadzić z lokalnym wodzem. Z roku na rok można jednak zauważyć pewne symptomy współczesności. W tym roku niektóre dzieci biegały już w majtkach, pewnie są to już ostatnie lata kiedy można zobaczyć jak plemię Himba żyło całymi wiekami.
Na południe.
Kolejnego dnia wracamy na południe z lekką „duszą na ramieniu” – Navara tym razem została już bez kół zapasowych, w ostatniej wiosce nie udało się naprawić ani jednego koła. Jak się już niedługo miało okazać, czekała nas niespodzianka. Szczęśliwie, już po przebrnięciu terenowego odcinka, kiedy wyjechaliśmy na asfalt nieoczekiwanie wybuchła w Navarze turbina. Jej awaria spowodowała zdemolowanie silnika, dalsza jazda była już tylko możliwa na holu. Musieliśmy wrócić do Windhoek, gdzie po zawiadomieniu przez telefon satelitarny firmy KEA, miał czekać na nas zastępczy samochód. Mając w stolicy 3 godziny czasu wolnego (tyle musieliśmy jeszcze poczekać na nowe auto) udaliśmy się do mojego ulubionego sklepu Greensport (22°34,066 S; 017°04,935 E). To taki miejscowy sklep wyprawowy, gdzie można kupić wszystko co potrzebne do wyjazdu w krzaki. Od wyciągarek, przez namioty i garkuchnię. Ceny podobne jak w Polsce, ale za to niezły wybór. Można też znaleźć kilka lokalnych wynalazków, których nie spotkamy w Europie.
KEA podstawiła nam nowe auto – też Navarę. Bez zbędnych pytań, w miłej atmosferze, przepakowaliśmy auto i ruszyliśmy na południe (w KEA nawet nikt nie zajrzał pod maskę i nie sprawdził co tak naprawdę się stało). Awaria zmusiła nas do zmiany planów – z braku czasu musieliśmy odpuścić kilka miejsc, które mieliśmy zobaczyć w drodze powrotnej. Nie mniej jadąc na południe zobaczyliśmy kolejne piękne krajobrazy, spędziliśmy kilka nocy w klimatycznych miejscach. Przekraczamy granicę z RPA i jedziemy w kierunku wybrzeża.
RPA – ADDO Park i wieloryby
Zwieńczeniem wyjazdu było zobaczenie wielorybów. Żeby dotrzeć do miejsca w którym jest największa szansa je spotkać, trzeba przejechać ok. 1000km. W większości asfaltem. Rekompensatą są noclegi w starych pensjonatach pamiętających początki XX wieku. Nie muszę dodawać, ze RPA słynie ze znakomitych win , których jest do wyboru do koloru, więc co wieczór testujemy coraz to nowe odmiany. Warto odwiedzić prowincję Stellenbosch, która jest zagłębiem winnym RPA. Po drodze nocujemy w Paternoster gdzie trafiamy do absolutnie genialnej knajpki położonej na samej plaży (32°48,472 S; 017°53,607 E). Niewielki, drewniany, parterowy bungalow krył w sobie niewiarygodną kuchnię serwującą wszystko co da się wyciągnąć z morza i zjeść .
Nie da się opisać jak wszystko było przyrządzone. Majstersztyk ! Nawcinani po „beret” nocujemy tym razem w wynajętym zacisznym domu przy plaży. Rano, pozostawiamy za sobą kolejne kilometry żeby dotrzeć do jeszcze jednego parku – ADDO Elephant National Park (33°26,648 S; 025°44,732 E). Wielkością nie dorównuje Etoshy, choć ilość zwierząt jest ogromna. Zgodnie z nazwą większość stanowią słonie, ale udaje się także dostrzec rzadko spotykane nosorożce.
Wreszcie docieramy na wybrzeże. Wynajmujemy łódź motorową i wypływamy na poszukiwania wielorybów. Po drodze spotykamy delfiny i foki które wyskakują przed dziobem. Nie ma pewności czy uda się spotkać największe ssaki wodne. Jest duża fala i wiatr, warunki nie są najlepsze. Właściciel łodzi nie daje gwarancji że „połów” się uda. My jednak wierzymy, że wie co robi i zna ten akwen. Po godzinie pływania spostrzegamy charakterystyczną fontannę wody. Łódź podpływa na 20metrów do ogromnego, 18 metrowego cielska. Po chwili okazuje się, że jest to para dorosłych osobników i 10 metrowy dzidziuś. Co pewien czas, wieloryby nurkują wystawiając nad wodę w charakterystyczny sposób cały ogon. Widok jest porażający. Wielkość przekracza nasze wyobrażenie. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tej skali. Widok wielorybiej rodziny na pewno zapamiętamy !
