Azja 2008 część 3
Sama odprawa graniczna przebiegła w miarę bezproblemowo. Tylko po stronie mongolskiej był mały problem spowodowany brakiem jakiegoś kwitka, ale gdy celnicy zauważyli, że wjeżdżaliśmy do Mongolii przez Taszantę, machnęli ręką i uśmiechnęli się z politowaniem.
Po rosyjskiej stronie odprawa odbyła się nadzwyczaj sprawnie. Przyczyniła się do tego zawarta parę minut wcześniej znajomość ze śliczną, czarnowłosą celniczką – Vierą. Zaciekawił ją nasz samochód. Z niekłamanym zdumieniem oglądała 12 numer WYPRAW 4×4 i zawartą w nim relację z poprzedniej wyprawy, po czym poprosiła o egzemplarz z dedykacją i autografami.
Ponownie jesteśmy w Rosji, ruszamy. Przed jednostką wojskową w Kyahcie spostrzegamy zaparkowanego żuka blaszaka – w całkiem dobrym stanie. Kierujemy się w stronę Ułan-Ude. Zjeżdżamy do jednej z przydrożnych wsi na pozy, najpopularniejszą potrawę w regionie.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Ułan Ude obserwujemy zaćmienie Słońca. Niestety tylko częściowe, jesteśmy zbyt daleko na wschód, aby zobaczyć całkowite. Ale pomimo tego jest co fotografować, niebo zmieniło kolor, wszystko wokół miało specyficzne barwy, przechodzące przez szybę samochodu światło jakby ulegało rozszczepieniu.
Mijamy Ułan Ude, jest już późno. Nocujemy nad Selengą.
Kilka metrów wyżej i kilkanaście dalej od nas ruchliwa droga M-55, kolejne kilka metrów dalej tory kolei transsyberyjskiej. Było głośno i trzęsło. Rano ruszamy w stronę Irkucka. Federalna M-55 to droga będąca wyzwaniem dla kierowców i ich samochodów. Długie, kręte i wąskie podjazdy, nadbajkalskie przełęcze, strome zjazdy. I tak przez 200 km. Najdotkliwiej trudności odczuwają kierowcy wielkich ciężarówek, na podjazdach ciągną za sobą warkocz czarnego dymu z ciężko pracujących silników, na zjazdach czuć zapach przegrzanych hamulców.
Do Irkucka docieramy wieczorem, więc traktujemy go tranzytowo. Kierujemy się w stronę Listwianki. Gdy docieramy do nadbajkalskiej miejscowości stwierdzamy, że od naszej poprzedniej wizyty wiele się tu zmieniło.
Dawniej rybacka osada, obecnie coraz droższy i bardziej luksusowy kurort. Chcemy wynająć nocleg – wszędzie brak miejsc lub ceny za pokój są bardzo wygórowane.
Nie ma gdzie rozbić namiotu, ostatecznie nocujemy w pawilonie przydrożnego baru. Rano spacer po Listwiance. Niestety pogoda nie dopisuje – pada, jest mgliście. Zakup kopconego omula i „cziburaków”. Część ekipy rusza w krótki rejs po Bajkale i Angarze. Wieczorem rozpoczynamy powrót do Irkucka. Szukając miejsca na nocleg zjeżdżamy w jedną z leśnych dróg. Po ok. 2 km docieramy do ukrytego w tajdze osiedla. Robiąc zakupy w tamtejszym sklepie spotykamy panią, która jak się po chwili okazało pochodzi z Polski i mieszka w tej osadzie. Zaprasza nas na noc do swojego domu. Wieczorem rozmowy nie mają końca. Mąż Polki – profesor geologii z Irkucka okazał się przesympatycznym człowiekiem, doskonale zorientowanym w historii i literaturze polskiej. Rano ponownie wróciliśmy do Irkucka. Głównym celem było zdobycie stempla meldunkowego na karcie migracyjnej. Grupa napotkanych Polaków poinformowała nas, że szkoda czasu i pieniędzy na oficjalną drogę, czyli wizytę w biurze migracyjnym. Prościej i szybciej podejść 100 m dalej do recepcji hotelu Angara. Tam rezyduje pani oficer z biura migracyjnego, która w ramach oficjalnej pracy – meldowania gości hotelu, uprawia własną działalność gospodarczą, przybijając urzędowe stempelki w zamian za równowartość ok. 30 zł od paszportu. Szybko i tanio, bez pytań, formularzy…
Ciekawostką jest, że w mieście, w którym istnieje fabryka jednych z najnowocześniejszych myśliwców świata z serii Su, na znacznej części obszaru brak kanalizacji i wodociągów. Wszędzie widać uliczne pompy, z których czerpią wodę ekipy sanitarek dowożących ją do szpitali.
