Ojcowie i synowie. 2011
Noc strachów
To nasz trzeci dzień w Rumunii. Niby dopiero początek wyprawy, ale już zdążyliśmy się trochę nacieszyć wolnością i oddalić od codziennych spraw, jakie zaprzątają nasze głowy w Polsce. Jedziemy na dwa auta i w sześciu facetów. Choć nie wiem, czy określenie „sześciu facetów” dobrze pasuje do naszej grupy. Ja, Michał i Jurek to ojcowie trzech piętnastolatków – Mateusza, Krzyśka i Franka. W te wakacje postanowiliśmy sprawdzić się jako odpowiedzialni ojcowie i, zamiast wyręczać się przy wychowaniu synów umiejętnościami kobiet, wszystko wzięliśmy we własne ręce. Oczywiście gros czasu przed wyjazdem – a jakże – poświęciliśmy na przygotowanie samochodów. Zajęliśmy się także zaplanowaniem trasy, kupnem nowych, absolutnie niezbędnych gadżetów – pił spalinowych, multitooli, siekier, wyciągarek, namiotów, śpiworów etc. Wszystko to w trosce o szczęśliwe i, oczywiście, bezpieczne wakacje dzieci (nie nasze, nieee… nowe wyciągarki były dla dzieci, nie dla nas!). Rzecz jasna, nie zapomnieliśmy o zapatrzeniu kuchni. Stanowczo uważam, że Knorr i Winiary powinny nas objąć jakimś patronatem. Wykupiliśmy wszystkie zupki w torebkach, pasztety i słoiki dań gotowych w osiedlowym sklepiku na Mokotowie.
Tak więc byliśmy grupą sześciu twardzieli w absolutnie niedostępnych lasach Rumunii, gdzie nikogo wcześniej nie było i z pewnością nie dotrze do nich żaden człowiek jeszcze przez wiele lat. No więc jest już trzeci dzień podróży. Było kilka biwaków, było kilka atrakcji po drodze. Teraz pniemy się wąską ścieżką w góry. Drogi nie znamy (mimo przygotowań), lecz miejscowi twierdzili, że da się wjechać na połoniny, a zjechać z drugiej strony. Tak mówili, ale bez dużego przekonania. Trasa robi się coraz bardziej wymagająca. Oba samochody mozolnie pną się do przodu, a dzieciarnia (oj, przepraszam – młodzież) jest cała nakręcona i podpuszcza ojców do bardziej karkołomnej jazdy. W pewnym momencie naszą wąską drogę zagradza gigantyczny głaz. Przejazd obok jest praktycznie niemożliwy, ewentualnie dosłownie na grubość lakieru. Oczywiście głaz leży w takim miejscu, że już nie ma odwrotu i jakoś trzeba sobie radzić i napierać dalej – co też robimy. W ruch idą łopaty (aby trochę poszerzyć przejazd) oraz wyciągarki.
My – znaczy się, dorośli twardziele – oczywiście doskonale wiemy, co robimy. A jakże! Młodzież stara się nam pomagać, wskazywać kierunek, ale przecież my wiemy lepiej. Pierwsze auto rozpoczyna forsowanie przeszkody… Młodzi wołają:
– Uwaga, kamień! Zaraz obetrzesz!
Michał (znaczy się, dorosły) zachęca:
– Nie pękaj, dawaj, jedziesz.
Efekt? Obtarty bok Toyoty.
Jedzie drugie auto. Młodzież ostrzega:
– Uważaj, bo obetrzesz tak samo jak Toyotę.
Starzy krzyczą:
– Nie obetrzesz, dawaj, napieraj, już prawie przeszedłeś.
„Prawie” robi jednak dużą różnicę. Bok LR obtarty – identycznie jak Toyoty.
Ale to my, dorośli, się znamy! Młodziaki o niczym nie mają pojęcia.