Czas naszego wyjazdu kończy się. Wracamy do Cape Town i oddajemy auta. Rutynowy przegląd zawartości wyposażenia, podpisujemy odpowiednie kwity i kończymy przygodę.
Tak minęły nam 3 tygodnie. Przejechaliśmy szczęśliwie więcej niż zakładał plan – licznik po powrocie do Cape Town pokazywał 7500 km. Poza kłopotami z Navarą, pozostałe dwa Nissany Hardbody sprawdziły się bez zarzutu. Mimo, że mniej komfortowe niż Navara, miały większy prześwit i co najważniejsze rozmiar opon dostępny niemal w każdym miejscowym warsztacie. Może i dobrze, że zostało jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia i zobaczenia. Jest po co wracać – a wrócimy tam pewnie już niedługo !
Podziękowania należą się wszystkim uczestnikom wyjazdu. Były miejsca, gdzie tylko dzięki wspólnemu wysiłkowi udało się sprawnie przemieszczać, wszyscy znakomicie sprawdzili się w obozowych warunkach. Mamy nadzieję, że wyjazd przyczynił się też do pogłębienia wiedzy na temat tego regionu świata i jeżdżenia w terenie, który jest zupełnie inny niż w Europie. Dziękujemy też redakcji magazynu off-road.pl za patronat medialny, który pomógł nam szybciej załatwić niektóre formalności. Podziękowania należą się także firmie Midland – ich CB zapewniało łączność podczas wyjazdu.
Discover the World !
Informacje ogólne.
Campy.
Większość dostępnych obozów jest przygotowana do biwakowania autami wyprawowymi. Na ogół przy każdym ze stanowisk postojowych są gniazdka z prądem (rodem z RPA – niepodobne do żadnych innych, na miejscu w sklepach da się kupić przejściówkę), często jest też podciągnięta woda. Na ogół jest też stanowisko z wybudowanym grillem. Niektóre obozy mają odkryte baseny – w porze zimowej jednak temperatura nie nastraja do kąpieli. Sanitariaty w pełni cywilizowane – w większości z gorącą wodą, czystość pierwsza klasa. W zależności od obozu, zdarza się, że miejsca są oddalone od siebie tak że nie widać sąsiadów. W pobliżu parków narodowych jest duży wybór campów, jednak trzeba pamiętać o tym, żeby zdążyć dojechać do nich przed zmrokiem. Nie ma też problemu z biwakowaniem na dziko – każde auto stanowi autonomiczną jednostkę – jeśli jest zaopatrzone w wodę, jedzenie i paliwo można nie dojeżdżać do cywilizacji przez kilka dni.
Auta.
Jest dostępnych kilka modeli aut wyprawowych – w zależności od wynajmującej firmy. Są Nissany, Land Rovery, Toyoty. Auta na ogół są podobnie wyposażone, można też wynająć prawdziwe camperowozy zbudowane na terenowym podwoziu (dużo droższe niż typowe terenówki). Większość aut, tak jak nasze, mają specjalistyczne aluminiowe zabudowy paki (w większości budowane na bazie pick-up’ów).
Na dachu zamontowane są na stałe namioty, które przy odrobinie wprawy łatwo i szybko się rozkłada/składa. Każdy namiot jest dedykowany dla 2 osób. Do kompletu były śpiwory (adekwatne do pory roku), poduszki i koce. Nasze Nissany miały powiększone zbiorniki paliwa do 180l (średnie zużycie paliwa na trasie ok. 12l – diesel ), pancerne zderzaki, osłony podwozia. Navara z racji skomplikowanego plastikowego przedniego zderzaka miała tylko rozbudowany bull-bar. Każde auto miało po 2 koła zapasowe. Z dodatkowego wyposażenia mieliśmy: 2 kanistry 20l, lejek, stacjonarny zbiornik na wodę 80l, hi-lift, standardowy lewarek, łopatę, solidną taśmę holowniczą, 2 szekle, krzyżak do kół, trójkąt ostrzegawczy, gaśnicę, śmietniczkę i ręczny halogen z ładowarką 12V. Oprócz tego każde auto posiadało: lodówkę (nie chłodziarkę turystyczną), składany stolik, 4 składane krzesła, grill, komplet naczyń i sztućców, 10kg butlę z gazem i palnikiem, termos do kawy, metalowe kieliszki do wina, komplet ręczników.
