Karpaty 2007
Zaczęło się od braku gotówki i przemożnej chęci ponownego posiadania samochodu z napędem na cztery koła. Po wielu kalkulacjach zapadła decyzja: przebudowujemy naszego Żuka. Proces był żmudny, długotrwały. W końcu pokonaliśmy problemy techniczne i formalne.
Nasza maszyna została wyposażona w mosty napędowe uaza (tylny z blokadą), motor mercedesa – rozwija moc ok. 120 KM
(gaz/benzyna), reduktor i skrzynię uaza (trzy dni przed wyjazdem skrzynię uaza zamieniliśmy na skrzynię od mercedesa). Auto wyposażone jest również w wyciągarkę elektryczną Monthana 9500. Komfort podróży można porównać do samochodów klasy uaza. Mieści w miarę wygodnie 5 osób plus ok. 1,5 m 3 bagażu. Rozstaw kół sięga 180 cm. Tak pokrótce wygląda charakterystyka techniczna naszej wyprawowej terenówki. Reakcje znajomych na widok naszego auta wahały się od zachwytu po pełen sceptycyzm. Tych drugich było znacznie więcej. – Jak tym czymś gdziekolwiek pojedziecie? A my postanowiliśmy pojechać. W trakcie prac często asystował nam nasz przyjaciel Jacek – Amigo. Amigo jest niepełnosprawny, porusza się na wózku. W trakcie długich rozmów zrodził się pomysł wyprawy, w której miał wziąć udział również Amigo. Padło na Karpaty. Szeroko pojęte Karpaty – polskie, słowackie, ukraińskie, rumuńskie. Przed wyjazdem, w trakcie przygotowań, poszukaliśmy wsparcia rzeczowego. Na wyposażenie naszego auta wyprawowego uzyskaliśmy od firmy NEO narzędzia (sprawdziły się w „boju”), a od firmy Blue wyciągarkę Monthana 9500, która okazała się także niezbędna. Dobre serce braci off-roadowej pozwoliło przed wyprawą wyposażyć w niezbędny ekwipunek naszego gościa Jacka-Amiga. Plan był jeden. Jechać przed siebie, zobaczyć jak najwięcej, rozsądnie poszaleć na bezdrożach Ukrainy i Rumunii. Nadaliśmy wyprawie nazwę „Granice bez barier”. Mając na myśli granice między krajami, jak i te wewnętrzne, ludzkie granice i bariery dzielące ludzi sprawnych i niepełnosprawnych. Chcieliśmy wspólnie z Amigiem przekonać świat, że chłopak na wózku da sobie radę. Że nie straszne mu kilka tysięcy kilometrów w spartańskim samochodzie, że podoła życiu biwakowemu – namioty, gotowanie na ognisku, nocne chłody i dzienne upały, mycie w rzece, pokonywanie trudów życia codziennego, jakże odmiennego od tego, do którego przywykł. Wyjechaliśmy 2. lipca.
Ekipę stanowiło pięć osób. Kuba – 17 lat, Aśka – 15 lat, Jędrek – 13 lat, Amigo – 32 lata i ja – Jacek lat 51, ojciec trójki nastolatków.
W drodze za granicę zajechaliśmy na kilka godzin do Krakowa. Oprócz mnie cała czwórka nigdy nie widziała tego miasta. Wjechaliśmy na rynek starego miasta i zatrzymaliśmy się pod Sukiennicami. Nasze auto wzbudziło wielkie zainteresowanie turystów. Poszły w ruch aparaty fotograficzne i kamery. Kilkudziesięciu osobom tłumaczyliśmy dokąd jedziemy i o co chodzi w naszej wyprawie. Zainteresowała się też nami krakowska Straż Miejska. Legitymacja inwalidzka Amiga rozwiała wątpliwości. Życzono nam powodzenia i szerokiej drogi. Po krótkiej wizycie w Starym Sączu „zapadliśmy” w sen w Dolinie Roztoki w Rytrze. Granicę polsko-słowacką przemknęliśmy w Mniszku. Obraliśmy kierunek na wschód i klucząc wśród wiosek rozrzuconych w słowackich Karpatach uparcie zmierzaliśmy do przodu. Tak bardzo uparcie, że w pewnym momencie odcinek ok. 150 m pokonaliśmy w rewelacyjnym czasie 3,5 godziny. Poszedł w ruch cały asortyment uzbrojenia: 4×4, reduktor, blokada, Monthana, hi-lift i trapy. W użyciu były łopaty, piła, siekiera. Po wydobyciu samochodu z metrowej dziury, w którą się osunął, trzeba było nadbudować kilka metrów „drogi”. Nasze prace inżynieryjne polegały na poszerzeniu do niezbędnego minimum ok. 2 metrów szerokości 120 cm garbu. Więc wycinaliśmy kołki, wbijaliśmy je w ziemię, układaliśmy kamienie, glinę, na to trapy i jakoś się udało. Później było jak po maśle… rozmoknięta glina. Górskimi szutrami, przez wioski malowniczo posadowione na zboczach, krętymi szosami, zmierzaliśmy w kierunku ukraińskiej granicy. Przejeżdżaliśmy przez wsie, których dwujęzyczne nazwy – słowackie i ukraińskie niezbicie świadczyły o etnicznej różnorodności ich mieszkańców. Słowacja pożegnała nas uśmiechem sympatycznej celniczki .
