W poszukiwaniu lata – Trackim Szlakiem III (26.06.-3.07.2011)
Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż odnalezienie słonecznego lata w Bułgarii, szczególnie na przełomie czerwca i lipca. Cóż, ponieważ każda wyprawa kryje w sobie niespodzianki – pogoda, a raczej jej zmienność była jedną z atrakcji wyjazdu.
Spotkaliśmy się w niedzielny poranek, by po miłym powitaniu ruszyć w kierunku gór – pierwsze kilometry upłynęły nam na rozpoznawaniu swoich głosów zniekształconych przez radio CB i wypatrywaniu szczytów, na których mieliśmy się niebawem znaleźć. Przez pierwsze dwie godziny pokonaliśmy ponad 1000 metrów przewyższenia , z czego ostatnie metry pieszo – tak aby prawie w południe stanąć na szczytach skalnych z widokiem na całe Rodopy Zachodnie i część Riły. Ponieważ słoneczko grzało, nikogo nie zmartwił widok śniegu w najwyższych częściach gór, a reszta dnia upłynęła na przejeździe w stronę jeziora Batak, zakupy na lokalnym targu i pierwsze degustacje lokalnych przysmaków. Już pierwszego popołudnia przytrafiła nam się off roadowa zabawa po tytułem: wyciągnąć disco Ani i Wojtka z bardzo miękkiego piachu, udało się bez problemów, dostarczając pięknych ujęć dla fotografów.
Noszenie drewna na wieczorne ognisko zintegrowało wszystkich uczestników wyprawy – tych młodszych, starszych i czworonożnych – szczególnie, że ku zaskoczeniu Peppera nad jeziorem przechadzały się samopas nie tylko krowy ale i półdzikie konie. Noc była nadzwyczaj chłodna i dała się we znaki wszystkim prócz Pawła, który jak wiemy z poprzednich wypraw, przedkłada „sufit” z gwieździstego nieba nad przytulność namiotu.
W poniedziałek ciesząc się porannym słońcem (mimo dość niskiej temperatury, która zmusiła mnie do pożegnania z krótkimi spodenkami) ruszyliśmy do Bataku, gdzie zanim udało nam się zgłębić tajemnice lokalnej cerkwi zjedliśmy tak dużą ilość princesi s kashaval, jakiej nie widzieli od czasów Trackiego Szlaku II J Podczas tego śniadania zrozumiałam również, że
jest to kolejna wyprawa, na której trudno będzie zachować szczupłą linię. Ale co tam, w końcu są wakacje !
Pokonując liczne zakręty drogi która kiedyś niewątpliwie była asfaltowa, a później przemierzając leśne ostępy zbliżaliśmy się do granicy greckiej. Późne popołudnie zastało nas w marmurowym kanionie, a mijanki z lokalnymi samochodami dostarczały dreszczyku emocji. Wieczór upłynął na biesiadowaniu w lokalnej knajpce, próbowaniu rodopskich smakołyków i zaklinaniu pogody, gdyż nad głowami mieliśmy złowieszczo ciemne chmury.
Zaklinanie udało się częściowo – kolejny dzień przywitał nas słońcem za chmurami i dość „rześkim” porankiem. Temperatura nie dziwiła – byliśmy przecież na ponad 1300 m n.p.m. Większość ekipy wybrała się na eksplorację jaskini, która zająć im miała przynajmniej 3 godziny i wiązała się nie tylko ze wspinaczką ale również z 40 metrowym zjazdem na linie. Mniej żądne adrenaliny Gosia, Ania i Lucyna wybrały się na spacer, z którego zostały „skuszone” na bułgarskie piwo i grilla przez lokalnych speleologów – kiwając głowami przecząco na każde pytanie o dodatkową porcję (co w Bułgarii oznacza zgodę) szybko zrozumiały, że na lunch nie zostanie już wiele miejsca. Popołudniu połączywszy siły z poszukiwaczami jaskiniowych wrażeń ruszyliśmy na punkt widokowy położony niedaleko Trigradu, a kolejne użycie wyciągarki podtrzymało poziom adrenaliny z przedpołudnia. Czarne chmury, wiatr i deszcz sprawiły, że zamiast na polanie zabiwakowaliśmy ponownie w ciepłych pokojach pani Zvezdicy.