Info dodatkowe.
Do wjazdu na teren Namibii wymagana jest wiza. Można ją załatwić np.w Berlinie lub Paryżu. Można paszporty wysłać poczta kurierską i odebrać tą samą metodą. Radzę jednak bardzo dokładnie sprawdzać co konsulat nam wpisał na stemplu wizowym. W naszym przypadku na 9 wiz, 6 miało wpisane daty „od czapy” – data wystawienia była miesiąc później niż ważność wizy… Na przejściu granicznym będziemy na łasce lub niełasce miejscowego oficera. Szkoda nerwów.
Ruch w RPA i Namibii jest lewostronny, ale ze względu na małe jego natężenie szczególnie w Namibii nie ma problemu z przyzwyczajeniem się do jeżdżenia po innej stronie niż w Polsce. Koszt paliwa w Namibii to ok. 4,40 pln za litr, nie należy jeździć „na oparach” – w niektórych rejonach ciężko jest spotkać stacje benzynowe, niektóre są już zamknięte popołudniu. W większych miastach da się kupić cały potrzebny prowiant (w tym pyszne polędwice z antylop). Poza dużymi miastami należy mieć gotówkę. W małych miejscowościach nie ma szans na płatność kartą, nie ma też bankomatów. Trzeba też pamiętać, że w porze zimowej ciemno robi się już ok. godz 18.00, a jazda nocą jest bardzo ryzykowna głównie z powodu chodzących po drogach dużych zwierząt i braku oznaczenia dróg. Szczególnie jadąc w kilka aut, w kurzu nie widać nic. Ważną kwestią jest też łączność ze światem. W Namibii pokrycie sygnału dla telefonów komórkowych jest tylko w okolicach miast i miejscowości. Pamiętajmy, że Namibia to kraj kilkukrotnie większy od Polski, a mieszka w nim ok. 2 mln ludzi. Większość kraju jest nie zamieszkała i bez pokrycia sieci gsm. Podczas takiego wyjazdu warto zaopatrzyć się w telefon satelitarny. Jeśli zamierzamy opuszczać utarte szlaki lepiej jechać w więcej niż jedno auto. W RPA sytuacja jest dużo lepsza, w zasadzie okolice wybrzeża mają pełne pokrycie gsm. Oddzielnym tematem jest kwestia szczepień i łykania leków przeciwmalarycznych. Ogólnie uznaje się za malaryczny tylko północno-wschodni rejon Namibii, trudno tu coś doradzać. Leki przeciwmalaryczne są dosyć agresywne – nie wszyscy reagują na nie łagodnie. Każdy powinien przed wyjazdem zasięgnąć opinii specjalisty i podjąć decyzję samodzielnie. W kwestii bezpieczeństwa – podczas wszystkich wyjazdów do Namibii nie spotkał nas żaden niemiły incydent. Oczywiście warunkiem jest nieprowokowanie sytuacji konfliktowych, miejscowi co najwyżej są namolni z ciekawości. I na koniec jeszcze jedna informacja – podczas wyjazdu korzystaliśmy z przyzwyczajenia z 19 kanału CB. W środku Namibii, ku naszemu zaskoczeniu, na tym kanale usłyszeliśmy innych Polaków. Po chwili zobaczyliśmy jadące z przeciwka dwa Land Rovery polskich podróżników. Miło jest spotkać Kolegów, szczególnie w tak odległym i pustym kraju :)
Krótki film z naszego wyjazdu dostępny na YouTube,
szukajcie pod tytułem: namibia adventure exp club 2012
lub pod linkiem: http://www.youtube.com/watch?v=QhaaPHOfU00