Przekroczyliśmy granicę Unii Europejskiej i Ukrainy. A tu inna bajka. Jakaś koszmarna. Jakby pisana przez braci Grimm.
Najpierw łysy facet w panterce wyglądający na goryla mafijnego rozdawał jakieś dziwne kartki. Następnie 100 m dalej spotkanie ze strażą graniczną, która długo i wnikliwie wypytywała o cel podróży, czas trwania i próbowała ustalić, jaki to model mercedesa, którym podróżujemy??? Po upływie ok. godziny znudzona i bezczelna pani celniczka widząc nasze paszporty spytała „Czewo?!” Uprzejmie pani wytłumaczyłem, że chcielibyśmy przekroczyć granicę, w związku z czym jej obecność w procedurach jest niezbędna. Po kilku minutach nerwowego szukania w stosie papierów wręczono nam deklaracje celne, pełne idiotycznych rubryk typu: Czy przewozisz narkotyki, broń itp. Bardzo wnikliwie byliśmy wypytywani o środki płatnicze – jakie, ile. W końcu po uzyskaniu kolejnej pieczątki zostaliśmy odesłani do następnej budki, gdzie dostaliśmy pieczątkę na kolejnej kartce, którą trzeba było oddać jeszcze innej pani. Po spełnieniu tego świętego obowiązku przekroczyliśmy granicę Ukrainy. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, przynajmniej w dziedzinie ruchu drogowego, znaleźliśmy się w innym świecie. Dalekim od Europy. Pojazdy najróżniejszej maści i stanu technicznego z rykiem klaksonów, niekoniecznie używając kierunkowskazów wyprzedzały i omijały nas ze wszystkich stron. Jeżdżę samochodami ponad 25 lat i nagle poczułem się trochę nieswojo. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wygląda na to, że ja też będę musiał przekroczyć jakieś granice i pokonać jakieś bariery. Stado półdzikich koni w centrum miasta – proszę bardzo, jak na zamówienie : Użgorod robi wrażenie. Zakup gazu LPG okazał się niemożliwy. W promieniu wielu dziesiątków kilometrów nie ma ani jednego dystrybutora. Po zatankowaniu paliwa 95, bo lepszego nie było, „zagrały” nam zawory. Popsuło nam to trochę humor. Korekta kąta wyprzedzenia zapłonu zlikwidowała ten problem. Po chwili humor poprawił nam Kuba, który skrupulatnie wyliczył nam koszty tankowania. I tu nam wszystkim uśmiechnęły się buzie. Cena litra benzyny 95 to niecałe 2.60 zł. – Ukraino – nadjeżdżamy. Potem było spotkanie z miejscowymi „ofrołdziarzami”. Dopiero co zmielili tylny most – pełna radocha. Wspólne ognisko, posiłek, długa rozmowa na temat samochodów i „patentów” technicznych. Ludzie serdeczni i życzliwi. Noc spędziliśmy w pobliżu małej rzeczki na leśnej polanie. Przed wyjazdem słyszeliśmy różne ostrzeżenia i opowieści. Pamiętając o nich staraliśmy się nie sygnalizować swojej obecności. Noc przebiegła spokojnie. Następnego dnia po pokonaniu kolejnego „pierewału” – przełęczy, późnym wieczorem wśród pól spotykamy samotnego wędrowca. Śmieje się do nas przyjaźnie machając rękami. Zatrzymujemy się. Okazuje się, że nasz wędrowiec wraca z kawiarenki internetowej z „pobliskiej” – odległej o 40 km wsi, a przed nim jeszcze kilkanaście kilometrów marszu. Po krótkiej rozmowie zapadła decyzja – zmieniamy marszrutę. Podwozimy internautę do domu, w zamian za nocleg na Jego Ziemi. Długie opowieści o nim, jego rodzinie, o uporczywej walce z państwem ukraińskim o odzyskanie swojej ziemi – kilkudziesięciu hektarów. Do późnej nocy snuje swe opowieści Jan – King – Kobulej. King to przydomek, jaki sobie nadał, twierdząc, że jest królem swojej ziemi. Nawet w liście do Sądu Najwyższego Ukrainy użył przydomka, a w adresie zwrotnym podał „Ziemla Kobulej”. O dziwo w piśmie zwrotnym adres brzmiał: „Jan King Kobulej, Ziemla Kobulej 89-316 Pavlovo, Ukraina”. W tym momencie w głowie „króla Jana” zrodził się szatański pomysł. By przekonać wszelkie oporne urzędy o istnieniu jego ziemi ( ma dziesiątki papierów dokumentujących prawa własności), z różnych miejsc w kraju i za granicą wysyła do siebie puste koperty adresowane na „Ziemię Kobuleja.”