Z Irkucka popędziliśmy do Wierszyny. Najpierw asfalty, nibyasfalty, wreszcie znana rdzawo błotnista, pełna głębokich kolein droga prowadząca do Wierszyny. Jesteśmy tu po raz dugi. Jest spokojnie, niemalże sennie. Zatrzymujemy auto obok domu polskiego. Wyciągamy się na trawie. Podchodzi do nas jakiś mężczyzna. -Wy Polaki, a ja Ruski. Ale my tu Ruski i Polaki razem żyjemy. Napijmy się. Mocna ruska wódka, pod papierosa i czekoladowego cukierka. Kilka razy butelka krąży z rak do rąk, pijemy wprost „z gwinta”. Trudno nam rozszyfrować intencje rozmówcy, stara się być serdeczny, poklepuje po ramieniu, zaprasza do picia, równocześnie uprzedza – Jak nie wypijesz, to dam w mordę. – W mordę nie dostaliśmy. Nocowaliśmy w domu polskim, skupiającym swą działalnością mieszkańców Wierszyny mówiących po polsku i przyznających się do polskich korzeni. Ciekawostką jest to, że są to potomkowie polskich dobrowolnych osadników, nie zesłańców. Spacerujemy po wsi, rozmawiamy z mieszkańcami, wypoczywamy nad rzeką Idą. Wokół typowa rosyjska zabudowa, jednak jest coś, co uważnemu obserwatorowi zwraca uwagę, że to nie do końca Rosja. Stojąc nad rzeką, patrzę w kierunku tajgi, z której wypływa. Na pytanie, co jest dalej w tamtym kierunku, otrzymuję odpowiedź – Nic, 2,5 tysiąca kilometrów tajgi. Nasza krótka wycieczka w kierunku tego „nic” trwa kilka godzin. Były rozmiękłe dukty, odcinek korytem rzeki, był spacer po obrzeżach tajgi. I były grzyby, setki, tysiące grzybów. W całym swoim życiu nie widziałem tyle grzybów, ile tu na kilkugodzinnym wypadzie.
Pojechaliśmy w głąb Buriacji. Kierunek – Olchon. Późnym wieczorem dotarliśmy do nabrzeża promu kursującego na Olchon. Po ponad czterogodzinnym oczekiwaniu wśród egipskich ciemności, przedzierając się przez chaos tworzony przez obsługę i kierowców oczekujących samochodów, wjeżdżamy na prom.
Zderzak w zderzak, upchnięci jak śledzie w beczce. Po dwudziestoparo minutowym rejsie wjeżdżamy na brzeg świętej wyspy szamanizmu. Dwa lata temu dotarła tu cywilizacja w postaci energii elektrycznej. Zgodnie z najlepszymi wzorcami komunistycznymi, swój technologiczny postęp zaakcentowano na tej wspaniałej i dotychczas mało skażonej ziemi szeregiem błyszczących kratownic słupów wysokiego napięcia. Na otwartej przestrzeni Olchonu są one przykrym zgrzytem – dewastują krajobraz. Ponownie Bajkał otoczył nas wilgocią i sztormem. Głównym duktem olchońskiej osady płynęły strumienie wody. Po zakamarkach włóczyły się zmoknięte bezpańskie psy. Postanowiliśmy znaleźć Internet. O, jest nawet urząd pocztowy. I podobno jest Internet. Po ponadgodzinnych próbach nawiązania łączności zrezygnowaliśmy. A panienka z okienka zażądała od nas równowartość 75 zł.
Następnego dnia, po nocy spędzonej nad jedną z zatok, podczas porannej krzątaniny zauważyliśmy kilkaset metrów dalej osobowy samochód. Kilka osób próbowało wydobyć go z piaszczystej plaży. Szybka decyzja – pomożemy. Linka holownicza, 4×4, blokada, wyjechaliśmy. Rosjanie serdecznie podziękowali, pożegnaliśmy się. Podczas załadunku sprzętu zobaczyliśmy cieknący olej z tylnego mostu. Bliższe oględziny pozwoliły stwierdzić, że w obudowie mamy kilka pęknięć. Cóż, stary trik. Wyjąć półosie, zdemontować wał, przedni napęd pociągnie nas do Irkucka. Najpierw trzeba było się dostać ponownie na stały ląd. Przed nami kolejnych godzin oczekiwania na przeprawę promową. Beznadzieję oczekiwania zapełniamy wycieczką na okoliczne skały. Roztacza się stąd piękny widok na Bajkał i jego zatoki. Realizujemy kolejną sesję fotograficzną. Tuż przed wjazdem na prom dowiadujemy się, że jednostka uległa awarii. Chwila zamieszania, później dwóch marynarzy promu uruchomiło mały holowniczek i popłynęło na drugą stronę po jakieś narzędzia. Powrót marynarzy, naprawa trwały kolejne dwie godziny. Wtajemniczeni twierdzili, że to planowa awaria – sposób na nadgodziny. Wreszcie pojechaliśmy. Przy pomniku jeźdźca na koniu, stojącym na granicy Autonomicznego Obwodu Buriackiego, zatrzymaliśmy się w środku nocy na krótki odpoczynek. O świcie wyruszyliśmy dalej do Irkucka. W Irkucku byliśmy już umówieni z Borysem, poznanym w Listwiance. Mały, energiczny człowieczek, kierowca „chińskiego mercedesa” – mikrobusu. Jak sam się reklamuje – „wasz sputnik w Irkucku”. Człowiek, który wie co, gdzie i jak. Doprowadza nas do warsztatu swojego kolegi. Tu korzystamy z miejsca i narzędzi, głównie półautomatu spawalniczego. Jak się okazało, jedna ze śrub trzymających talerz dyferencjału z niewiadomego powodu wykręciła się. W trakcie pracy przekładni śruba spowodowała kilka pęknięć w obudowie. Wspólnie z Borysem zdobyliśmy nowe śruby, pęknięcia zaspawaliśmy. Nasza maszyna wróciła do zdrowia.
