Boliwia
Ostatnie zakupy, ostatnie ustalenia i opuszczamy La Paz. Miasto szalone, miasto jazgotliwe, wesołe, energetyczne. Miasto grające v-ósemkami autobusów malowanych jak wielkanocne jajka, dziurawymi tłumikami taksówek. Droga do Cochabamba zajmuje nam sześć godzin, w jej trakcie pokonujemy przełęcz leżącą na wysokości 4600 metrów. Szkoda, że przez Kordyliery przejeżdżamy nocą, słyszałem, że widoki zapierają dech w piersiach, pozostaje je sobie wyobrazić. Znalezienie hotelu nie nastręcza trudności, recepcja jak z czasów konkwisty, ściany pokoju ostatni raz malowano chyba za czasów Che. Trzeba jeszcze przepłoszyć jaszczurki, sprawdzić, czy w pościeli nie zaplątał się jakiś skorpion, zasypiamy… Rano spotykamy się z Noemi Llanos, koordynatorką projektu „Poospiza garleppi”. ( to pomarańczowo-szary, rzadko spotykany ptak wielkości, mniej więcej, wróbla, ) Noemi udziela się w fundacji „Armonia” współpracującej z „Bird Life International” . Ruszamy razem w góry. Niestety, ptak którego szukamy upodobał sobie wysokości 4000m nad poziomem morza i większe. Land Rovera zostawiamy u podnóża góry, obozowisko rozbijemy, jak już wrócimy ze zdjęć. Plecaki ze sprzętem fotograficznym wrzucamy na plecy, po piętnaście kg na głowę, zaczynamy wspinaczkę. Całe trzy kilometry pod górę. Zatrzymujemy się na wysokości 3200 metrów. Czuję, że zaraz zdechnę, przed oczmi fruwają bordowe płatki, spuchły mi wargi, serce tłucze się jak oszalałe. Oddech przypomina pracę odkurzacza alfa k2 lux, to taki szwankujący wynalazek starego systemu. Jose Arcadio Buendia uzbraja sprzęt w czarodziejskie soczewki, zakłada kamuflaże, ruszamy na poszukiwanie wróbla o pomarańczowym zabarwieniu. Przed wejściem na stanowisko dostaję jego jedyną jak do tej pory wykonaną fotkę, jestem asystentem fotografa, jego oczami. Widzę go! Porównuję z fotografią, jestem pewien, że to na pewno to pomarańczowe bydlę, przez które włóczę się na końcu świata, umieram w Kordylierach. Szepczę – Tam, Jose! Tam, tam! Jest podekscytowany jak astronauta przed wejściem na orbitę. Pędzi pod wskazane drzewo, po chwili stuka się w czoło, szepcze – To nie ten, to szpak! Perdon, przestrzeliłem, pomyłka. Ale, co to? Widzę nowy obiekt. Tym razem nie ma mowy o pomyłce. – Tam Jose, tam jest!!!! Jose Arcadio zarzuca sprzęt na ramię, skacze z wysiłkiemn pomiędzy kamieniami, u celu patrzy na mnie z wyrzutem, słyszę – Hostia!, masz fotkę , to przyjrzyj się jak naprawdę wygląda. – Perdon, Jose. Perdon!. Stoję więc dalej na stanowisku, czekam, wpatruję się w zdjęcie ptaka. – Jest, jest tam na płocie, na twojej jedenastej – krzyczę szepcząc (jak się okazuje, na poszukiwaniach ornitologicznych tak się jakoś daje zrobić). Jose kręci głową, zdegustowany, zarzuca jednak sprzęt na plecy, biegnie w stronę starego szałasu pasterskiego. Niestety, kiedy dobiega i rozstawia sprzęt, pomarańczowy skurczybyk już siedzi na krzaku dwadzieścia metrów dalej, więc znowu drę się szeptem, Jose pakuje statyw, ponownie dźwiga sprzęt na plecy, sadzi susy przez krzaki, rozstawia statyw, mruży oko, jeszcze chwila i klik… Hostia! Skurczybyk najwyraźniej się znami bawi, znów siedzi o 10 metrów dalej. Do gry wkracza Noemi, widzi go, tym razem ona ona krzyczy szeptem, jeszcze raz statyw, pokrywka na teleobiektyw, znów sprzęt na ramię i człowiek w stroju komandosa, z bandaną w różowe żabki (tak, tak!), pokonuje odległość ze sprawnością zająca, rozstawia statyw, zdejmuje pokrywkę, mruży oko, przysłona, ostrość, klik… Hostia! Bawimy się tak do wieczora, nic z tego. Schodzimy z góry. Przy samochodzie stwierdzamy że rozbijanie obozu na dole, kiedy mamy być o piątej rano na górze (ten mały skrzydlaty drań wstaje wcześnie) nie ma żadnego sensu. Więc wnosimy cały ekwipunek z powrotem, na górę. Jose wyjmuje torebkę z liśćmi koki, doradza mi, abym napchał sobie w policzki, bo podobno to pomaga. Wracamy, zapada noc. A noc w tych okolicach, to jaguary, nie jest dobrze. Brakuje mi powietrza, mięśnie walczą ze skurczem, liście koki uwierają w gębie, smakują jak siano, nie dają żadnego kopa, to ściema jakaś, ale żuję zapamiętale, ściskam tobołki by nie pogubić w locie, który zafundować ma koka. Niestety, nic takiego nie następuje, do celu docieram na czworakach. Osada na tych wysokościach to w Boliwii żadna niespodzianka, obozowisko rozbijamy obok wiejskiej szkoły. Szkoła jest jednoizbowa, ugina się ze starości pod gwiaździstym niebem, miejscowe dzieciaki uczą się pewnie o obrotach ciał niebieskich. Przypada nam komórka obok. Pani koordynator sprawnie robi zupę z czegoś, oraz z nogi od kurczaka – smaczna była ta zupa. Potem herbatka z liści koki i spać. Jose Arcadio Buendia i ja rozłożyliśmy się na dworze. Pod nieboskłonem, który niejednego miłośnika astronomii doprowadziłaby do szaleństwa, bo droga mleczna, ze wszystkimi jej gwiazdami i gwiazdeczkami, na tym kontynencie zaczyna się z jednej strony nieba a kończy na drugiej.
