Azja 2008 część 2
Przerwa obiadowa trwała blisko dwie godziny. Po jej zakończeniu wypoczęci i pełni energii pracownicy rosyjskiej obsługi granicznej skutecznie utrudniali odprawę.
Również nam. Odprawa celna przebiegła w miarę bezproblemowo. Nie musieliśmy nawet wyciągać wszystkich bagaży. Ale podczas odprawy paszportowej pojawił się problem. Pani prowadząca kontrolę dokumentów przejrzała paszporty, po czym skierowała nas do tajemniczego pokoju nr 12. Tam okazało się, że na naszych karteczkach migracyjnych brakuje stempli ze specjalnych urzędów. A mówiono nam, że podobno już nie ma obowiązku ich posiadania. Pan wyjął stos papierów, ustaw, przepisów i prawie krzycząc przekonywał nas, jak wielkie popełniliśmy przestępstwo. Skończyło się na karze w wysokości ok. 4000 rubli, którą to kwotę pan schował do kieszeni, nie wydając żadnego pokwitowania. Po wszystkim powiedział, że jak chcemy, to możemy odwoływać się do sądu, bo on jest pewny swoich racji. Później szybka kontrola paszportowa, jeszcze jeden szlaban i oficjalnie opuszczamy terytorium Federacji Rosyjskiej. Chyba. Wjeżdżamy na pas ziemi niczyjej, na której żyją tylko duże susły chowające się na nasz widok do nor. Droga wspina się coraz bardziej. Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do przełęczy. Drewniana buda, jeszcze jeden szlaban, brama. Kolejna kontrola dokumentów. Zapory otwierają się. Więc to właśnie teraz wyjeżdżamy z Rosji. Mijamy słupki graniczne, jesteśmy w Mongolii! Kończy się asfalt, szutrowa droga prowadzi w dół. Po kilku kilometrach docieramy do mongolskiego przejścia granicznego.
Pierwszy ciekawy „akcent” to obowiązkowa dezynfekcja kół w niecce wypełnionej resztkami kwitnącej wody i błotem. Oczywiście płatna – 80 rubli.
Pani zajmująca się ową dezynfekcją wystawiła specjalny kwitek, poświadczający „czystość” samochodu, po czym zaproponowała swoją pomoc w wypełnianiu karteczek migracyjnych niezbędnych w trakcie odprawy. Numer wizy z jednego paszportu, numer paszportu z drugiego – „to i tak nieważne” – powiedziała, gdy delikatnie zwróciliśmy jej uwagę, że chyba się pomyliła. Następnie dojechaliśmy do bramy, gdzie stała pani funkcjonariusz straży granicznej. Z uśmiechem, poprawnym rosyjskim, poinformowała, że mamy podjechać pod terminal i tam dokonać czynności odprawowych.
Budynek o europejskich „zapędach”. Podróżnych oprócz nas – jak na lekarstwo. Kierujemy się od okienka do okienka. Wąska specjalizacja – w każdym okienku kasują nas za inną czynność. W końcu docieramy do stanowiska, w którym skośnooki facet błyszczący złotymi szamerunkami na mundurze próbuje rozszyfrować nasz dowód rejestracyjny. W związku z tym, że wczoraj była niedziela i wszyscy szanujący się Mongołowie wypoczywali, od naszego oficera nie można było wymagać pełnej koncentracji, zwłaszcza w sytuacji, gdy ugaszenie posuchy w gardle było celem nadrzędnym. Po kilku minutach jego rozdygotane ręce rzucają na biurko nasz „tech pasport”. Niższa rangą (mniej złota na mundurze) z benedyktyńską cierpliwością ustala dane naszego pojazdu. Wypełnia stos druczków, przyjmuje odpowiednią opłatę. W końcu pada sakramentalne „Witamy w Mongolii”. Gdy już mieliśmy wsiadać do samochodu, podeszła do nas jedna z celniczek i zaproponowała wymianę waluty. Zaoferowany przez nią przelicznik był całkiem uczciwy. Transakcja odbyła się publicznie, w obecności pozostałych funkcjonariuszy przejścia granicznego. Ruszyliśmy. Sto metrów dalej kolejna budka i szlaban i prześliczna dziewczyna w wojskowym mundurze. Jeszcze raz sprawdzanie paszportów, wszystko OK., dziewczyna zasalutowała, odjechaliśmy. Kilkadziesiąt metrów dalej w walącym się murowanym budyneczku znaleźliśmy punkt sprzedaży ubezpieczeń komunikacyjnych. Za 20 dkg banknotów nabyliśmy polisę, która, jak się później okazało, i tak do niczego nie służy. Jesteśmy w Mongolii. Wokół kilka bud, gruz, grupki brudnych dzieci. Przy drodze wielka tablica, z której wnioskujemy, że znajdujemy się na głównej magistrali