Blisko o północy, po kilku kolejnych przygodach, docieramy do samotnej polanki. Księżyc w pełni, dookoła las i góry, na skraju polanki stary opuszczony pasterski szałas. Nie ma się co zastanawiać – tu zostajemy na noc. Szybka kolacja, rozpalamy ognisko. Nasi synowie pytają, co to za szałas? Co w nim było? Kto tu mieszkał? Któremuś z nas wpadł do głowy idiotyczny pomysł, aby powiedzieć, że to dawne obozowisko zbójów, bandytów i rodzinny dom Freddiego Kruegera w jednym. Boże, cóż to była za głupota! Przez kolejne godziny każdy szmer w lesie kojarzył się nam z horrorem. Szałas drżał i przemieszczał się, sporadycznie odzywające się ptaki oznaczały, że zbliżają się Orkowie. W pewnym momencie już my sami (tak bardzo dorośli) zaczęliśmy się zastanawiać, czy kłaść się spać czy lepiej rozstawiać warty.
Wnioski z mijającego dnia: czasem młodzież ma rację. Oraz: nie rozpoczynać dyskusji o duchach o 12. w nocy, bo się człowiek nie wyśpi.
Poranna toaleta
Jest wczesny ranek, słońce niemrawo prześwituje przez gałęzie drzew nad naszym obozowiskiem, a stojące nieopodal samochody pokrywa poranna rosa. Gdy wyglądam z namiotu, widzę lekki bałagan, jaki pozostawiliśmy wczorajszego wieczoru. Kilka menażek, z których być może jakiś leśny zwierz chłeptał wodę w nocy, wypalone ognisko, które wczoraj sprawiało nam tyle radości, krzesełka turystyczne, które, nie wiedzieć czemu, stoją w przeciwległych końcach obozu, mimo że wieczorem, tuż przed snem, wszyscy siedzieli razem w równiutkim kółku nieopodal ognia. Jakaś siekiera, jakiś kanister na wodę, stolik. Ot, idylliczny poranek na pięknej, górskiej łące.
Gdy, jeszcze zaspany, zaczynam się krzątać po polanie, aby przywrócić jakikolwiek porządek w miejscu, gdzie wkrótce będziemy jeść śniadanie, moją uwagę przykuwa szmer dochodzący z nieodległych zarośli. Wieczorem, gdy tu dotarliśmy, było zbyt ciemno, a my zbyt zmęczeni, aby myśleć o zwiedzaniu okolicy. Teraz był idealny moment. Okazało się, że wystarczy odnaleźć lekko zarośniętą ścieżkę i przejść nią kilkadziesiąt metrów, aby dotrzeć do niewielkiego strumienia z urokliwym wodospadem. Nie, nie jakimś nieznanym i nie odkrytym jeszcze cudem natury. Bez przesady. Wodospad to próg wodny zbudowany wiele lat temu, aby nieco uregulować wartki górski strumień. Teraz, schowany w lesie, lekko porośnięty mchem, sprawiał jednak wrażenie czegoś wspaniałego. A my nie kąpaliśmy się już dobre kilka dni! I to jest pomysł! Zanim przygotujemy śniadanie, trzeba całą naszą bandę zmusić do kąpieli!
Rozpoczyna się długi i gwałtowny proces budzenia. Jak możecie sobie wyobrazić, zwleczenie z posłań dwóch dorosłych ogrów, Michała i Jurka, przebiegło dość sprawnie. Może nie było zbyt kulturalne, a słownictwo, jakiego używali, nie nadaje się do publikacji, jednakże nie zajęło mi więcej niż 5 minut. Inaczej sprawa wyglądała z trójką naszego narybku. Franek, Mateusz i Krzysiek, zmęczeni atrakcji dnia poprzedniego, stawiali zaciekły opór. Choć lepiej będzie powiedzieć, że byli na tyle nieprzytomni, że pozostało nam jedynie wyciągnąć ich, zapakowanych jeszcze w śpiwory, prosto na trawę i liczyć, że promienie słońca ułatwią nam zadanie. Po kilkunastu minutach udało się. Rozebrani do majtek, wyposażeni w ręczniki i mydło, ruszyliśmy w kierunku strumienia. Oczywiście, wszyscy uważaliśmy się za Navy SEALs, GROM i ninja w jednym. Sądziliśmy, że tylko leszcze korzystają z ciepłych pryszniców. My, twardziele, będziemy żyć w zgodzie z naturą! Grupa zmierzająca do kąpieli musiała wyglądać komicznie: trzech dorosłych facetów po czterdziestce i trzech chłopaków ok. 15 lat. Każdy chciał udowodnić, że jest większym komandosem. Ojcowie między sobą i oczywiście przed swoim synami, synowie zaś przed swoimi ojcami i przed kolegami. W trakcie drogi każdy przechwalał się, jak sprawnie wskoczy do wody.
