Ukraina i Mołdawia z maluchem ‘2010 (Łada Niva)
Urlop na Ukrainie i Mołdawii miał być wyjazdem „testowo – rozpoznawczym” przed dalszymi wycieczkami na tak zwany wschód. Chodziło o to żeby poznać samochód i tamtejsze realia, przy okazji zaliczając ciekawy wyjazd. Ze względu na cenę, prostą budowę i łatwość naprawy za wschodnią granicą wybraliśmy Ładę Nivę rocznik ’99 zwaną pieszczotliwie „rzęchem” lub „bombowcem”. Auto kupiliśmy 4 miesiące wcześniej, trochę wyremontowaliśmy i wyposażyliśmy w bagażnik oraz radio Był to nasz pierwszy (i nie ostatni) samochód terenowy.
Na wyprawę wybraliśmy się w składzie – Lucyna – 1,5 roczny „kierownik” wyprawy, Celina – moja żona i Łukasz – czyli ja. Postanowiliśmy nie pokonywać za dużych odcinków za jednym zamachem, żeby nie męczyć malucha, który i tak dzielnie siedział na tylne kanapie auta bez klimatyzacji.
Z Poznania ruszyliśmy 23 lipca i w godzinach nocnych dotarliśmy do Lublina. Stamtąd udaliśmy się na zwiedzanie Chełma, a po długiej przeprawie przez granicę dotarliśmy do Lwowa. Tu dzięki uprzejmości proboszcza Parafii Zmartwychwstańców przenocowaliśmy na zakrystii, by następnego dnia zwiedzić starówkę. Po południu zwiedziliśmy ruiny okolicznych pałaców i zanocowaliśmy w Złoczowie.
Następnie bocznymi drogami dojechaliśmy do Brzeżan, skąd pochodzi moja babcia. Co ciekawe dom, w którym prawdopodobnie mieszkała przed wojną (od tego czasu kilkakrotnie zmieniała się numeracja) zamieszkują teraz Ukraińcy, których przesiedlono w 1945 spod Żywca. Przy okazji zwiedzania bocznych dróg poznaliśmy zjawisko „choinki na szosie” – otóż gdy dziura w drodze jest na tyle duże że po wpadnięciu nie da się z niej wyjechać, kierowcy ostrzegawczo umieszczają w niej choinki.
Później udaliśmy przez Tarnopol się do Zbaraża, gdzie dla nas główną atrakcją była twierdza, a dla Lucyny zabawa w parku. Wieczorem rozbiliśmy się na dziko gdzieś w stepie, by następnego dnia dojechać do Winnicy, a tam odbyć obowiązkowy spacer z małą.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej rozbiliśmy się na dziko w opuszczonej leśniczówce. Rano dziecko doznało traumy mycia się w wodzie ze studni i ruszyliśmy do Umania. Tam zatrzymaliśmy się by Lucyna mogła poszaleć w Parku Zofiówka, który hrabia Stanisław Szczęsny Potocki kazał zbudować dla swojej żony w 1802 roku. Następnie odwiedziliśmy Mikołajew gdzie maluch pierwszy raz w życiu zobaczył pomnik Lenina.
Po przejechaniu przez Chersoń zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Odbiwszy w boczną drogę dojechaliśmy do wsi, gdzie spytaliśmy jednego z gospodarzy czy możemy rozbić się na jego łące. Finalnie spaliśmy w sąsiednim domu, którego właściciela zmarła jakiś czas temu, stał więc pusty.
Rano wystartowaliśmy do Symferopola, gdzie obejrzeliśmy meczet Kebir-Dżami, a pod wieczór znaleźliśmy się już Bachczysaraju. Zwiedzanie okolicy zaczęliśmy następnego dnia od pałacu chanów krymskich, by potem udać się do skalnego miasta Czufut-Kale. To ostatnie miejsce zapadło nam w pamięci nie tylko ze względu na widoki, ale również z uwagi na konieczność dotarcia tam górskimi ścieżkami z dziecięcym wózkiem i jego marudzącą pasażerką. Krótko mówiąc mała dała nam w kość.
Wieczorem tego samego dnia udaliśmy się na zwiedzanie Chersonezu Taurydzkiego w Sewastopolu – ruin osady starożytnych Greków, następnie jadąc w stronę Jałty trafiliśmy na leżący nad brzegiem morza camping, a właściwie pole namiotowe z ponad setką namiotów, jednym kranem i kilkoma latrynami. Nam, bywalcom festiwali rockowych standard w zasadzie odpowiadał, za to Lucyna była zachwycona morskimi kąpielami, obżeraniem się melonami i możliwością biegania pomiędzy namiotami.