drogowej wschód-zachód. Kilometr za przejściem, na szutrowym szlaku, który na mapie oznaczony jest czerwonym kolorem, dostrzegamy rozkładającą się padlinę krowy. Kilkaset metrów dalej kolejne. Droga staje się coraz mniej komfortowa – pralka wybita w szutrze ogranicza prędkość do kilkunastu kilometrów na godzinę. Szybko znajdujemy alternatywne szlaki w stepie ciągnącym się w górzystej kotlinie. Docieramy do … właściwie nie wiadomo, jak to określić. Zamieszkałe wysypisko śmieci, osada z Mad-Maxa? Pordzewiałe, wykrzywione drogowskazy, które wskazują drogę do nikąd, jakieś ruiny budynków, gruzowiska, dziesiątki krzyżujących się ścieżek, budy otoczone parkanami, plątanina kabli na słupach. Setki dzieciaków wybiegających pod koła, wrzeszczących, na coś pokazujących. Po kilkakrotnym przejechaniu wzdłuż i wszerz całej osady, napotkany Mongoł, deklarujący znajomość rosyjskiego, która wyczerpała się już po kilkunastu słowach, na migi wskazuje nam orientacyjny kierunek. Po mniej więcej kilometrze, pozornie wyraźny ślad tonie w kilkudziesięciohektarowym rozlewisku. Dwa napędy, MT-ki trochę pogrzebały – przejechaliśmy. Po kilkudziesięciu minutach zaczęliśmy się wspinać. Szlak bardziej przypominał ścieżkę dla zwierząt jucznych niż drogę krajową. Stromizna i przechyły boczne co chwilę graniczące ze „złapaniem boka” podniosły nam tętno. Nasze 5 cylindrów poprzez zredukowaną jedynkę kręciło czterema kołami, wpychając na przełęcz blisko 4 tony. Zrobiło się bardzo szaro i nieprzyjemnie. Nagle jakieś 200m nad nami zobaczyliśmy światełka ciężarówki.
Skoro on tam wjechał, my też wjedziemy. I wjechaliśmy.
Kilka minut przerwy przy kopcu owoo i na łeb, na szyję w dół. Szuter, błoto i nagle, bez jakiegokolwiek uzasadnienia, bez sensu i logiki, piękny asfalt. Nocujemy w stepie.
Rano docieramy do pierwszego mongolskiego miasta, odpowiadającego rangą naszym miastom wojewódzkim. Kilka ulic, bank, kilka stacji benzynowych. Brud, nędza, nijakość. Po wymianie 350 dolarów na mongolskie tugriki otrzymaliśmy kwotę, która z trudem mieściła się w kieszeni. Po zatankowaniu i uzupełnieniu zapasów udało nam się znaleźć drogę prowadzącą do następnego miasta, odległego o kilkaset kilometrów. Wkrótce spotykamy parę Rosjan z Samary podróżujących Africą Twin. Ich celem jest Ułan Batar. Przez jakiś czas jedziemy wzajemnie się wyprzedzając. Droga znów się wspina, my zauważamy w dole wąwóz z malowniczym potoczkiem. Zjeżdżamy do niego, krótka sesja zdjęciowa, postanawiamy wyjechać z powrotem na drogę. Wyjazd jest na tyle stromy, że na jedynce zabrakło mocy. Nieporozumienie między kierowcą i pilotem – zapięcie przedniego napędu, reduktora i do przodu. Ale tylko kawałek. Nagle huk i zaczynamy się cofać. Po chwili szybka diagnoza – wybuchł tylny most. Okazało się, że nie były zapięte sprzęgiełka przednich piast i cała moc trafiła na tylną oś. Zapinamy sprzęgiełka, powoli ruszamy. Dalsze stuki i trzaski w obudowie tylnego mostu pozwalają sprecyzować przedmiot awarii – najprawdopodobniej wykruszyły się zęby przekładni głównej. Kilkadziesiąt metrów dalej przy pomocy narzędzi NEO wykręcamy tylny wał i półośki. Próbujemy mniej więcej określić swoje położenie na mapie. Z obliczeń wynika, że do Hovd, następnego miasta, jest jeszcze ok. 150 kilometrów. Potwierdza to napotkany motocyklista, posługujący się szczątkowym rosyjskim. Szybka decyzja – jedziemy do Hovd! Wysokie przełęcze, brak mostów, droga wypłukana okresowymi potokami, błotniste rozlewiska – jak się później okazało, był to najtrudniejszy odcinek trasy wycieczki przez Mongolię. Przedni napęd mozolnie ciągnie naszą maszynę. Chwilami kręcimy kierownicą na cztery ręce. Cała moc silnika przekazywana przez zredukowaną jedynkę wbrew poleceniom kierownicy prostuje koła. Niektóre zakręty, pozornie łatwe, bierzemy na dwa, trzy razy. Na jednej z przełęczy szlak przecina grząskie rozlewisko kwitnące zielenią. Kilkadziesiąt metrów od nas dostrzegliśmy parę gniazdujących łabędzi krzykliwych.