Następnego dnia „atakujemy” Poloninę Runę.
Kilkunastokilometrowy podjazd wijącą się drogą, najpierw lasem, następnie przez małą wioskę, by wreszcie gęstymi, ostrymi serpentynami wspiąć się na wysokość ok. 1,5 km. Tu nasza maszyna dostała ostrą szkołę. Temperatura powietrza ponad 30 stopni. Momentami jechaliśmy na zredukowanej jedynce. Wskaźnik temperatury cieczy tuż przed czerwonym polem. Kilkakrotnie ciasne zakręty trzeba było „brać” na dwa razy. Mozolnie wspinając się górskim szlakiem mijamy się z ciężarówkami. Gazy, Urale, nawet Zisy, pełzną w dół wioząc na swych skrzyniach ładunkowych po kilkadziesiąt osób. To zbieracze jagód. W sezonie zbioru na połoninę wtacza się kilkadziesiąt pojazdów terenowych obładowanych ludźmi do granic możliwości . Na nasz widok kierowcy uprzejmie robili miejsce wbijając się swymi pojazdami w zarośnięte skarpy. My ze swej strony robiliśmy, co tylko możliwe, by nasze pojazdy zdołały minąć się na przysłowiową „grubość lakieru”. Każdorazowa mijanka łączyła się radosnymi okrzykami i gestami przyjaźni zbieraczy, którzy z zainteresowaniem przyglądali się naszemu autu. W końcu dotarliśmy. Warto było. Widoki piękne. Tuż przed zachodem słońca połoninę zasnuły chmury. Wyładowania atmosferyczne powstające w niewielkiej odległości zmusiły nas do zjechania kilkaset metrów niżej. Spędziliśmy noc w samochodzie. Następnego dnia ok. 4 rano zbudził nas ryk silników. Kolumna ciężarówek mozolnie wspinała się na wierzchołek połoniny. Włączyliśmy się w tę przedziwną karawanę. Wracaliśmy po zostawione wczoraj namioty. Jedziemy po urwiskach we mgle ograniczającej widoczność do kilku metrów. Zwijamy namioty rozstawione w sąsiedztwie ruin byłej sowieckiej bazy wojskowej. Wokół panuje przemożna mgła, powietrze jest ciężkie, trudno oddychać. Gdzieś z dołu dobiega dudnienie silników pracujących na najwyższych obrotach, przez gęsty „tuman” ledwie przebijają się smugi świateł wyłuskujących z nicości upiorne kontury betonowych budowli. Tu i ówdzie wśród mgły majaczą dwumetrowe arcydzięgiele otulone muślinem pajęczyn, na których osiadły drobiny wody. Całość jest jakaś nieziemska, nierealna, jakby z innego, równoległego świata. Za kilka godzin mieliśmy trafić do innej baśni. Obraliśmy kierunek na Libochore. Ale po kolei. Najpierw, po zjeździe z Połoniny Runy, wjechaliśmy do miejscowości o dźwięcznej nazwie „ TURYI REMETY”. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, na placu którejś z mijanych wiosek, spotkaliśmy czeską wyprawę motocyklową.
Sześć Dnieprów z bocznymi wózkami obładowanych niczym wielbłądy. Brodaci faceci, barczyste kobiety.
