Tybet i Kaszmir – Indie 4×4
„Ladies and Gentlemen, we’ll be landing at Mahatma Ghandi airport. Temperature is 30 C, not raining, third Sun is rising now. We welcome on The Space Station Mars III”.
Dla Europejczyka podróż do Indii niewiele różni się od podróży na inną planetę. A że na żadnej innej planecie nie robiliśmy jeszcze wyprawy samochodowej, nadszedł czas, aby pomyśleć i o tym. No i pewnej pięknej marcowej nocy, po długim locie, znaleźliśmy się z Bacą, Budzim i Piotrkiem w środku świata „Obcych”, aby go zbadać i przygotować tzw. grunt pod wyprawę. Nie będę rozpisywał się o hotelikach za 1 USD, środkach miejscowej nocnej komunikacji, derwiszach, słoniach, świątyniach i pałacach, standardach ulicznego żywienia oraz świętej rogatej faunie znajdującej swój habitat wśród ciasnych uliczek – to trzeba samemu poczuć (nosem), przeżyć i zobaczyć. Doznań, jakich nam ta przygoda dostarczyła, starczyć może na kilka opowiadań.
Sahib tylko z kierowcą
Przyjechaliśmy tu, aby przygotować wyprawę 4×4 z prawdziwego zdarzenia, więc jako „biali” ludzie z „cywilizacji” i rasowi off-roaderzy pierwsze kroki skierowaliśmy do miejsca, gdzie możemy zaopatrzyć się w samochody terenowe, czyli do renomowanej sieciowej wypożyczalni. Zaproponowano nam piękny pojazd, coś pośredniego między Nissanem Terrano II a UAZ-em Patriotem, posiadający reduktor, ABS, SRS, skórę, DVD, kamerę cofania (!), czyli po prostu Tatę Safari. Dano kluczyki i … miało być już. Ale to „już” nastąpiło potem – w pierwszej kolejności zaprowadzono nas do pokoju, gdzie w rzędzie stali mali, niepozorni, śniadolicy tamtejsi mieszkańcy – czyli nasi „Obcy”. Menadżer w krawacie (też „Obcy”, ale już zglobalizowany) wskazując po kolei na każdego palcem mówił: ten jest dobry, ten szybki, ten ładny, ten zna angielski, ten jeździł z „sir’ami” itd. My na to – „nieee, jedziemy sami, nie potrzebujemy opiekuna”. „Obcy” popatrzyli na nas jak na wariatów, bo przecież jeżdżąc po innej planecie bez lokalnego kierowcy i przewodnika zginiemy marnie, a poza tym, co my za „biali”, skoro stać nas na samochód a nie chcemy kierowcy. No i najważniejsze – nie jest tu w zwyczaju, że „biały” sam prowadzi samochód. Tak więc spotkaliśmy pierwszą z „Dharm” czyli specyficzny miejscowy obyczaj, z którym się nie dyskutuje tylko stosuje. Na zewnętrznych planetach „biały” jest „biały” i jeździ tylko z kierowcą. I już. Ta „Dharma” nie była jednak pozbawiona sensu, mieliśmy to odczuć na pierwszej ulicy za rogiem. O tutejszym sposobie jeżdżenia krążą w naszym świecie (i na filmikach z YouTube) niezliczone opowieści, tego ruchu ulicznego nie można porównać z żadnym innym. Porusza się tam wszystko we wszelkiej możliwej konfiguracji i w każdą możliwą stronę. Generalnie – jeździmy ze złożonymi lusterkami, cały czas na klaksonie, pośród samochodów, motocykli, pieszych, krów i osłów, na centymetry mijając wysokie jak wieże ciężarówki i autobusy. „Obcy” mówią, że tu na drogach obowiązuje zasada: „no rules, no conditions”, więc taki mały śniadolicy za kierownicą, który tutaj się wychował, naprawdę nie jest głupim rozwiązaniem.