Następnego dnia nie dałem się już wkręcić w ornitologiczne polowanie. Ruszyłem w góry, by zdobyć swój pierwszy czterotysięcznik. Po pięciu godzinach omiotłem z pogardą świat pode mną. Byłem dumny, karmiłem się poczuciem wykonania czegoś wielkiego długimi chwilami dopóty, dopóki zza skały nie wyskoczyli młodzieńcy w wieku od pięciu do dziesięciu lat, w liczbie czterech, a wraz z nimi stado owiec. Czar wyczynu prysł w jednej sekundzie. Pasterze przysiedli się do mnie, zjedliśmy razem czekoladę, chłopaki pobawili się lornetką, o coś nawet pytali, z dziwnym uśmiechem, ale to było w języku Kechula (Inkowie go używali) więc nie rozumiałem, może i dobrze. Zwinąłem tobołki z poczuciem klęski, jak kozica górska pomknąłem na dół. Po dotarciu do szkoły J.A.Buendia i Pani koordynator szykowali obiad. Spytali mnie, jak było, ale burknąłem tylko – ok. W wolnej chwili naprawiliśmy nie działający od lat dzwonek, co spotkało się z aplauzem miejscowych uczniów wśród których był profesor Dilmer. Dilmer był dziesięcioletnim chłopcem, który latał od krzaka do krzaka i mówił mi jego nazwę oraz na jakie dolegliwości pomaga, stąd nadałem mu przydomek profesor. – Czas się pakować – rozkazał fotograf nad fotografy. Miejscowe chłopaki pomogli nam znieść toboły na dół. Przede mną szedł profesor Dilmer przygarbiony pod ciężarem wielkiego worka, którego nie dał sobie w żaden sposób wyrwać – „ja pomogę!” – krzyczał przy każdej próbie odbicia tobołka. Zatrzymywał się przy każdym krzaku lub zielsku, który miał jakieś zdrowotne działania mówiąc mi jego nazwę i oczekując, bym powtórzył. Nie ruszył się, dopóki nie powtórzyłem poprawnie nazwy roślinki a czasem bywało, że staliśmy w jednym miejscu i dziesięć minut. On nazywał, ja powtarzałem, on wywalał swoje wielkie czarne oczy i znowu powtarzał, i czekał aż poprawnie zaakcentuję, coś tam mruczał w swoim języku. Pewnie do słów „powtórz amigo” cichutko dopowiadał „ty polski bałwanie” Oj długo nam się schodziło na dół. Po zapakowaniu wrócimy do Cochabamba. Żegnając się z Panią koordynator usłyszałem komplement, że zna Dilmera od wielu lat i z wieloma ornitologami była w tej wiosce, ale nikt nie wywarł na nim takiego wrażenie, dziwne… – Może dlatego, że nie jestem ornitologiem – odparłem. Poczułem dumę, nic to, że na czterotysięczniki wchodzą tu nastoletni kolesie. Przenocowaliśmy u miejscowego establishmentu. ( Pani profesor biologii na miejscowym Uniwersytecie)
Nie widziałem anakondy.