Środa przyniosła słońce ale też trochę niezapowiedzianych kłopotów – odjeżdżając jeden z samochodów miał bliskie spotkanie z hydrantem, co spotkało się ze zainteresowaniem lokalnej policji. Ponieważ wszelkie formalności przeciągają się w Bułgarii w nieskończoność postanowiliśmy się rozdzielić – Andrzeja zostawiliśmy z policjantami, z którymi, jak później się okazało pojechał do innego miasta, a sami ruszyliśmy w dalszą trasę. Jak na złość w górach złapała nas burza, a koleiny były tak spore, że Jeep musiał pomóc Disco się z nich wydostać – po tych manewrach wyszło jednak słońce, a my spotkaliśmy się z Andrzejem na obiedzie w naszym ulubionym bistro w Shiroka Laka. Tam też Witek zamówił „największe danie wyprawy”, a ja smakowałam ulubioną kombiniraną salatę i cieszyłam się, że wszystko skończyło się dobrze.
Noc na ponad 1800 m n.p.m. zaskoczyła nas pozytywnie – temperatura była przyjemna, a dzikie zwierzęta nie zjadły nam wszystkich smakołyków, które zostawiliśmy po hucznym świętowaniu imienin Pawła i Piotrów. Czekał nas ostatni dzień w Rodopach i przejazd aż na ich skraj, tuż nad Asenovgrad i Plovdiv. Po rozbiciu obozowiska wybraliśmy się do zbudowanej przez cara Ivana Asena fortecy, której mury w czasach świetności sięgały ponad 12 metrów wysokości i 3 metrów grubości. Obecnie fortyfikacje „pożarła” bujna zieleń, ale imponujące skały i piękna cerkiew Św. Bogurodzicy robią wrażenie. Wrażenie robi również temperatura – na trasie do fortecy „zgubiliśmy” kilkaset metrów i było znacznie cieplej, a powietrze pachniało w specjalny, śródziemnomorski sposób. Wytrwali odwiedzili wieczorem jeszcze mały paraklis, położony na wzniesieniu z którego rozciąga się widok na całą nizinę i góry Stara Płanina – cel naszego piątkowego przejazdu.
Piątek rozpoczęliśmy od pożegnania Witka i Michała, którzy musieli wracać do Polski wcześniej – zrobiliśmy ostatnie zdjęcie i trochę się ociągaliśmy z „wypuszczeniem” ich w trasę, ale około 1800km do pokonania, które wyświetlał GPS było nieubłagane. W zmniejszony składzie ruszyliśmy przyjemnym, widokowym off-roadem ku Plovdivowi, przez który przejechaliśmy kolumną w iście podręcznikowym stylu. Po drodze zajrzeliśmy do serwisu Toyoty by kupić specjalne żarówki dla Piotra i ruszyliśmy w dalszą trasę, by popołudniu delektować się zapachami owoców na targu w Sliven. Na targu można kupić nie tylko lokalne owoce i warzywa, ale także pyszne sery i oliwki. W jednym z lokalnych punktów z nabiałem Janusz i Gosia natknęli się na oryginalne, złote masło „extra” rodem z Polski ! Melony, arbuzy, morele i wygrzane w słońcu pomidory znikały w naszych przepastnych bagażnikach, by wieczorem znaleźć się na stole XIX wiecznej tradycyjnej willi, w której zatrzymaliśmy się na noc. Długi dzień przerodził się w długi wieczór – w lokalnej tureckiej kawiarence próbowaliśmy shishy i prawdziwej kawy z dżezby, a później objadaliśmy się sliveńskimi smakołykami – Wojtek i Piotr dzielnie podtrzymywali ogień w specjalnym grillu, a dziewczyny naszykowały pyszności, których nie powstydziliby się lokalni.
Kolejny poranek był leniwy i spokojny, choć dało się wyczuć narastającą ochotę na plażowanie – wyruszyliśmy około 11 by z przerwą na kawę dotrzeć na koniec półwyspu Emine wczesnym popołudniem. Sesja na tle morza, ostatni rzut oka na góry i po kilku kilometrach krętych szutrów byliśmy przy plaży… Nie będzie to jednak opowieść z klasycznych happy endem – przy wjeździe na plaże stanęliśmy oko w oko z ogromnymi skałami, których nie było w tym miejscu jeszcze dwa tygodnie wcześniej, za to po przeciwnej stronie rzeki wyrósł camping. Zaparkowaliśmy więc na nim i ogłosiliśmy oficjalny start morskich wakacji… wieczorem były miłe rozmowy na plaży, grillowana ryba i nadzieje, że nie będzie już padać. W blasku księżyca kąpali się Janusz i Piotrek, a ja myślałam o tym jak szybko dzikie plaże stają się plażami „cywilizowanymi”… na szczęście mamy jeszcze w zanadrzu kilka innych, odciętych od świata miejsc!
Natasza Styczyńska balkan4x4.pl