Z Irkucka pojechaliśmy w stronę Krasnojarska. Do domu, do Tczewa jeszcze ponad 8 tysięcy kilometrów. By zyskać na czasie, zdecydowaliśmy się na jazdę nocą. Trasa M-53 łącząca Irkuck i Nowosybirsk na niektórych swoich odcinkach przypomina tor offroadowy. Zdarzały się odcinki przeorane koleinami i poprzecznymi zwałami zastygłego błota sięgającymi 60-70 cm. I jak tu narzekać na polskie drogi?
Egzotyczne w swym klimacie handlowym przydrożne parkingi, spotykane co kilkaset kilometrów, są jak oazy na pustyni.
To wielkie kompleksy handlowe i gastronomiczne posadowione w różnej maści budach i szałasach, namiotach lub na świeżym powietrzu. Wszędzie gwar, krzyk. Kurz spod kół ciężarówek, smród spalin miesza się ze smakowitym zapachem szaszłyków, kawy. To wszystko doprawione wielojęzycznym gwarem.
Kolejne przeloty z miasta do miasta. Mimo, że za nami 10 tysięcy kilometrów tej wyprawy, nadal drogowskazy robią wrażenie: do miasta X 940 km. Tajga, podmokłe ugory, czasem dziesiątkami kilometrów wzdłuż drogi, na kilometr szeroko ciągną się pola uprawne, po których suną gigantyczne kombajny. Trzeciego dnia podróży z Irkucka zabieramy autostopowicza. Siergiej ma około 30 lat, wraca z wakacji w Ałtaju do domu w Petersburgu. Życie pokaże, że pojedzie z nami 6 dni.
Z Nowosybirska droga na zachód jest właściwie tylko jedna – do Omska. Wracamy więc „po śladach”. Dopiero ok. 200 km za Omskiem kierujemy się bardziej na południe, wyznaczamy sobie nową trasę.
Ural przekraczamy inną drogą niż w drodze na wschód. Jest ciężej. Długie, męczące podjazdy. A jeszcze bardziej męczą pełznące i dymiące kamazy, tamujące ruch.
Docieramy do Samary. Postanawiamy zjechać z głównej drogi i zobaczyć miasto. Stara zabytkowa zabudowa w opłakanym stanie. Niegdyś piękne, finezyjne budynki, dziś dotknięte upływem czasu i brakiem gospodarskiej ręki. Miejscami widać symptomy przywracania świetności. Okolice bulwaru na Wołgą to wielki plac budowy. Na rzece cumują olbrzymie wycieczkowce. Ruch większy niż w naszych portach morskich. Dziesiątki mniejszych i większych jednostek pasażerskich, towarowych, sportowych.
Dalej była Penza i Tambow – jeden z największych garnizonów pancernych w Rosji. W drodze do Kurska przejeżdżaliśmy przez Woroneż. Tu wysiadł Siergiej, by skierować się na północ. My dalej na zachód. W Kursku byliśmy dzień przed obchodami 65. rocznicy największej w historii świata bitwy pancernej. Tuż obok łuku triumfalnego i gigantycznego pomnika marszałka Żukowa, nieopodal trybuny honorowej, stały szeregi nowiutkich, błyszczących ład. Setki tych samochodów przeznaczone były dla weteranów, których zaproszono na uroczystości.
Podróż z Kurska do granicy rosyjsko-ukraińskiej zapisała się w naszej pamięci zapachem dymu, widokiem ognia i pogorzelisk. Dziesiątki wielohektarowych pożarów, trawiących dniem i nocą pola, łąki i lasy. Tego dnia długo wybieraliśmy miejsce na nocleg, analizując uwarunkowania terenu i kierunki wiatru, by nie dać się zaskoczyć w czasie snu.