Rano ruszyliśmy do miasta Trynidad. Mieliśmy do pokonania około tysiąca kilometrów, mijając Santa Cruz i Montero i lasy mgłowe, w których rośnie wszystko to, co europejczycy kupują w doniczkach i pielęgnują latami, by osiągnęło wysokośc lub wielkość jednej dziesiątej tego, co tu rośnie w przydrożnych rowach. Nieprzenikniona zielona masa… Pięknie, po prostu dech w piersi zapiera. Do Trynidadu dotarliśmy nad ranem, gdzie przespaliśmy się w biurze oddziału fundacji Armonia. W tej okolicy do wykonania były zdjęcia zagrożonego gatunku Papugi – zapomniałem nazwy. Znowu w naszego Defendera i znowu, przez bota i szutry, docieramy do promu nad rzeką, nazwy nie pomnę, gdzie występuje delfin słodkowodny. Jose Arcadio Buendia ruszył na łowy, ja zostałem w wiosce z zamiarem napisania tego, co piszę teraz w nocy, gdyż wcześniej niestety nie dało się, jako że przy butelce rumu integrowałem się z miejscową ludnością- „Ja zabiłem taaaaaaaką anakondę” – eksponował się miejscowy młodziak – „A ja takiego kajmana zastrzeliłem” – dopowiedział starszy, na dowód okazał mi czaszkę nieszczęśnika. Tak mi dzień upłynął, do powrotu Jose. Nie był zadowolony ze swojej pracy, jak to artysta, nazajutrz rano ruszamy już razem na poszukiwanie zagrożonej papugi. Dzisiaj wieczorem zaliczyliśmy wizytę na Pampas celem znalezienia kajmana, węży i dużych, jak dłoń, pająków. Ja kieruję, Jose wypatruje ewentualnych trofeów. – Stój! Przejechałeś węża, kurwa mać, hostia!” – słyszę nagle. Wyskoczył z auta, pognał w trawę za rzekomo przejechanym stworzeniem. Nie złapał go, z czego był bardzo niezadowolony, bo łapie wszystko w gołe dłonie – takie ma hobby. Niestety, prócz paru zdjęć jakiś latajacych stworów, zobaczenia świecących na czerwono w ciemności oczu kajmanow, nic nie udało się sfotografować. Pozostaje tylko uwierzyć, że jak się wchodzi w nocy po pas w trawę, na tutejsze mokradła, to można rozdeptać anakondy i czterometrowe kajmany. Nie jest to komfortowa sytuacja, ale warto zobaczył i usłyszeć glos dżungli po zmroku. Zresztą, w trakcie takiego łażenia okazuje się, że wszystko co duże to ucieka i trzeba naprawdę chcieć, aby cokolwiek zechciało na ciebie spojrzeć . Anakondy jak nie ma, tak nie ma. Kolejny dzień również nie przynosi sukcesu. Błękitne Ary są dobrymi obserwatorami, nawet J.A. Buendia, zamarły od dwóch godzin w jednym miejscu, pokryty siatką maskującą, nie czuły na ukąszenia komarów, (zwykłych, małych, mniejszych niż te na Mazurach) nie był ich w stanie podejść. Ja w tym czasie, z nudów, włóczyłem się po dżungli, obserwowałem życie mrówek. Dużych mrówek, (nie były już takie zwyczajne i małe) miały tak około 2 centymetrów długości. Niestety, nic oprócz kolorowych, dużych i małych owadów, kopców termitów na wys. 1,5 metro i przelatujących papug, które darły się niesamowicie, nie zobaczyłem. Ani węży ani jaguarów ani kapibary nic, oprócz krowy. Tak, krowy, która zerwała się jakiemuś gaucho i w najlepsze buszowała po dżungli. Nasz przewodnik, nie mogąc się doczekać papug, zasnął w trawie w pozie chrystusowej . Był zmęczony – „Chuj z mrówkami i gryzącą, upierdliwą fauną.” – rzucił, oczywiście po hiszpańsku. Wkrótce usłyszeliśmy ni to warczenie ni to ryk. – No, wreszcie coś się dzieje – pomyślałem. – Nadchodzi coś rzeczywiście dużego. Niestety, był to, owszem, wielki ssak – w kapeluszu, z maczetą, leżący w trawie. Nasz chrapiący przewodnik – Hernan Vargas. Wróciliśmy na obiad a potem sjesta, ja bimbałem jak tutejszy macho – w hamaku, ze szklaneczką ciepłego rumu w dłoni, Jose Arcadio przeglądał w tym czasie zdjęcia, co chwilę powtarzał – „To do dupy, to do dupy, to do dupy.” Jak zwykle wszystkie fotki wykasował. W końcu -profesjonalista. Tak minął kolejny dzień, wieczorem snuliśmy plan na jutro. Jose zaczai się na papugi Ara Ararauna ( Żyją około 60 lat, raz na całe życie dobierają się w pary) o świcie, w swoim arsenale szat kamuflujących, ja pośpię trochę dłużej, pójdę potem, jak wrócą, na popołudniowe dokarmianie piskląt. Piskląt, które rozmiarem są niewiele mniejsze od naszego bielika, a mają trzy miesiące. Wrócił około południ. – I co? – pytam. Brak odpowiedzi, kamienna mina Pana fotografa mówił sama za siebie. Po obiedzie z krowy, żylastej tak, że szczerbaty umarł by z głodu i napoju odżywczego z kukurydzy, ruszyliśmy na karmienie piskląt. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, doznaliśmy szoku. Stek przekleństw nas wszystkich po tym, jak Hernan wspiął się na drzewo i okazało się, że piskląt nie ma. Handlarze i przemytnicy robią swoje. Hernan miał minę, jakby mu dzieci zabrano. Mógł się tak czuć, karmił je i doglądał od wyklucia. Miesiące ciężkiej pracy ludzi z fundacji Armonia zostały zniweczone w jednej chwili. Papugi powędrują do innego kraju. Jeśli uda im się przeżyć podróż, to resztę życia spędzą w klatce. Znowu miesiącami trzeba będzie czekać, aż zniosą jajka, potem, przy dużym szczęściu, aż wyklują się pisklęta. Cała praca od nowa. Wieczorem wróciliśmy do miasta Trynidad, gdzie, po nabraniu sił, ruszymy Santa Cruz, potem do Parku Kaija przy granicy z Paragwajem.
Wciąż nie widziałem anakondy.
