Kimberley
Kimberley4x4, czyli gdy jedziemy na wyprawę daleko lub jeszcze dalej – maj 2009
Dla przeciętnego Polaka, Australia jest daleko. Każdy to wie patrząc na globus i wyobrażając sobie co znajduje się pod naszymi stopami po drugiej stronie kuli ziemskiej. Dla Australijczyka daleko jest Kimberley, ostatni eksplorowany i zdobyty przez białych obszar pomarańczowego kontynentu.
Aby uzmysłowić sobie australijskie odległości wyobraźmy sobie dwukrotną przekątną Europy, którą trzeba przebyć z Sydney aby dotrzeć do Wyndham lub Kalumburu. Drogę tę można oczywiście pokonać nudno i szybko samolotem (odległość z Warszawy do Teheranu) lub ciekawiej – jechać przez tydzień samochodem spotykając dziennie po 2-3 inne pojazdy. Aby skrócić tą odległość, jednakże nie odmawiając sobie poczucia jazdy przez outback, naszą majową wyprawę zaczynamy z środka Australii, z legendarnego miejsca jakim jest oaza artezyjska na środku pustyni zwana Alice Springs. Największe miasteczko środkowej Australii liczy ok. 5000 mieszkańców, w większości Aborygenów, którzy ściągają tutaj w poszukiwaniu sklepów i łatwiejszego życia za pieniądze (renty) rządu australijskiego. Miasteczko małe ale schludne posiada coś co dla nas jest najważniejsze – supermarkety czyli miejsca gdzie zaopatrzymy się w prowiant na najbliższe dwa tygodnie wyprawy.
Etap pierwszy – Pustynia Tanami
Wyruszamy na północ. Pierwszym naszym etapem jest pokonanie pustyni Tanami. Jedziemy słynną Tanami Road, drogą długości 1700 km na której praktycznie nie ma żadnych stacji benzynowych. Droga jest prosta jak strzała, gruntowa, zamieniona w tarkę przez aborygeńskie samochody ze zniszczonymi amortyzatorami. Co chwila mijamy wraki wiekowych aut porzuconych przy drodze z braku paliwa, dziury w chłodnicy, urwanego koła lub postawienia auta na dachu. Nikt tych złomów nie sprząta bo i po co. Różnica w radzeniu sobie w takich sytuacjach między białymi a czarnymi polega na tym, że Aborygeni, gdy zepsuje się samochód, porzucają go i idą na piechotę dalej, bo znają pustynię i sztukę życia na niej. Natomiast biali od razu wzywają śmigłowiec (jak mają możliwości) bo sytuacja jest bardzo dramatyczna i potrzebują natychmiastowej pomocy. Na szczęście nasze Toyoty sprawują się bez zarzutu więc bezpiecznie pokonujemy kolejne setki kilometrów. Tanami jest różnorodna. Częściowo pokryta buszem, w dużej mierze spinefix’em (ostrą, wysoką trawą) a w północnej części słonymi jeziorami. No i występują tutaj największe w Australii termitiery dochodzące do 6 m wysokości. Zamieszkuje ją niewielu ludzi. Trochę wspólnot Aborygenów, górnicy z największej australijskiej kopalni złota i oryginalna para sędziwych francuskich hippisów prowadząca kultowy roadhouse Rabbit Flat. Miejsce to słynie z tego, ze jest najbardziej odosobnionym zajazdem w Australii a państwo Farrand mieszkają w nim od lat 60-tych cały czas walcząc z gorącem, powodziami w porze deszczowej i … różnymi dziwnymi ludźmi przemierzającymi Tanami. Nie dziwi więc nikogo okratowany kontuar i nabita śrutówka leżąca pod ladą. Tanami nie da się pokonać szybko. Zajmuje to nam prawie trzy dni. Ostatni nocleg na pustyni spędzamy niedaleko 800-metrowego krateru Wolfie Creek, drugiego co do wielkości na świecie. Widok z korony krateru na zachodzące nad pustynią słońce– bezcenny…
Bungle-Bungle czyli malowane skały
