Botswana 4×4 2009 – czyli inny wymiar off-roadu
W czasie dalekich wypraw często musimy korzystać z nabytych umiejętności jazdy w terenie, posługiwania się wyciągarką, użycia reduktora czy tez znajomości sposobów pokonywania głębokich brodów.
Co powiecie natomiast na to, że są na świecie miejsca, gdzie w czasie nierozważnego wyciągania się z błota, wody lub jakiejś dziury, z krzaków obok nagle wyskakuje dziki „tygrys” i radośnie odgryza Wam cztery litery? Podróżując po Południowej Afryce można poznać off-road także tej z innej, jakże ekscytującej strony.
Nasza podróż tym razem zaczyna się w Johannesburgu, skąd po odebraniu 5 Defenderów wyruszamy na północ, do Botswany. RPA, kraj jeszcze kilkanaście lat temu będący jednym z najnowocześniejszych na świecie, jawi się dziś jak Rumunia sprzed kilku lat – dużo przemysłu, znośna infrastruktura, imponująca urbanizacja ale tak jakoś czuć powolny rozpad i wyblakłą świetność dawnej potęgi świata Burów, oddanego pod międzynarodową presją w ręce ANC . Recesja i marazm dotyka wszystkich, pierwszą noc spędzamy w hoteliku z tablicą „for sale” a właścicielka, biała, dystyngowana starsza pani przeprasza nas za czarny personel, który właśnie strajkuje a ona nie może zapewnić nam przyzwoitej kolacji. Granicę Botswany przekraczamy bezproblemowo, zjadamy ostatni lunch w knajpie w Gaborone i ruszamy na podbój Kalahari.
Niecka Kalahari jest jednym z najsuchszych i najcieplejszych miejsc w Południowej Afryce.
Latem temperatury wynoszą ponad 40C, zimą rzadko schodzą poniżej 25C. Ta pustynia prawie całkowicie porośnięta jest buszem i jest jednym z ostatnich tak dużych nieogrodzonych obszarów Afryki. Park Narodowy Khutse i Park Narodowy Central Kalahari graniczą ze sobą, stanowiąc bardzo duży obszar chroniony, na którym oprócz dzikich zwierząt żyją jeszcze ostatnie plemiona ludzi Sun czyli Buszmenów, ciągle bardzo rzadko widujących białego człowieka. Nasza trasa biegnie przez środek obu Parków. Nie jest to normalna droga tylko koleiny widoczne w trawie wypełnione sypkim piachem. Droga dłuży się niemiłosiernie, jest gorąco ale tak powinna zaczynać się prawdziwa wyprawa – kurz, zero wody i kilometry szlaku. Po drodze spotykamy rozmaite antylopy (Kudu, Oryxy, Springboki, Impale, Hartebeasty, Redboki, Dik-Diki, Gnu), strusie i żyrafy. W pewnym momencie w okolicach Deception Valley widzimy dziwnie zachowujące się samotne gnu – po chwili wszystko się wyjaśnia – para lwów upatrzyła sobie tę antylopę i czeka do wieczornego ochłodzenia aby móc spokojnie zapolować. Lwy są tak zamaskowane w trawie, ze jeden z naszych samochodów którego załoga obserwuje samicę, niemal nie najeżdża na pokaźny łeb wielkiego samca – na szczęście w samochodach jesteśmy bezpieczni.
Po trzech dniach jazdy opuszczamy Kalahari. Czas przenieść się w rejon bardziej mokry i zielony – na obszar największej śródlądowej delty rzecznej czyli delty Okavango. Jest to niesamowite miejsce. Potężna afrykańska rzeka (na swojej długości cztery razy zmienia swoją nazwę – Kwando, Kawando, Kavango i Okavango) biorąca swój początek w wilgotnych regionach Angoli wlewa się od północy na Kalahari wsiąkając na dużym obszarze w piasek. Przy okazji daje wodę i schronienie niezliczonym zwierzętom i roślinom jakie można spotkać tylko tam. Park Narodowy Moremi, bo tak nazywa się ten obszar, diametralnie różni się od Kalahari. Gęsto porośnięty zieloną roślinnością, błotnisty i wilgotny daje nam poczuć jak to jest w prawdziwej Afryce. Jeździmy dróżkami wśród słoni, hipopotamów, żyraf, zeber i antylop czując się jak a Arce Noego. Tutaj zaczyna się dla nas także prawdziwy off-road. Tego roku w całym Parku, mimo, że jesteśmy tutaj w końcówce pory suchej, jest jakoś dziwnie dużo wody. Dróżki są pięknie pozalewane, brody głębokie a woda na tyle mętna lub brązowa, że nie widać czy pod spodem jest koleina czy piasek. I najważniejsze – nie mamy pewności, jaka jest głębokość wody. Dobrą zasadą off-roadu jest puszczanie przodem pilota aby zbadać grunt ale co zrobić jak obok w trzcinach wyleguje się 3-metrowy krokodyl, kilka metrów dalej żeruje beztrosko hipopotam a za brodem, na drugim brzegu spokojne i w cieniu wypoczywa Król Lew z rodziną czekając aż taki „obiadek” osobiście wejdzie mu na ząb? No, to jest rzeczywiście trochę inny rodzaj adrenaliny… . Ale mimo, że wygląda to tak strasznie, dla kogoś, kto często przebywa w Afryce nie stanowi wielkiego wyzwania. Dzikie zwierzęta można w większości przypadków bardzo łatwo zauważyć bowiem specjalnie się nie kryją (oczywiście, jak się wie gdzie i jak szukać), mają swoje stałe zwyczaje, pory żerowania i preferowane menu. Tak więc po uprzednim zlustrowaniu krzaków, obejrzeniu się dokoła siebie, powąchaniu afrykańskich woni przeprawiamy się przez kolejne rzeki mniej lub bardziej się asekurując. Nie chroni to nas od totalnego utopienia jednego Defa bowiem jadąc na azymut dosyć płytkim jeziorem, jednej załodze udziela się afrykańska euforia co powoduje brak czujności, wpadnięcie w głęboki dołek i zassanie wody do silnika. W 300 Tdi nie jest to może nic groźnego pod warunkiem posiadania warsztatu pod bokiem ale nie w Murzynowie, w środku zalanego obszaru, po środku wielkiego ZOO i do tego o zachodzie słońca czyli w okresie gdy lwy zaczynają sezon polowań na świeże mięsko. Na szczęście udało się w pierwszej kolejności wyewakuować samochód na stały ląd, rozbić „warowny” obóz na małej wysepce i w końcu przedmuchać silnik.