Droga do celu przebiegała bez zakłóceń. Jose Arcadio Buendia kieruje a ja przylepiony do szyby chłonę migającą zieleń za oknem, co jakiś czas krzyczę aby się zatrzymał, fotkę przecież trzeba strzelić. Tankowanie, telefony do rodzin i dalej w drogę w drogę, w drogę, jechać i jechać, widzieć więcej i więcej i więcej napaść się widokami! Po około czterech godzinach, mijając San Ramon, Los Troncos, dotarliśmy do miasta Pailon.
Tankowanie.
W Boliwii występują problemy ze znalezieniem stacji, która sprzedawałaby olej napędowy. Raz jest, raz nie ma, cholera wie, od czego to zależy, bo to kraj gazem i ropą ponoć płynący. Doświadczony w podróżach po Boliwii Jose jednak się nie zraża, wie, że kiedy na stacji pada odpowiedź – „Diesla no, Senior”, to pobliskie chałupy zatankowane są pod strzechy. Tyle, że trzeba zapłacić 1,5 boliwiana więcej za litr. Ale wszyscy są zadowoleni. Macho buja się w hamaku a seniora taszczy 10-cio litrowe baniaki, wlewa paliwo w kolorze brązowym, gęstości mazutu. Taki tutaj podział pracy. Faceci nie robią nic, oprócz dzieci, a kobiety tyrają niezależnie od wieku. Zostało nam jakieś 200 km do celu, do miasta San Jose de Chiquitos. Krążymy, pytając o drogę, bo mapa, którą dysponujemy, nijak ma się do rzeczywistości. W końcu pytamy tubylców, odpowiedz nas troszeczkę zbija z tropu – „To zależy, czy chcemy iść czy jechać”. Na twarzach tubylców gości dziwny uśmiech, koka? Chyba nie. W końcu decydujemymy się pojechać, jak nam poradzili. Właśnie, a propos tubylców. To nie są tacy zwyczajni Boliwijczycy, którzy dzielą się na indiańskie podgrupy. Ci są biali, o jasnych oczach, blond włosach i postawnych sylwetkach. Zawsze ubrani podobnie, jeśli wręcz nie tak samo – czarne ogrodniczki, czapka bejsbolówka w kolorze brązowym, koszula flanelowa w kratę. To jeśli chodzi o wygląd mężczyzn. Kobiety o urodzie probówki z mlekiem, z chustką na głowie, sukience bawełnianej na ramiączkach typu „Wild West”, z falbankami i pończochach bawełnianych, opuszczonych do pół łydki. Blondynki o jasnych oczach i blond włosach. Wszystkie identyczne, stąd skojarzenie z probówką. O rany, jakież one nadęte, odpychające. – Dziwni jacyś tacy – myślę sobie. Zupełnie nie pasujący do uśmiechniętych i życzliwych Boliwijczyków. Menonici. Potomkowie niemieckich uchodźców, których rodzice może uciekli przed niemieckim nazizmem, może przed trybunałem norymberdzkim albo… albo po prostu chcieli żyć inaczej. Tutaj to przeważnie zamożna klasa właścicieli ziemskich, uprawiających zboża lub soję oraz hodujących bydło. Żyjących bez telewizji, bez gazet. Trochę z dala od problemów współczesnego świata.
Odcinek pomiędzy Pailon i San Jose de Chiquitos okazał się wyjątkowy. Nigdy nie widziałem tyle kurzu przez tyle kilometrów. Warstwa 10-cio centymetrowego pyłu w kolorze ceglasto czerwonym, unoszona przez ciężarówki wdziera się bez trudu do samochodu. Jak wiadomo, Land Rover Defender nie grzeszy szczelnością. Po paru kilometrach my sami nie różniliśmy się wiele kolorem drogi przed nami. Przez pierwsze 50 kilometrów zastanawiamy się, czy nie zawrócić, ale potem wszystko staje się obojętne. Podziw wzbudzają we mnie kierowcy ciężarówek i autobusów, którzy tą drogę przemierzają z prędkością jeszcze mniejszą, niż nasza, a średnia naszej prędkości ledwie drgnęła ponad 20km/h. Połykając kolejne kilometry żyliśmy nadzieją, że to się musi zaraz skończyć. Niestety to nasze – zaraz – trwało 7 godzin, miało ponad 200 kilometrów, aż do oświetlonego rynku San Jose.
Kamienie, kurz, wibracje, jazgot pędzącego żelaza, gorące parne powietrze, różnice w postrzeganiu świata spowodowały pierwsze oznaki wzajemnej agresji. Znaleźliśmy hotel o wielce znaczącej, w tym momencie, dla nas nazwie – „Victora”… Emocje poszły w zapomnienie, przestaliśmy warczeć. Jose Arcadio, mimo drżących ze zmęczenia łydek, mimo nosa i ust pełnych kurzu, podpartych zapałkami powiek nie był by sobą, gdyby nie wynegocjował dla nas lepszej ceny. Chwilę potem bez słowa padliśmy na łóżka. Ja dostałem łóżko duże, on małe, z prostej logicznej przyczyny – ja duży, on mniejszy – ale z komfortem spania nie miało to wiele wspólnego. Acha, zdobyliśmy się jeszcze na wysiłek aby włączyć wiatrak wiszący u sufitu. Nawet brak łożyska w wiekowej namiastce dzisiejszej klimatyzacji, skutkujące głośnym piszczeniem i terkotem śmigło nie przeszkadzało, by oddać się objęciom Morfeusza.