Około 23.30 zatrzymaliśmy się skraju płaskowyżu. Naszych uszu dobiegł dziwny szum. Rzeka? Skąd tu rzeka, w dodatku tak wzburzona?
Ruszyliśmy. Na horyzoncie, kilka kilometrów przed nami, dostrzegliśmy kilka czerwonych świateł. Ruszyliśmy w ich kierunku. Po przejechaniu kolejnych kilkuset metrów naszym oczom ukazał się złowrogi widok. Pokruszone, zepchnięte na stos bloki betonu, a wokół kaskady pienistej wody. – Był most, mostu nie ma. Prawdopodobnie gdzieś w górach padało. Most, przed którego resztkami staliśmy, zniknął tuż przed naszym przyjazdem. Postanowiliśmy zanocować w samochodzie. Po krótkim czasie mieliśmy towarzystwo jeszcze kilku pojazdów. Trzy ziły i jeden hyundai. Po ok. dwugodzinnej drzemce obudziło nas dudnienie silników. To ziły zdecydowały się na przeprawę. Brodząc w ponadmetrowej wodzie, dotarły na brzeg. Drzemaliśmy dalej. Nagle obudziło nas stukanie w szybę samochodu. Obok stała skośnooka postać i piskliwym głosem, wymachując rękami, próbowała nam coś oznajmić. Po włączeniu reflektorów zrozumieliśmy. Kanarkowożółty hyundai, błyszczący chromami, świecący błękitnym diodami z rury wydechowej, stał na środku rzeki. Cóż było robić. Dysponując tylko jednym napędem podjechaliśmy ostrożnie do brzegu. Dwadzieścia parę metrów stalowej linki zaczęło nawijać się na bęben Monthany.
Pół godziny później, gdy woda jeszcze bardziej opadła, pojechaliśmy do Hovd. Rano nasz hyundai – driver zaprowadził nas centrum handlowego. Plac otoczony kilkudziesięcioma kontenerami, kałuże wody, bezpańskie psy, tłumy ludzi. Tu można kupić prawie wszystko, co potrzebne do samochodów spotykanych w Mongolii. W kontenerach – sklepach części, akcesoria, bajery do tuningu. Kupiliśmy nasz wymarzony talerz i atak. Przed sklepem rozpoczęliśmy wymianę. Tłumy gapiów bezceremonialnie odpychały nas od demontowanych elementów i narzędzi. Z dużym zainteresowaniem i zdziwieniem oglądano nasz tylny most. Niby znajomy – uaz, a jednak jakiś inny. Hamulce tarczowe, no i coś, co wzbudzało największe zainteresowanie – blokada mechanizmu różnicowego. Nasze narzędzia NEO trafiały do dziesiątek rąk. Oglądano, oceniano, podawano z rąk do rąk, jednak wszystkie narzędzia wróciły z powrotem do nas. Duże zainteresowanie wzbudził szczelinomierz. Z pewną dozą niezrozumienia przyglądano nam się, gdy za pomocą podkładek dystansowych ustalaliśmy położenie kosza satelitów. Wieczorem pojechaliśmy na nocleg do jurty, która była własnością właściciela sklepu. Spało się wspaniale. Rano obudził nas rasowy pomruk. To właściciel przyjechał swoim Land Cruiserem.
Maszyna sprawna, pędzimy dalej w step.