Riksze, czołgi i nie tylko…
Jakoś udaje nam się poruszać do przodu. Opuszczamy Dehli bez jednego zadrapania, oglądani z politowaniem przez miejscowych (znów „Dharma”) i kierujemy się w Himalaje. Znajdujemy miejscową autostradę (naprawdę autostrada, po dwa-trzy pasy w obie strony) i jedziemy. Ale to też nie takie proste. Na autostradzie razem z nami przemieszcza się masa wynalazków na kołach (w obie strony i po tych samych pasach, żeby było ciekawiej), pełno riksz, wózków, fur z sianem, autobusów, ciężarówek, czołgów, rowerów, motocykli i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Jedziemy więc 350 km przez 12 godzin i mamy wszystkiego dosyć. Przez pierwsze dwie godziny jest to nawet całkiem fajne, traffic wciąga, ale dalej to już jest ciągła walka i klakson. Na szczęście w górach ruch się zmniejszył i wieczorem dojeżdżamy do Manali, do pałacu Radży Jabbara (albo, jak to ktoś słusznie zauważył będąc na innej planecie, pałacu Jabby Radżara). Pałac ów robi niesamowite wrażenie, zbudowany w stylu wiktoriańskim, zimny i wilgotny jak prawdziwa siedziba angielskich lordów, z armatą i żywym starym wiarusem uzbrojonym w Lee Enfielda, stojącym na straży przed wejściem. Jest czysto i schludnie, więc w towarzystwie wiszących na ścianach antenatów Radży udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Klątwa małpiego ogona
Zdobyliśmy już jakieś doświadczenia, czas wreszcie zacząć przystosowywać się do miejscowych „Dharm”. Wynajmujemy drugi samochód, Chevroleta Taverę, takiego SUV-a, tym razem z kierowcą i przewodnikiem. Przewodnik przedstawia się uprzejmie w języku Shakespeare’a: „Good morning, Sir. My name is Chandrashekhar Vishvakarma Sharma. Say me ChandrashekharSharma”. A my: „Ekhe…że co? czyli może być Maciek, yes?”. „Yess, yess – Maciek! Maciek!”. Tak więc po wstępnej prezentacji, używając Maćka jako GPS-a, jedziemy w kierunku Dharmasali, siedziby rządu tybetańskiego na uchodźstwie. Za chwilę doświadczamy kolejnej „Dharmy”, czyli usiłujemy nie jeździć małpom po ogonach. Nie jest to proste, bo makaków na drodze jest pełno. Skubane nie boją się niczego, a jak już zatrzymujemy się, by zrobić zdjęcia, to przybiegają i czekają na jedzenie, siedząc pod kołami. Tu sprawa jest poważna, bo jak Sziwa-małpa dowie się, że ktoś śmiał przejechać po ogonie jego wcieleniu, to rzuci klątwę i będzie problem – trzeba będzie szukać świątyni, w której Maciek wybłaga przebaczenie. Na szczęście unikamy bliższego kontaktu z zakrzywionym mieczem Sziwy i przepięknymi serpentynami (tak około 140 km, w górę i w dół) docieramy do Dharmasali.
Siedziba Dalajlamy
Tybetańczycy na uchodźstwie mają bezpieczne życie. Siedziba Dalajlamy otoczona jest przez dwie dywizje indyjskiego wojska (po obu stronach góry), więc samemu samochodem dojechać tam nie jest łatwo. Niemniej udaje się, dar przekonywania Maćka jest nieoceniony i możemy zacząć zwiedzać. O Dharmasali można powiedzieć krótko – czuje się, że jest to jedna z duchowych stolic świata. Widzimy kompleks świątyń Tsuglagkhang, miejsce, skąd Dalajlama udziela nauk, łazimy po zaułkach i oglądamy wszystkie kąty zespołu klasztornego łącznie z pralnią i kuchnią. Oczywiście ostro kręcimy młynkami modlitewnymi, szczególnie tymi, które dotyczą próśb o pieniądze (wiemy które bo są tam takie małe tabliczki informacyjne). Sama rezydencja Dalajlamy to niepozorny budynek chroniony dodatkowo przez wojsko – symbol skromności i ubóstwa.
W Dharmasali można przebywać przez tydzień, codziennie odkrywając coś nowego. My musimy jednak jechać dalej. Kolejny odcinek to Dalhousie, mała miejscowość położona na wysokości 2200 m n.p.m. Droga jest malownicza, kręta i niebezpieczna, zaczynają wyłaniać się już konkretne góry, czyli te powyżej 6000 m n.p.m. Spotykamy kolejną „Dharmę”, czyli wielki kamień na drodze, który oderwał się od zbocza i blokuje drogę. Normalnie, aby go usunąć, wystarczy spychacz lub dźwig i po kłopocie – tam wystarczy kilku „obcych” obu płci, którzy małymi młoteczkami rozmienią go w ciągu godziny na drobne bez zbędnego angażowania techniki. Oczywiście koparek też używają, szczególnie gdy na taką drogę osunie się kawałek góry, ale co młotki to młotki. Ta „Dharma” polega na pracy rąk, która jest cenniejsza i bardziej powszechna niż jakakolwiek bezduszna mechanika.
Nasza „Dharma”
Aklimatyzujemy się powoli w tutejszej rzeczywistości. Wiemy już jak jechać, jak się poruszać, czego unikać, czego się strzec, jak rozmawiać, na co zwracać uwagę. Mamy przygotowaną trasę na prawdziwy off-roadowy wyjazd. Czas więc do domu. Jeszcze tylko 600 km po pięknych indyjskich drogach do Dehli i w samolot. Już w lipcu będziemy tu z powrotem, aby dotrzeć do ukrytych świątyń i zdobyć najwyższe tybetańskie przełęcze dostępne dla samochodów terenowych, położone grubo powyżej 5000 m n.p.m. My to przecież lubimy, wyprawy samochodowe to nasza pasja. To nasza „Dharma”.
Autor: Michał Synowiec, Zdjęcia: Autor