Wciąż nie widziałem żywej anakondy.
Rano pobudka, ogarnięcie komnaty wzrokiem. Nic dziwnego, że właściciel był bardzo elastyczny jeżeli chodzi o cenę pokoju. Oto, czego spodziewajcie się po pokoju, który kosztuje 75 boliwianów czyli jakieś 10 dolarów, niech nic, co napisałem poniżej,was nie dziwi :
- Ręczników białych frotte w kolorze popiołu ( trochę to przeczy sobie, ale to możliwe) i przezroczystości torebki foliowej ze względu na wieloletnie spranie.
- Metrażu około 5 mkw.
- Okna przy samym suficie z poprzecznymi prętami, które spełniają rolę kraty. Jakoś dziwnie przypominało to celę aresztu.
- Moskitiery o oczkach, które może by zatrzymały zbłąkaną kurę, która pomyliła wejście do kurnika z wejściem do pokoju i trudno jej się dziwić że mogła tak pomyśleć. Komary natomiast szturmowały na nas bez przeszkód.
- Łazienki ( tylko w pokoju o podwyższonym standardzie) w której na powierzchni 2 mkw zmieszczono kibel, bidet, umywalkę i nad tym wszystkim wiszący prysznic z elektrycznym podgrzewaniem wody w samej końcówce. To taka boliwijska specjalność. Świetnie działa, gdyż oprócz porannego budzika nastawionego w telefonie komórkowym klient hotelu biorąc prysznic otrzymuje elektrowstrząs lub serię elektrowstrząsów ( jak nie wykaże się refleksem i nie wyskoczy wcześniej spod strumienia wody), które to pozbawiają go resztek snu. To działa orzeźwiająco. Można mi wierzyć bo przetestowałem a raczej na mnie się to nie raz testowało.
- Zwisająco opadającego nad łóżkiem sufitu, który jest mieszanką słomy a raczej witek bambusa i jakiejś tam zaprawy. To wszystko pokryte jest ciężką, glinianą dachówką i dopóki nie zaśniesz to zastanawiasz się, czy się jutro obudzisz, a myśl ta powoduje, że zasnąć nie możesz, ale w końcu dajesz za wygraną.
- Współlokatorów, czyli ciężko pracujących malutkich mrówek. Klienta, który zabawiłby tutaj przez dłuższy czas pozbawiłyby ekwipunku wynosząc jego elementygo w małych cząsteczkach gdzieś pod podłogę.
- Wspomnianego wcześniej wiatraka. Zastanawiałem się przez trzy noce, czy jeśli w końcu spadnie, to dostanę łopatą w łeb, czy obetnie nogi fotografa.
- Cudownego klimatu starej kolonialnej osady z kolorowym ogrodem w środku i zadaszonej czerwoną dachówką restauracyjki pośród egzotycznych roślin z palmą w środku. Wokół patio kilku rozmieszczonych pokojów a od strony ulicy małego, wąskiego wejścia.
- Ręcznie robionych hamaków wiszących to tu, to tam. Zmęczony wędrowiec może sobie bimbać, spać, czytać etc.
- Właściciela, Eduardo, który gada dużo i ze wszystkimi . Doradza facetom, co jeść a czego nie, aby ( tu gest wiotkiego przedramienia w górę, który demonstruje patrone) być witalnym mówiąc kolokwialnie. Udowadniając działanie Yerba Mate, chodzi pomiędzy stolikami na rękach. Z pochodzenia Syryjczyk z zawodu lekarz, który przybył z Argentyny by prowadzić hotelik.
- Pani, która pierze w balii podrzucone brudne ubrania za dodatkowy 1 boliwian (jakieś 7 centów amerykańskich) od sztuki. Oczywiście, jeżeli to nie są gacie, gdyż w tym przypadku cena rośnie do trzech boliwianów.
- Rozchodzącego się zapachu przyrządzanych potraw, powodującego burczenie w brzuchu nawet tym najbardziej najedzonym
- I uśmiechów. Uśmiechów personelu, którym jest bliższa lub dalsza rodzina właściciela.
Aha! Zapomniałem jeszcze dodać, że golenie się ma dodatkową atrakcję. Trzeba stepować z nogi na nogę ponieważ szybko wyczuwają twoją obecność małe pijawki ( taka nasza chuda glizda) i powoli suną ku Twoim stopom wypełzając z kratki ściekowej. Oczywiście stoję w klapkach, ale robię uniki i zmyłki a ponieważ nie są zbyt szybkie, stepowanie przy goleniu do trudnych nie należy, tyle że pozacinać się można.