Mijamy stada. Krowy, owce, kozy, konie, gdzieniegdzie wielbłądy. Kiedyś puściliśmy się za stadem ‘garbusów’, przy blisko 60 km/h zrobiły unik w lewo i znowu nas zgubiły. Mijamy bajkowe krajobrazy. Skalne kopce zasiedlone przez kolonie jakichś gryzoni. Uboga roślinność porasta skalistą glebę. Czasem mkniemy przez odcinki skalnej pustyni. W pewnym momencie zafascynowani widokami zboczyliśmy z „czerwonej drogi”. Po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na obszarze pustynnym. W dali w słońcu dostrzegliśmy tuman kurzu. Po chwili przybrał on kształt małej trąby powietrznej. Była kolejna atrakcja – mała burza piaskowa. Jadąc dalej ponownie wjechaliśmy w step, w którym dostrzegliśmy bezładnie rozrzucone kopce kamienne i bardzo prymitywne nagrobki. Cmentarzysko rozciągało się na obszarze ok. 2 ha. Wokół pustka. Gdzieniegdzie walające się ludzkie piszczele i czaszki.
Dalej jadąc trafiliśmy w dolinę otoczoną różnobarwnymi skałami. Pierwotność krajobrazu i brak śladów ludzkiego bytowania ugruntowały nas w przekonaniu, że właściwie nic niezwykłego by się nie stało, gdyby na drodze stanął nam dinozaur. Czas było wracać na szlak. Kilka godzin jazdy na orientację – czytaj wyczucie. Przedarliśmy się przez kilkadziesiąt kilometrów terenu bardziej nadającego się do jazdy z napędem na 4 łapy, niż na 4 koła. Kilka obłoczków kurzu na horyzoncie ciągnących się za pojazdami utwierdziło nas w przekonaniu, że wróciliśmy na szlak. Mijaliśmy rozrzucone przy szlaku osady bud, szałasów, jurt. Wokół panował potworny brud. Siedzące przed budami Mongołki wymownymi gestami zapraszały do środka, proponując także herbatę i strawę. Z różnych względów jakoś nie odważyliśmy się zajrzeć do tych przybytków.
Wspinamy się na kolejną przełęcz. Kilkaset metrów przed szczytem dostrzegamy stojącego na drodze ziła z przyczepą. Kilku Mongołów żywo debatuje nad otwartą maską, jeden ręczną pompką próbuje podać paliwo do gaźnika, drugi usiłuje uruchomić silnik przy pomocy korby. My szybko wnioskujemy, że najprawdopodobniej uszkodzeniu uległa pompa paliwa. Wstrzykujemy do gaźnika sporą dawkę „samostartu”. Zebrani wokół Mongołowie najwyraźniej liczyli na to, że ten „cudowny środek” spowoduje, że silnik ruszy sam, bez rozrusznika lub korby.
Na przełęczy zatrzymujemy się przy kolejnym kopcu owoo. Wielka hałda kamieni, kolorowe wstęgi modlitewne. U stóp kopca ofiarne dary: drobne monety, banknoty, papierosy, puste butelki, cukierki. Przy niektórych kopcach leżą również kule inwalidzkie. Spotykamy też w różnych miejscach, czasem bardzo dziwnych, np. na środku drogi, małe kopczyki ustawione z kilku kamieni. To podziękowanie za sprawnie naprawione koło, szybkie usunięcie awarii samochodu w stepie.
Podczas przejazdu przez Mongolię długości blisko 2000 km, napotkaliśmy tylko jedną naprawdę czystą rzeczkę, płynącą z pobliskich gór. Pozostałych kilka w naszym odczuciu nie zachęcało barwą i zapachem do kąpieli.
Wodę pitną butelkowaną kupowaliśmy w mijanych miastach, starając się utrzymać zapas w granicach 40-65 litrów. W sklepach można dostać niezbędną żywność. Hitem spożywczym są polskie ogórki konserwowe, polska czekolada tańsza, niż w Polsce, soki owocowe, dżemy. Ciekawostką jest to, że w mongolskich sklepach rozróżnia się towary chińskie, rosyjskie. Pozostałe, w tym produkty polskie, opatrzone są karteczkami z napisem informującym, że jest to produkt amerykański.