Wreszcie mijamy pierwsze większe osiedle na trasie. Halls Creek uznawany jest za główną osadę Kimberley chociaż wcale na to nie wygląda – jest to mała dziura licząca kilkaset osób. Znajduje się tutaj najbardziej znane przedsiębiorstwo tego obszaru – Heliwork. Helikoptery służą tutaj do wszystkiego – od środka transportu poprzez pełnienie funkcji ratunkowych aż do .. pędzenia bydła. Tutaj też można zobaczyć co znaczy prawdziwe, powszechne latanie, nieograniczane bezsensownymi przepisami ULC lub Unii Europejskiej. Jednocześnie poziom wyszkolenia pilotów, bezpieczeństwa i komfortu latania jest na bardzo wysokim poziomie o czym możemy się przekonać latając małym R-44 nad Parkiem Narodowym Purnululu czyli kolorowymi skałami Bungle Bungle. Dojazd do Parku nie jest łatwy, 50 km krętej i kamienistej drogi pokonujemy w ponad 2 godziny ale Park jest tego wart. Skały robią niesamowite wrażenie zwłaszcza o zachodzie słońca. Jest to także jeden z plenerów, oczywiście mocno podkręcony komputerowo, znanego filmu „Australia”. Tak w ogóle, plenery z tego filmu będą nam towarzyszyć przez kilka kolejnych dni urozmaicając podróż. Jeszcze tylko spacerki do Catedral Gorge, Piccaniny Creek oraz Little Palm Gorge i jedziemy w kierunku Kununurry. Tutaj wraca do nas cywilizacja. Dużo ludzi, sklepy, campingi, bankomaty, samochody – czyli coś od czego prawdę mówiąc już trochę odwykliśmy. No cóż, jest to miejscowość wypoczynkowa nad Ord River z dobrą infrastrukturą więc i turystów jest tutaj dużo. Po nocy spędzonej na ciasnym campingu uciekamy stąd jak najszybciej. Na szczęście, do końca naszej wyprawy będziemy już omijać oazy cywilizacji.
Przed nami Kimberley
Jedziemy cały czas na północ. Pierwszą przeszkodą jest bród Ivanhoe, niestety zamknięty ze względu na wysoki poziom wody. Objeżdżamy go tamą na Ord River i z drugiej strony obserwujemy pierwszego krokodyla słonowodnego, wylegującego się nad piaszczystej łasze. Poruszając się Parry Creek Road docieramy do rozlewisk pływowych koło Wyndham. Mijamy przepiękne Billabongi czyli oczka wodne z dużą ilością roślin i ptactwa oraz próbujemy objechać Wyndham od północy. Kończy się to taplaniem w słonym błocie bowiem na pozór suche rozlewiska okazują się klasycznym bagienkiem. I co ciekawe jedynym ratunkiem w takim momencie jest kilometr dobrego kinetyka i drugie auto. Po dotarciu do miasteczka miejscowi mówią, ze mieliśmy dużo szczęścia bowiem akurat trafiliśmy na odpływ a gdybyśmy zostali tam dłużej i pozwolili na zalanie samochodów, nie udało by się ich w ogóle uratować. W Wyndham zajadamy się przepyszną Barramundi w knajpie pamiętającej czasy potęgi białych ludzi na tym obszarze. Pamiątkowe zdjęcia na ścianach skutych łańcuchami aborygenów i widoczny podział baru na część „białą” i „czarną” nie pozostawia wątpliwości co do politycznej poprawności obowiązującej w tym lokalu.
Nad Wyndham góruje wzgórze z punktem widokowym z którego można oglądać zlewisko pięciu rzek wpadających do zatoki Cambridge: Ord River, Fish River, Durack River, Pentecost River i King River. Miejsce niesamowite zwarzywszy na możliwość obserwacji pływów, które mają tutaj ok. 7 m wysokości i w bardzo szybkim tempie zalewają suche poldery. Mamy jeszcze pół dnia więc oglądając po drodze aborygeńskie malowidła naskalne dojeżdżamy na nocleg do wielkiego Boabu z dziurą w środku, znanego jako Boab Prison Tree, pełniącego onegdaj rolę polowego aresztu. Kolejna pamiątka z czasów polowań na Aborygenów.