San Jose de Chiquitas jest typowym małym miasteczkiem boliwijskim tzn. całe życie kulturalno-towarzyskie toczy się na kwadratowym rynku z małym parkiem w środku i pomnikiem jakiegoś misjonarza lub pierwszego zarządcy czyt. kolonizatora. Nad całością góruje budynek zakonu jezuitów z 1724 roku oraz posterunek policji. Młodzieńcy jeżdżą chińskimi motocyklami, zabierają panie na przejażdżkę wokół rynku – dwa okrążenia, zmiana pasażerki. I tak do późnej nocy. Motocykl jest podstawowym środkiem komunikacji, jednocześnie środkiem antykoncepcyjnym. Dlaczego? Bo ogranicza populację rodziny do maksimum 4 osób. Mama Tata a pomiędzy nimi dzieci. Czasem zdarzy się, że mama trzyma na rękach trzecie dziecko, ale to odstępstwo od zasady 2+2. Po wielokrotnym zwiedzeniu miasteczka, kiedy to czekaliśmy na wszelkie pozwolenia na wjazd do Parku Narodowego Kaija (powierzchnia około 3.500.000 hektarów) wracaliśmy do hotelu, gdzie oddawałem się słodkiemu bimbaniu w hamaku. Prawdziwy hamak. Z tym znanym z Polski ma wspólne tylko to, że są zawieszone w dwóch punktach. Reszta to już przepaść, w sensie jakości bimbania. Hamaki boliwijskie mają to do siebie, że jak się ułożysz, tak leżysz. Głowa za nisko? Przesuwasz łokieć lekko w prawo, czy lewo, i już jest ok. Tyłek za nisko, to kolano lekko znowu przesuwasz w którąś stronę i już masz płasko. W zasadzie hamak układa się pod to, jak to ty chcesz leżeć a nie jak te, które znam z Polski, w których leżysz jak karp w siatce. Jego tajemnica polega szesnastu kotwiczeniach z każdej strony płachty, w której leżysz. Tak, że hamak reaguje na każdy twój ruch. Następnego dnia, w przedłużającym się oczekiwaniu na „klucz” do dżungli, postanawiamy wybrać się do miejsca zwanego Aguas Calientes, gdzie biją gorące źródła. Cudowne miejsce, cudowne uczucie i cudowna droga pomiędzy górami. Gorące, parne powietrze i gorąca woda w rzece dają niesamowite doznania. Zapuściłem się nawet na głębinę, ale stereotyp, że w każdej rzece, która jest, gdzieś tam, dopływem amazonki, musi pływać i pożerać ludzi anakonda, kajman lub stado głodnych piranii, powodował dyskomfort, powstrzymał od śmiałego przecinania lustra wody kraulem. Po trzech dniach spędzonych na eksploracji miejscowych barów dostajemy klucz oraz strażnika i ruszamy w drogę. Morze zieleni, zbiornik biosfery, zielona niedostępna ściana roślin i jedna, jedyna droga przecinająca to wszystko wzdłuż rurociągu „Transbolivian”. Po stu kilometrach zatrzymujemy się w dawnej bazie jego budowniczych. Stare, rozpadające się a raczej pożerane przez zieleń osiedle. Zarysy alejek, fragmenty stołówki, latarni, ogrodzenia. Roślinność, robactwo i płazy wdzierają się wszędzie. Dostaję pokoik numer 1, szturmuję go ze środkiem owadobójczym, nie chcę dzielić łóżka razem z żabkami, gekonami, mrówkami, karaluchami i komarami. Smród chemii wygania pełzającą, skaczącą i fruwającą czeredę na podwórko. W tym czasie Jose Arcadio Buendia biega to tu, to tam, łapie eksmitowaną przeze mnie faunę. Potem ustawia je do zdjęcia i kataloguje. Chodzę za nim razem, oglądam przez ramię, co tym razem fotografuje. Gdzieś nad głowa słyszę warkot dwusilnikowego samolotu. Dlaczego dwusilnikowego? Bo dźwięk jest równy, nieterkoczący. Odgłos jest już nad naszymi głowami a Jose nie podnosząc głowy gada, że to rój. Rój? Podnoszę głowę, pełen zaskoczenia, może strachu, na pewno niedowierzania. Czarna chmura wielkości ciężarówki przelatuje nad naszymi głowami o jakieś dziesięć metrów. Uff! To było, no własnie – Co to było, Jose? Pszczoły? Słuchajcie, mało się nie zesrałem ze strachu. Wieczorem idziemy do pobliskiej szopy szukać zwierzątek. Ja jestem ten od światła, on od fotografii. Wreszcie zobaczyłem tarantulę. Potem drugą i trzecią i w zasadzie po chwili nie mam już oporów, aby brać je do ręki, podziwiać doskonałość tego hydraulicznego mordercy. Dlaczego hydraulicznego? Bo, jak wyjaśnił mi jose Arcadio Buendia, każdy ruch tego pająka jest sterowany hydraulicznie. Pompuje i nóżka do przodu a za nią kolejne. Kły jadowe ma naprawdę imponujące Nie biega szybko, raczej dostojnie kroczy. Po krótkim, szybkim marszu, musi przystanąć aby uzupełnić ciśnienie. To taki uproszczony schemat działania tego robota. I jak się okazuje, nie atakuje człowieka, raczej unika z nim kontaktu. Kiedy ostrożnie się poruszasz w tych zaroślach i nie sprowokujesz do obrony jakiegoś zwierzęcia to nic ci nie grozi.
W szopie nie było żadnej, nawet niewielkiej anakondy.