W Bayanhongor usiłujemy znaleźć warsztat, mechanika, a właściwie spawarkę. Wśród skupiska bud, jurt i prymitywnych domostw odnajdujemy wreszcie warsztat blacharski. Trudno powiedzieć, czy jest to właściwe określenie dla małego placyku oddzielonego od reszty świata walącym się płotem. W szczątkach pogniecionego uaza dwóch Mongołów za pomocą kawałka szyny kolejowej, młotka i kawałka pręta zbrojeniowego próbowało prostować elementy karoserii. Czasem ten finezyjny park narzędziowy wspomagany był równie wyrafinowanym narzędziem – kamieniem – otoczakiem. Kilkoma gestami, wspomagając się papierosami, demonstrując nasz urwany amortyzator i miejsce w ramie, gdzie powinien on trafić, przekazaliśmy informację na temat naszych potrzeb technicznych. Po chwili mechanicy przynieśli coś, co miało być spawarką. Dali nam jednak do zrozumienia, że oni nie potrafią spawać. Taki problem, to nie problem. Po kilkunastu minutach amortyzator był na miejscu. Za wynajem spawarki zapłaciliśmy bajońską sumę tugrików – równowartość kilkunastu złotych. I ruszyliśmy dalej. Nagle przed nami szlabany i budka. „Panienka z okienka” zażądała od nas opłaty za korzystanie z drogi. W przeliczeniu ok. 1,20 zł. Ruszyliśmy przyzwoitym asfaltem. Zapadał zmrok. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po przejechaniu kilkuset metrów w owym asfalcie pojawiły się 30 cm głębokości wyrwy, a po kolejnych kilkuset metrach asfalt znikł.
Ułan Batar to właściwie miasto – państwo, w którym mieszka blisko połowa całej trzymilionowej społeczności Mongołów.
Wjeżdżając w kotlinę, w której rozpełzło się to miasto domów, bud, szałasów, jurt, wszelkiej maści magazynów, składów, zbiorników, można dostrzec na małym płaskowyżu górującym nad miastem rozciągające się lotnisko. Poniżej obszar zaplecza technicznego miasta – bocznice kolejowe, terminale kontenerowe, składowiska złomu.
Ruch drogowy w Ułan Batar zdaje się być nieokiełznany żadnymi prawami. Wszyscy jeżdżą jak chcą i gdzie chcą, najszybciej przemieszczają się ci, którzy mają najgłośniejszy klakson. Szybko zrozumieliśmy to prawidło i z dobrym skutkiem wykorzystywaliśmy obydwa źródła donośnego dźwięku, w które wyposażony jest nasz samochód. Na ulicach panuje kompletny bałagan, nikt nie respektuje sygnałów wydawanych przez policjantów, karetki pogotowia daremnie błyskają swoimi zielonym kogutami, autobusy dymią. Na każdym kroku można dostrzec prowizoryczne myjnie samochodowe. Jest to prymitywna pompa zasilana energią elektryczną poprzez kilkudziesięciometrowy przedłużacz z pobliskiego słupa lub domostwa. Kawał węża gumowego i obowiązkowo beczka, do której wodę dostarcza się nosząc ją wiadrami.
Z dużą ulgą opuściliśmy ten drogowy chaos i pomknęliśmy w kierunku granicy z Rosją. Postanowiliśmy jechać nocą. Jest to duże wyzwanie. Szanujący się mongolski kierowca, jadąc nocą, włącza wszelkie dostępne w jego pojeździe, łącznie z plejadą różnokolorowych diodek. Czasem zastępują one – te diodki – żarówki w reflektorach drogowych. Hitem są chromowane halogeny przeciwmgielne koloru żółtego umieszczone na dachu. Na próżno próbowaliśmy błyskami swoich reflektorów nakłonić nadjeżdżających z przeciwka do „skrócenia” świateł. W pewnym momencie dostrzegliśmy jakieś zamieszanie, błyski świateł awaryjnych, tłum ludzi. Na sypkim, stromym poboczu, na granicy „boka”, stała półciężarówka, podtrzymywana przez kilkunastu mężczyzn głośno krzyczących i gestykulujących. Poszła w ruch nasza wyciągarka. Pomimo zastosowania bloczka, półciężarówka nie drgnęła, za to nasz prawie czterotonowy pojazd, pomimo zblokowania hamulców i klinów pod kołami przesuwał się po asfalcie. Po chwili podjechała duża ciężarówka, lecz roztropna gromadka nie dysponowała żadną liną holowniczą. Zmieniliśmy pozycję, asekurując naszym autem osuwającą się półciężarówkę, natomiast wywrotka za pomocą naszej liny wyciągnęła na drogę pechowca.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej wjechaliśmy w środku nocy do małej osady. Całą noc wokół naszego auta kręciły się bezpańskie psy i „wypasione” auta błyskające kolorowymi diodkami. W miejscowych hotelikach nie było miejsc. Przed nami było siedem godzin. Siedem godzin w samochodzie. Siedem godzin czekania, aż o 9.00 otwarta zostanie brama do przejścia granicznego w Kyahcie. Trzysta metrów dalej była Rosja.
Jacek i Kuba Jarosik