Kiedy dotarliśmy, każdy z nas najpierw włożył rękę pod wodospad, następnie nogę, a potem… uskoczył na klika metrów, krzycząc, że za żadne pieniądze ani za żadną nagrodę nie wejdzie pod ten lodowaty strumień wody! I nie było różnicy, czy krzyczał czterdziesto-, czy piętnastolatek. Przez kolejne piętnaście minut staraliśmy się przyzwyczaić do szczypiącej lodowatym chłodem wody. W naszych duszach miłość do brudu i chęć udowodnienia swojego męstwa stoczyły zawziętą walkę.
Udało się. Po pewnym czasie wszyscy, dokładnie umyci po raz pierwszy od czterech dni, usiedliśmy do wspólnego śniadania. Nasze wakacje przecież ledwo się rozpoczęły.
Czasem idzie źle.
– Ku@#$, że też to musiało się spier@#$%#! – Jurek klnie siarczyszcie, leżąc pod swoją Toyotą. – Na chu$% ja to ruszałem przed wyjazdem! I czego się gapicie?! Kur#%, nie ma się z czego śmiać, piasta się urwała.
Niestety, robione przed wyjazdem modyfikacje nie okazały się wystarczająco trwałe. Ale faktycznie nie ma się z czego śmiać! Parę godzin wcześniej sam leżałem pod Land Roverem, w którym pękł wężyk od wspomagania. Obie awarie zmusiły nas do zjazdu z gór do miasteczka i szukania wsparcia u lokalnych mechaników. Teraz od kilku godzin staramy się zreanimować pojazdy. Atmosfera jest napięta. Każdy z nas, jak mógł, szykował samochód do udanych wakacji, a tu cały dzień stracony w warsztacie. A właściwie dwa dni, bo obie awarie zdarzyły się poprzedniego popołudnia. Na nic zdały się wcześniejsze dyskusje o wyższości Toyoty nad Land Roverem czy Land Rovera nad Toyota. Oba stoją teraz obok siebie i z obu ciekną najróżniejsze płyny.
A co robią dzieciaki?
Oczywiście, w nosie miały wcześniejsze dyskusje swoich ojców o samochodach. Nie interesuje ich specjalnie, czy lepsze przewody hydrauliczne są w LR czy jednak w Toyocie, ani czy popsuta piasta była Heavy Duty czy też nie. Teraz wspólnie eksplorują każdy zakamarek olbrzymiego szrotu. Bawią się za pasami, które w takim miejscu występują w ilościach hurtowych, a krzyk i śmiech młodzieży doskonale rozładowuje ciężką atmosferę. Czasem tylko któryś z nas z niepokojem zerka, czy młodzieńcy nie poucinają sobie rąk, sprawdzając, do czego służy gilotyna do blachy, albo nie pogubią wszystkich narzędzi, o podanie których zostali poproszeni. Co zabawne, awarie, dla nas mocno stresogenne, dla nich były kolejną okazją do zabawy i zdobycia nowych doświadczeń.
Epilog
Stare powiedzenie mówi, że brudne dzieci to szczęśliwe dzieci. To chyba najlepsze podsumowanie naszego wyjazdu. Z pewnością każdy z naszych „komandosów i ninja” po powrocie z radością poszedł na obiad do babci i wykąpał się w wannie. Jednakże przez dwa tygodnie, będąc pod opieką swoich „bardzo odpowiedzialnych ojców” chłopaki przeżyły coś zupełnie innego niż na rodzinnym wyjeździe nad Bałtyk.