Tylko w nocy ze wszystkich stron słychać było porykiwania lwów, sapanie hipopotamów, trąbienie słoni i chichot hien.
Biwaki w Moremi zasługują na kilka słów. Nasz inny wymiar off-roadu widać tutaj wyjątkowo wyraźnie. Na campingach nie ma żadnych ogrodzeń, strażników, partoli z długą bronią, elektrycznych pastuchów – nocuje się w prawdziwym buszu ale w miejscach do tego wyznaczonych. Najlepszym sprzymierzeńcem człowieka jest światło, rozmowy i głośne tupanie. I podstawowa zasada – po zmroku nie wychodzi się poza krąg światła oraz jak już wszyscy śpią, pod żadnym pozorem nie wychodzi się ze swojego namiotu, nawet na sikanie. Jak ktoś oglądał znany film „Pitch Black” to wie o czym mówię. Nie jest to czcze gadanie, na campie w Third Bridge, pół godziny po rozejściu się wszystkich do namiotów, w świetle dogasającego ogniska zobaczyliśmy piękną lwicę przechadzająca się pomiędzy naszymi samochodami. Podczas kilku poprzednich wypraw brązowe hieny wylizywały mi resztki grilla, zjadły gumową wycieraczkę w nieopatrznie pozostawionym otwartym samochodzie a stado pawianów zdemolowało całą przygotowaną kolację. Zresztą, teraz także mieliśmy przygody z pawianami. Już po zmroku rozbijając się w jednym miejscu nie zauważyłem śpiących małp w koronach drzew tuż nad nami. Ich obecność uświadomiliśmy sobie dopiero wtedy, gdy któryś z uczestników został przez nie obsikany a od przedświtu przez cały ranek spędziliśmy na odganianiu stada od naszego jedzenia i kuchni.
Zostawiamy deltę Okavango i jedziemy dalej na północ. Tym razem naszym celem jest park narodowy Chobe. To miejsce gdzie żyje jedna z największych w świecie populacji słoni. Droga kręta i piaszczysta wiedzie nas wśród gęstych zarośli. Widzimy zniszczenia jakie dokonują stada, połamane drzewa, wyrwane z korzeniami wielkie krzewy – znak, że słoni jest tutaj naprawdę dużo. I naprawdę trzeba bardzo się pilnować bo bardzo łatwo jest nie zauważyć słonia w krzakach a podjechanie za blisko lub wjazd między matkę a słoniątko prawie zawsze kończy się atakiem i poturbowaniem samochodu. Na szczęście nie jedziemy za szybko, słonie widzimy często, okazujemy im respekt i pozwalamy zejść z drogi lub powoli samodzielnie się oddalić więc sytuacja jest pod kontrolą. Mijamy Mbabe, Savuti, Nogatsę i wreszcie, po kilku dniach spędzonych w buszu radośnie delektujemy się uroczystym obiadem w przyzwoitej lodży w Kasane, połączonej z występami murzyńskiego zespołu tanecznego. Od teraz przed nami już tylko turystyka czyli krótka wizyta w Zimbabwe (gdzie nabywamy banknoty o nominale 100.000.000.000.000 dolarów), Wodospady Wiktorii oglądane z obu stron, Zambijskiej i Zimbabwiańskiej oraz wspaniały rafting po Zambezi.
Koniec wyprawy czcimy w angielskim stylu kąpielą na koronie wodospadów w miejscu znanym jako Devill’s Pool.
Innych wymiarów off-roadu można szukać na wielu płaszczyznach. Tutaj mamy dużą przygodę z dreszczykiem emocji ponieważ wyprawa do Południowej Afryki na prawdziwe safari nie jest wyprawą dla dzieci tylko dla twardych ludzi. Trzeba trochę znać się na survivalu i umieć odpowiednio się zachować – busz nie wybacza błędów. Botswana jest jednym z ostatnich miejsc na świecie gdzie można samodzielnie poruszać się czując się jak w Parku Jurajskim nie będąc prowadzonym za rączkę przez czarnego przewodnika i nocując w 5 gwiazdkowym hotelu otoczonym armią ochroniarzy. I to jest właśnie to, co „tygrysy” lubią najbardziej.
Tekst i zdjęcia: Michał Synowiec „Zetor”