Następnego dnia ruszyliśmy w głąb zielonej krainy, kolejne dwieście kilometrów jedyną drogą, która wiedzie wzdłuż wspomnianego rurociągu gazowego łączącego Santa Cruz z Brazylią. W zaroślach przesiedzieliśmy trzy dni. Zieleń, zieleń, zieleń, komary, mrówki a raczej MRÓWKI, pająki. Wszystko brzęczy, szeleści głośniej lub ciszej i te nieprawdopodobne cykady. Tu nie ma ciszy nigdy. Wszystko faluje, drży od dźwięku. Niestety, nadal nie widziałem ani jaguara ani pumy ani węża chociaż to obszary, na których występuje boa. Nad ranem tylko ślady pumy wokół domku. Stwierdziliśmy też brak jednego pancerza pancernika, który został wyjedzony przez jaguara. Zostawiliśmy aby się wysuszył gdyż były jeszcze resztki nieboraka w środku, ale nawet i to znalazło swojego nocnego amatora. Pośród tysięcy zielonych i niedostępnych hektarów dostaliśmy śniadanko, lunch i kolację. Szwedzki stół Jak to? Ano tak, że w pobliżu była baza a raczej przepompownia gazu. Klimatyzowana stołówka, kucharze w uniformach, telewizja satelitarna. Prywatne małe lotnisko. Taka wyspa na oceanie zieleni. Czuliśmy się jak w Ritz’u. To inna Boliwia… Po trzech dniach zarządzamy odwrót do San Jose de Chiquitos, znowu noc w hotelu Victoria ku uciesze wiecznie uśmiechniętego Eduardo. Nazajutrz droga „kurzowa” do Santa Cruz. Tragedia.
Nawet nie było tak źle. Wczorajsze opady deszczu spowodowały, że droga wprawdzie nie była usłana różami, ale upierdliwego kurzu, który oblepiał skórę kilka dni wcześniej, nie było. Ten czerwony pył pomieszany z potem tworzy delikatny pancerz na ciele. Santa Cruz de la Sierra – głośne miasto. Głośne i wartkie muzyką płynącą z samochodów, ulicznymi grajkami, brazylijskimi tancerzami czy boliwijskimi kwartetami grającymi na ludową nutę. Zabudowa parterowa, z zielonymi soczyście, niewielkimi parkami na każdym skwerku, z kolorową wielonarodową , sunącą bez ładu masą ludzką. Życie, muzyka, radość i nędza. Wieczorem z każdego lokalu dobiega muzyka. Pucybuty kładą się spać przykrywając się kartonami a pod głowę wkładają skrzynkę z pastami aby konkurencja nie podebrała – za daleko i za drogo, by wracać do domu albo, a może domów po prostu nie mają. Śmiech i rozpacz, co za świat. Rano musiałem sforsować trzy metrową bramę, aby dostać się do samochodu. Parking strzeżony, a jakże, a pan strażnik spał w najlepsze zamroczony liśćmi koki i alkoholu, nie mogłem go dobudzić. Poranek miasta jest dziwny. Cichy, ospały, budzący niepokój, jakby zaraz miało się stać coś niedobrego. Sklepikarze rozkładają straganiki. Śpiący pod kartonami pucybut już prawie gotowy do pracy. Człowiek z lukrowanymi na czerwono, pieczonymi jabłkami, pcha swój wózek na rynek odganiając muchy. Ulicą snują się europejskie kobiety po nocnych zabawach. Nie za ładne, przeważnie tęgie, niezgrabne. Wyglądają, jak zbezczeszczone, splądrowane mogiły. Białe jak duchy, przytroczone do partnerów resztkami alkoholu, brudne, wymęczone. Idą w towarzystwie ich indiańskich macho. Może to tylko wrażenie, moje, subiektywne. Bo pewnie są dowartościowane, w końcu spełnione, ktoś zobaczył ich kobiecość, kogoś zachwyciły, wzbudziły pożądanie, ktoś spowodował, że poczuły się kobietami kto wie, od jak dawna. Pewnie wiedzą, zdają sobie sprawę, na czym ta gra polega, ale życie jest jedno i nic nikomu do tego. Mimo wszystko, smutny to widok. Nazajutrz zostawimy to miasto radości i klęski, ruszamy do małej wsi Perereta, kolejne trzysta km.