Po dwóch dniach plażowania udaliśmy się do Jałty by zwiedzić Pałac Potockich w Liwadii, gdzie odbyła się słynna Konferencja Jałtańska. Odwiedziliśmy też promenadę w samej Jałcie, ale szybko odstraszyła nas typowa dla nadmorskich kurortów jarmarczna atmosfera. Tego samego dnia zwiedziliśmy twierdzę w Sudaku i nieopodal Feodozji dołączyliśmy do grupki Ukraińców obozujących na dziko 5 metrów od plaży. Tu spędziliśmy kolejne dwa dni nad morzem, urozmaicone zwiedzaniem Feodozji i spożywaniem ogromnych ilości lodów Leningrad.
Po dwóch dniach lenistwa przejechaliśmy się w poprzek półwyspu, by po raz kolejny rozbić się na dziko, tym razem na mierzei nieopodal Eupatorii. Następnego dnia po obowiązkowej zabawie łopatkami w piasku udaliśmy się na zwiedzanie cerkwi, meczetów i żydowskiej dzielnych Eupatorii, skąd wyruszyliśmy w stronę Odessy, po raz kolejny śpiąc na dziko gdzieś przy szosie.
Po obejrzeniu w Odessie słynnych schodów, Opery i pysznym obiedzie w „Pyzatej Chacie” udaliśmy się w stronę granicy Ukraińsko – Mołdawskiej, której przekraczanie utrudniał nieco fakt, że żaden z ukraińskich pograniczników nie był trzeźwy przez co wypełnianie papierów szło ślamazarnie, było za to bardzo wesoło.
Po noclegu gdzieś w polu udaliśmy się do winnicy Cricova, której piwnice są tak ogromne że można po nich jeździć własnym samochodem. Niestety wycieczkę taką trzeba umówić wcześniej. W kolejnej winnicy – Milesti Mici też nie udało się zwiedzić piwnic, obejrzeliśmy jedynie efektowne fontanny, w których płynie woda zabarwiona na kolor wina czerwonego i białego.
Wobec tego udaliśmy się na zwiedzanie malowniczego skansenu i wykutego w skałach monastyru w Orhei Vechi. Ze względu na upały co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na kilka łyków wody ze studni. Należy zaznaczyć, że w Mołdawii ogólnodostępne studnie są w każdej wsi, woda jest czysta i orzeźwiająca. Na dodatek w wielu miejscach spotyka zadaszenia studni się ozdobione „na bogato” elementami z blachy ocynkowanej
Następnego dnia na zasadzie „do trzech razy sztuka” spróbowaliśmy odwiedzić piwnice winne w Branesti. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, mieliśmy bowiem indywidualne zwiedzanie pod opieką syna właścicieli winnicy ! Tego samego dnia zwiedziliśmy jeszcze monastyry Curhi i Saharna. Na szczególną uwagę zasługuje ten drugi, malowniczo położony w środku lasu. Po noclegu w Rezinie pojechaliśmy obejrzeć twierdzę w Soroce i udaliśmy się do granicy z Ukrainą.
Tam po kilku godzinach jazdy zaliczyliśmy kolejny nocleg na dziko w stepie, urozmaicony nocną burzą. Za to rano gdy Lucyna wypatrzyła powstałe po ulewie błoto przestała być dzieckiem czystym, była za to dzieckiem szczęśliwym !
Gdy już doprowadziliśmy ją do porządku udaliśmy się na zwiedzanie twierdzy w Chocimiu, a następnie do Kamieńca Podolskiego. Tego samego wieczora przekroczyliśmy granicę w Krościenku, a następnego dnia byliśmy już w Domu.
Wyjazd wspominamy dziś bardzo miło, przy odrobinie samozaparcia i zapasie pieluch, kaszek oraz obowiązkowo w towarzystwie ulubionego pluszaka można wybrać się na taką wycieczkę nawet z 1,5 rocznym maluchem i nocować głównie na dziko. Zresztą jak widać na załączonym zdjęciu maluch i tak poradzi sobie sam gdy ma na przykład ochotę na kiełbaskę ! Auto terenowe nie jest specjalnie potrzebne by zwiedzić Ukrainę, ale my chcieliśmy przetestować Nivę i zdobyć cenne doświadczenia przed dalszymi podróżami.