Na granicy rosyjski oficer imigracyjny długo i wnikliwie wypytywał o szczegóły pobytu w Irkucku, wrażenia z hotelu. Wreszcie stwierdził, że Polacy i Rosjanie są braćmi i musimy wypić. Równocześnie dał do zrozumienia, że wypijemy naszą wódkę, w zamian za co dostaniemy jego aprobatę na dokumentach wyjazdowych. Wypiliśmy za braterską przyjaźń Słowian. Kawałek dalej Ukraińcy, na widok polskich paszportów stwierdzili, że teraz, to już jesteśmy prawie w domu. Obraliśmy kierunek na Kijów. Drogi lepsze niż w Rosji, kultura kierowców o niebo lepsza niż w Rosji. Przez Kijów przejechaliśmy z pewnymi problemami. Stolica Ukrainy gościła jakąś delegację zagraniczną. Objazdy, policja, zamieszanie. Dalej był Lwów. Przepiękne miasto z niesamowitym klimatem. Kilka godzin spędzonych w centrum, spacer po Placu Wolności. Później kilkanaście kilometrów po mieście – krótki rekonesans.
Czas ponaglał, więc pojechaliśmy dalej. Obowiązkowym punktem programu była Libochora. Śliczna, romantyczna wieś, ciągnąca się w kilkunastokilometrowej dolinie. Przyjaźni ludzie, sielskie, anielskie klimaty. Odwiedzamy Libochorę po roku. Z niepokojem dostrzegamy pewne zmiany. No cóż, życie idzie do przodu, ludzie chcą żyć wygodniej, jednak z punktu widzenia nas, turystów zmiany są na gorsze. Docieramy do ostatniego zabudowania. Dalej już tylko bukowy las i połonina. Gospodarze witają nas jak rodzinę. Rano żegnamy się, obiecując odwiedziny za rok. Mamy nadzieję, że następna wizyta nas nie rozczaruje, że znowu zobaczymy stare chaty skąpane w gąszczu kwiatów, jabłonie ciężkie od owoców, że otuli nas znowu zapach schnącego siana. Tymczasem powoli, z nurtem potoku płynącego drogą, jedziemy w dół wsi. W domu okaże się, że w trakcie tego przejazdu zrobiliśmy 550 fotografii. Zatrzymaliśmy w kadrze unikatową architekturę, klimat i umykające piękno tej doliny. Ponad 120 fotografii z tej sesji prezentujemy na naszej stronie (www.bradziaga.pl).
Użhorod to ostatni etap na Ukrainie. Kilkaset metrów przez przejściem granicznym tankujemy do bólu. Jest jeszcze tanio.
W owym czasie w Unii paliwo kosztuje dwa razy drożej. Mając blisko 270 litrów paliwa stajemy w kolejce do odprawy celnej. Grzecznie, profesjonalnie. Słowacy, podobnie jak Ukraińcy, pro forma oglądają samochód, każą otworzyć drzwi. Słysząc, że wracamy z Mongolii pytają, czy mamy „dragi”. Nasze zapewnienie, że nie, kwitują krótkim „OK.” Witamy w Unii Europejskiej. Teraz przed nami ok. 200 km przez Słowację. Serpentyny przecinające górzysty teren. Jedziemy nocą. Około 1.00 jesteśmy w Piwnicznej nad Popradem.
Rano kierujemy się na Warszawę. Jeszcze na Ukrainie, trakcie rozmowy telefonicznej z Michałem, dostaliśmy zaproszenie na zlot do miejscowości Wilczogęby. Tam właściciele Toyot wyznaczyli sobie spotkanie. Co prawda w naszym aucie nie mamy nawet wentylków z Toyoty, jednak zaproszenie przyjęliśmy. Na miejsce zlotu dojechaliśmy późnym wieczorem. Było kilku znajomych, większość to nowe twarze. Wszyscy powitali nas z dużym entuzjazmem. Poczuliśmy, że jesteśmy wśród swoich. Do późnych godzin nocnych były rozmowy i opowieści przy ognisku.
Przed nami jeszcze blisko 400 km do domu. Do domu docieramy bez problemów. Podobnie jak w chwili wyjazdu, tak i po powrocie spotykamy grono znajomych i kilku oficjeli. Jest też grupka czytelników Dziennika Bałtyckiego, którzy śledzili relacje z naszej podróży. W Tczewie samochód wzbudza wielkie zainteresowanie, podobnie jak na całej trasie. Lakier przykurzony rdzawym, jeszcze mongolskim kurzem, na ekranie GPS 18388 kilometrów.