O szóstej rano uzupełniliśmy paliwo – dużo by o nim mówić. Raz jest brązowe, innym razem żółte, czasem całkiem clear. Raz konzystencją przypomina olej, innym razem wodę a czasami potrafi taki czarny glut do zbiornika wskoczyć. Jestem pelen podziwu, że TD5 jeszcze pracuje i to calkiem nieźle, chociaż na czterech tysiącach metrów siły ją całkowicie opuszczają. Po ponad 10 godzinach docieramy na miejsce. Drogą, która prowadzi do konstytucyjnej stolicy Boliwii, miasta Sucre. Tak, tak, la paz nie jest żadną stolicą. Kamienie, kurz przeraźliwy, zero widoczności i wyłaniające się jak zjawy samochody. Infrastruktura drogowa jest absolutnie tragiczna, ale z drugiej strony, wszędzie gdzie dojadę czuję się odkrywcą. Miejsca, do których docieram, wywołują ekstazę. Dolna szczęka dynda na wysokości pasa. Jestem oszołomiony widokami. Spędzamy noc w warunkach najbardziej luksusowych, jak do tej pory. Chata należy do fundacji Armonia, służy jako baza wypadowo obserwacyjna bardzo rzadkiego gatunku papugi. Jesteśmy w dolinie, wokół wznoszą się stumetrowe ściany skał w których ptaki te mają gniazda. Z samego rana Jose Arcadio idzie w swoim mundurze na bezkrwawe polowanie, ja ruszam w przeciwnym kierunku, na szczyt, gdzie kiedyś znajdowała się forteca Inków. Niestety, pozostały z niej już dzisiaj tylko fragmenty kamiennych murów. Idąc w górę i podziwiając widoki nie zauważyłem, że nadepnąłbym małego grzechotnika. Przestraszyliśmy się razem, więc on wślizgnął się między kamienie murów obronnych a ja odskoczyłem w drugą stronę. Wreszcie spotkałem węża! Wprawdzie to nie sześciometrowa anakonda, ale niewielki grzechotnik też nie jest zły. Uprzedzano mnie, że w pewnym momencie zauważę polanę, że mam się wtedy mocno wpatrywać w ziemie. Szok! Znajduję kamienne groty strzał, fragmenty dzbanów i naczyń z ciekawymi zdobieniami z epoki jeszcze przedinkaskiej. Wokół niezwykła panorama, dywan zieleni ciagnie się po horyzont. Miejsce magiczne, miejsce niezwykłe, miejsce, gdzie pozostać chce się na zawsze. Kondory na wyciągnięcie ręki, papugi kolorowe jak tęcza, skały wyglądają jak poukładane na sobie warstwy tortu. Palmy, kaktusy, woda turkusowa. Jeśli tak wygląda raj, to już dzisiaj niech mnie tam zabierają, chociaż, z tego co wiem, raj raczej na mnie nie czeka. Mija dzień, Jose dalej przyczajony nad aparatem, ruszam do najbliższego miasteczka celem połączenia się z kontynentem europejskim. Oglądam się za siebie, nie patrzy, sprawdzam więc właściwości WRC Defendera na szutrowej drodze.Tuman kurzu za mną, boki w zakrętach, o tak!, krew buzuje w żyłach. Przed miasteczkiem wyhamowanie, w oparach wyprzedzającego mnie siłą bezwładności kurzu widzę ciemne, poprzecinane bruzdami starości, pracy i słońca, twarze tubylców. Ich wzrok jest beznamiętny, ale jakby zdziwiony, zaciekawiony. Podjeżdżam, wysiadam, kulturalnie witam się i prawie płynnym hiszpańskim ( tej kwestii uczyłem się całe piętnaście kilometrów) pytam, gdzie jest telefon. Wszyscy podnieśli ręce, wskazali miejsce, gdzie jakaś rodzina przebierała, pakowała do skrzynek pomidory. Podziękowałem, odprowadzony wzrokiem jak na smyczy dotarłem we wskazane miejsce, zacząłem dogadywać sprawę wykonania telefonu do Polski. Ja się uśmiechałem, oni się uśmiechali i tak jakoś, wspólnym uśmiechaniem, doszliśmy do porozumienia. Pani, dłonią w sosie wyciśniętym z pomidorów podała mi pomidorową słuchawkę na pomidorowym kablu, na pomidorowej klawiaturze sprawnie wycisnęła numer. Spod klawiszy, za każdym przyciśnięciem, wypływała czerwona maź. Potem się znowu się pouśmiechaliśmy, pomruczeliśmy, pomachaliśmy sobie, znowu w sportowym stylu i tym razem w koszuli pochlapanej pomidorowym sosem dotarłem do chaty.
Przejechaliśmy około trzech tysięcy kilometrów, co nieco zobaczyłem. Widziałem tutejsze lasy, góry, mokradła, miejsca nie zryte przez kohorty turystów. Miejsca, gdzie przed tysiącami lat żyli, walczyli i umierali Inkowie. Widziałem kondory, papugi, hydrauliczne pająki, pancerniki, ogromne motyle, grzechotnika i czerwone oczy kajmanów w mroku mokradeł. Widziałem Boliwijczyków żyjących w drodze, w kabinach swoich ciężarówek z całymi rodzinami. To tutejsza odmiana nomadów. Widziałem paprocie wielkości średniego wieżowca i liany o splocie i grubości liny okrętowej. Dowiedziałem się, że tu się nie mówi ile kilometrów zostało do przejechania, tylko – ile czasu będzie się jechać. Spotkałem czarownice o mętnym wzroku, wiedziały to i owo o moim życiu, nawet coś, czego jeszcze nie wiedziałem, a po powrocie okazało się prawdą. Widziałem niebo, nocą zupełnie inne, niż u nas. Widziałem wiele, ale oczywiście nie wszystko i to jest powód, by wrócić. A, no właśnie, w końcu zobaczyłem anakondę! Miała cztery metry, leżała na środku drogi, coś rozjechało ją kilka dni wcześniej. Boliwia to kraj bezpieczny, kraj ludzi udręczonych biedą, ale uśmiechniętych, życzliwych. Kraj stojący przed wielkimi przemianami, najazdem turystów, rozkwitem gospodarczym i rozwojem małych inwestorów w dziedzinach zarezerwowanych już gdzie indziej przez wielkie korporacje. Kraj jeszcze wielu tajemnic, dający każdemu szansę poczucia się odkrywcą i eksploratorem nieznanego.
Wpadnijcie tam, naprawdę warto.
Tekst i foto: Lech Duliński