Gibb River Road czyli droga po rzeczkach
Tak naprawdę po Pustyni Tanami, teraz dopiero wjeżdżamy na dziki i odległy obszar. Przekraczamy Pentecost River znanym brodem Bluey O’Malley i zaczynamy przygodę z Gibb River Road. Droga ta słynie w Australii jako jedna z najbardziej niedostępnych i nieprzewidywalnych. Duża ilość rzek przekraczanych w bród, obfitość opadów stanowiących o głębokości brodów i malownicze widoki stanowią o jej niepowtarzalności. Jedziemy wciąż na północ, naszym celem jest Honeymoon Beach, najdalej na północ dostępny samochodem punkt na Kimberley. Kalumburu Road, droga, która tam prowadzi została zbudowana dopiero w latach 70-tych. Całe zaopatrzenie dużej aborygeńskiej osady i misji katolickiej w Kalamburu odbywało się (i odbywa się nadal) przez morze bezpośrednio z Darwin ponieważ droga jest nieprzejezdna przez 9 miesięcy w roku. Widzimy ślady powodzi, świeżo odgarnięte zjazdy do rzek a co najciekawsze, zdjęcia rzek, które płyną drogą w porze deszczowej a w nich zatopione wielkie ciężarówki. Drysdale River Station, jedna z największych powierzchniowo farm w Australii na której znajduje się uroczy bar z ogródkiem piwnym corocznie jest zalewana przez wodę a rodzina Drysdale’ów prowadzi od kilkunastu lat ranking głębokości wody na podwórku. I dokumentuje to w swoistym muzeum farmy.
Kalumburu jest dziwnym miejscem, zupełnie nie przystającym do większości aborygeńskich osiedli. Panuje tu porządek, jest duży sklep, informacja turystyczna, duża szkoła, ośrodek zdrowia i misja. Jest czysto i schludnie. I jest też małe polonicum – głównym zarządzającym misji jest wolontariusz, nasz emigrant z południowej Polski, który od kilku lat mieszka i pracuje w Kalamburu na rzecz miejscowej społeczności. Misja jest historyczna – jedna z pierwszych jakie powstały na północnym wybrzeżu w Australii. Co prawda początkową lokalizację miała w Pago, kilkanaście kilometrów na północ ale przeniesienie jej do Kalumburu pozwoliło na jej całoroczną pracę. Okolica słynie z przepięknych piaszczystych i naprawdę dzikich plaż położonych nad morzem Timora. Jedną z nich okupujemy przez cały dzień rozkoszując się łagodną bryzą wiejącą znad oceanu, odpoczywając po długiej drodze w kurzu i upale. Oczywiście także baaardzo długo pływamy w ciepłej wodzie korzystając z uroków mórz południowych. Spanie bez namiotów na plaży pod rozgwieżdżonym niebem i Krzyżem Południa stanowi doskonałe ukoronowanie osiągnięcia celu jakim było przybycie tutaj.
Przed nami jeszcze 3000 km
Zaczynamy powrót. Jeszcze tylko odbicie w kierunku Mitchel Plateau i off-roadowa droga do Port Warrender, przedzieranie się przez „Las Palmas” czyli gęste lasy palmowe i znów docieramy do Gibb River Road. Przed nami zostały do obejrzenia dwa piękne miejsca – Windjana Gorge i King Leopold Range. Pierwsze z nich to pierwowzór „Wrót Mordoru” z tyrologii Tolkiena „Władca Pierścieni” czyli niesamowita rafa koralowa z epoki Devonu wznosząca się pionowymi skałami ponad 80m nad równiną. Oglądamy dużą liczbę krokodyli słodkowodnych które korzystając z cienia i swoistego mikroklimatu przeżywają okres suszy w resztkach Lenard River. King Leopold Range zaś jest pasmem górskim z którego wypływa kilkanaście wodospadów tworzących malownicze „Gorge” czyli krystaliczne jeziorka i zagłębienia rzek otoczone skałami.
W międzyczasie odwiedzamy Derby, miasteczko którego niesamowicie dotknął ostatni ogólnoświatowy kryzys. Większość domów jest na sprzedaż, wszystko pozamykane a miasto wyludnione. Niesamowity kontrast z tym co spotkałem tutaj dwa lata temu. Ale cóż, Australia wbrew pozorem nie jest krajem odpornym na kryzys i trudności gospodarcze odczuwa się tutaj w każdym mieście. Niemniej infrastruktura pozostała, zwiedzamy więc najwyższe molo w Australii obserwując 12-metrowy przypływ, trzeci co do wielkości na świecie.
Wyprawa nasza dobiegła końca. Ostatni przystanek to Broome, klimatyczny kurort nad Oceanem Indyjskim. Przepiękna Cable Beach i zachód słońca na plaży nie mają sobie równych w całej Australii. Nie na darmo miasto to jest nazywane australijską perełką zwłaszcza, że poławia tutaj się także duże ilości prawdziwych pereł. Na zakończenie trudnej i wyczerpującej trasy jakim była wyprawa na Kimberley, odpoczynek w takim miejscu jest jak najbardziej wskazany. Szkoda tylko, że samolot odlatuje tak szybko i na tej plaży nie można pobyć choć trochę dłużej….
Michał Synowiec „Zetor”