Skórzane kombinezony noszące ślady ciężkich terenowych przepraw. Namówiliśmy ich na zdobycie Połoniny Runy. Nasza relacja o widokach i trudach wjazdu rozpaliła iskierki w ich oczach. Po zatankowaniu maszyn ruszyli warczącą kolumną. Nagle, w szczerych polach zobaczyliśmy olbrzymie tablice informujące w cyrylicy, że zbliżamy się do granicznego punktu kontrolnego. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na granicy obwodów Zakarpackiego i Lwowskiego funkcjonuje regularna placówka graniczna. Dwa „zielone berety” uzbrojone po zęby, podejrzliwe pytania skąd, dokąd, kontrola paszportów. W końcu szlaban poszedł w górę. Kolejne kilometry drogi wiodącej do Libochory przerodziły się we wspomnienia asfaltu. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach niebieski drogowskaz poinformował nas „Libochora 3”. Wioska, która po części jeszcze żyje w XIX wieku, leży w długiej, dwunastokilometrowej dolinie. Domy rozsiadły się po obu stronach potoku i na sąsiednich wzgórzach. Część z nich kolorowa, z malunkami na ścianach, niektóre byle jakie, zapuszczone, wręcz walące się. Są też nowe, murowane. Najbardziej jednak malownicze i przyciągające oko są stare, jeszcze XIX – wieczne drewniane chałupy. Kryte gontem, słomą, porośnięte mchem, a nawet drzewkami. Zamieszkane przez ludzi wespół z inwentarzem. Pośród tych chałup pobłyskują złotem hełmiastych kopuł cerkiewki. Droga, którą poruszaliśmy się, pełna dziur, kolein, ogromnych błotnistych kałuż, momentami ograniczała naszą szybkość do kilku kilometrów na godzinę. W pewnym momencie koryto leniwie płynącego potoku pełni rolę duktu. Po dotarciu do krańca wsi (zabrało nam to ok. 1,5 godziny) zatrzymaliśmy się przy ostatnim gospodarstwie. Do samochodu podszedł starszy mężczyzna i zapytał o papierosy. Poczęstowany głęboko zaciągnął się i zaczął pytać. Skąd, dokąd. Wyjaśniliśmy, że z Polski i że dzisiaj chcemy tu nocować. On na to, że jego matka była Polką i że jego dom jest naszym domem. Zaproszono nas do środka. „Czym chata bogata” – na stół trafiło mleko, słonina i kilka cebul, przed chwilą wyrwanych z grządki i skrupulatnie wytartych w marynarkę nie pierwszej świeżości. Z naszej strony zrewanżowaliśmy się konserwami, żółtym serem i słodyczami dla dzieci. Podczas kolacji gospodarz opowiadał o swej pracy na Magadanie i o tym, że najlepsze lata swego życia poświęcił Związkowi Radzieckiemu. Po drugiej puszce piwa znanej polskiej marki nasz gospodarz na swym barłogu zapadł w głęboki sen, my zaś spędziliśmy noc na świeżym sianie. Ponieważ gościnność ukraińskich pograniczników była bardzo ograniczona – wpisano nam w paszporty czas pobytu 5 dni – byliśmy zmuszeni do przekroczenia granicy z Rumunią szybciej, niż to było zaplanowane. Rozpędziliśmy więc swoje 120 koni pokonując przełęcze i doliny. Oprócz malowniczych widoków podróż urozmaicały nam milicyjne punkty kontroli, tzw. „DAI”. Są to betonowe wartownie usytuowane na głównych drogach wyposażone w szlabany i kolczatki. Zawiadują nimi znudzeni do granic wytrzymałości milicjanci. Kierowca uzależniony jest od władczego gestu pana mundurowego. –Zatrzyma, czy łaskawie pozwoli przejechać? – Przez DAI nas przepuszczano. Zatrzymała nas tylko raz ukraińska „drogówka”. Z dużym zainteresowaniem przyglądała się naszemu autu. Poza tym było miło i z uśmiechem. Znowu „szopki” na granicy, pan celnik za wszelką cenę chciał znaleźć numery ramy naszego żuka i za cholerę nie mógł zrozumieć, że numery w tym wehikule są umieszczone w bardzo dziwnym miejscu, bo na przodzie ramy. Szukał ich w nadkolach i pod maską, nie reagując na moje tłumaczenia. W końcu poddał się.
Jacek i Kuba Jarosik