Grenlandia 2019 – Zimowe przejście Arctic Circle Trial
Jak to się stało, że znalazłem się zimą na Grenlandii? Oczywiście jak zwykle zdecydował przypadek.
Nie planowałem tego wcześniej, ale życie jest nieprzewidywalne. Zwłaszcza jeśli z góry nie wykluczasz czegoś co wychodzi poza Twoją strefę komfortu. I nie zastanawiasz się zbyt długo jeśli ktoś zapyta; ,,Stary czy masz czas? Potrzebuje do załogi jakąś nową twarz…”
A było to tak… Jak co roku organizowałem weekendowe spotkanie znajomych pod hasłem „Budowniczowie Tratw”. Ponad 30 osób, które wyciągnęły z garażów beczki, styropian, sklejki palety i kolektywnie przystąpili do budowy czegoś na czym da się spłynąć rzeką.
Doskonała zabawa integracyjna. W ruch poszły młotki, piłki, wkrętarki i inny sprzęt…
Po zbudowaniu tratw integracja przeniosła się nad ognisko, a tam wiadomo…
whisky, gitara i nocne Polaków rozmowy… i popłynęliśmy w planach i marzeniach.
Mój przyjaciel Janusz, który dwukrotnie już zaliczył zimowe przejście piechotą Bajkału po lodzie z saniami i namiotami, namawiał mnie gorąco na kolejną taką wyprawę. Ja z kolei nie mogłem zrozumieć dlaczego chce tam iść po raz trzeci, skoro tyle jeszcze innych miejsc na świecie do zobaczenia. A ponieważ wieczór był upojny stanęło na wyprawie na… Biegun Północny!
W dyskusji w sukurs przyszedł nam także Michał i po weekendzie z tratwami zaczęliśmy sprawdzać możliwości techniczne i finansowe zdobycia bieguna. Niestety (a może nawet dobrze) okazało się to finansowo i czasowo poza naszym zasięgiem na ten moment, ale… wdrożyliśmy metodę małych kroczków i skoro kiedyś biegun, to postarajmy się odwiedzić najbliższy mu ląd, czyli właśnie Grenlandię!
Tak powstał plan zimowego przejścia Arctic Circle Trial, czyli trasy pieszej z Kangerlussaq do Sisimut położonej za kołem podbiegunowym.
Rozpoczęliśmy przygotowania. Ekipa zebrała się w liczbie osób pięciu, jak poniżej;
Janusz – lekarz, zapalony podróżnik, miłośnik ptaków i fotografii głównie przyrody. Odporny na niewygody. Sprawca zamieszania. Jeśli pytasz go o jakieś dolegliwości związane ze zdrowiem, często ignoruje pytania, co oznacza, że… samo przejdzie. Ze względu na doświadczenie związane z zimowymi przejściami Bajkału służył dobrą radą i wsparciem.
Ania – absolwentka AWF i psycholog w jednym. Najlepiej przygotowana z nas kondycyjnie. Z doświadczeniem w zimowych wędrówkach. Również miłośniczka fotografii i przyrody. Niespokojny duch i pełną energii kobieta.
Justyna – Miała okazję raz przejść zimą Bajkał z Ania i Januszem. Wahała się w sprawie Grenlandii, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Zdaje się, że duży wpływ miała na to lektura książki Adama Jarniewskiego o Grenlandii pod tytułem; „Nie mieszkam w igloo”. Także miłośniczka fotografii, lecz dla odmiany głównie plenerów i krajobrazów. Zawsze pomocna.
Michał – miłośnik gór, wędrówek, wyzwań. Chciał się sprawdzić w warunkach arktycznych, przeżyć przygodę. Świetnie przygotowany merytorycznie i mentalnie. Miał najlepiej dobrany sprzęt, czekoladę z orzechami i suszoną wołowinę na przekąski. Zawsze pierwszy w śpiworze i pierwszy do jedzenia. Z mapą w ręku dokładniejszy od GPSa. Nasz logistyk. Potrafił ogarnąć wszystkie loty przesiadki limity bagażu, opcje noclegu itd. i wszystko w najlepszym możliwym dla nas wariancie.
I jeszcze ja…, który pochopnie zapaliłem się do wyprawy, a im bliżej było do wyjazdu tym więcej obaw i wątpliwości. Czy podałam wyzwaniu? Czy zimno mnie nie złamie? Czy dam radę? Jednak słowo się, rzekło, bilety kupione, wycofać się nie można.
Wylatujmy 14tego marca. Ania, Justyna, Janusz i ja busem dostajemy się na lotnisko. Michała odprowadza żona w zaawansowanej ciąży. Dręczy mnie pytanie czy Michał zdąży wrócić zanim jego rodzina się powiększy? Według terminów wychodzi „na styk”.
Na lotnisko wpadają jeszcze koledzy „ kopnąć w tyłek na szczęście”.
Kolega Andrzej wręcza mi ładowarkę solarna do potestowania. Wszak będziemy przez dłuższy czas bez dostępu do prądu. Janusz wyraża wątpliwości, aby urządzenie zechciało pracować w tych temperaturach. Ostatecznie jednak ciekawość zwycięża i zabieram urządzenie „na testy”.
Na hali odlotów miotamy się jeszcze dłuższy czas z bagażami, przepakowując się miedzy głównym, a podręcznym i między sobą, żeby zmieścić się w limitach. W torbach, mamy sanki, namioty, kuchenki , śpiwory, materace i mnóstwo innego szpeju.
Moja kurtka z wypchanymi po brzegi kieszeniami, wszystkim tym co nie zmieściło się w bagażu podręcznym, waży chyba kilkanaście kilogramów.
Ania buntuje się, przeciwko niesprawiedliwości jaką jest według niej taki sam limit bagażu dla niej i dla mnie, skoro ona sama waży o połowę mniej ode mnie. To fakt, ale nie ja ustalamy zasady.
W końcu udaje się nam zmieścić w limitach wagowych i do Danii lecimy bez nadbagażu. Ciekawe co będzie dalej, bo linie grenlandzkie obsługujące lot z Kopenhagi do Kangerlussaq na Grenlandii mają limit o 3 kg mniejszy, a przecież nic nam nie ubędzie. No cóż… będziemy się martwić później.
Lot do Kopenhagi odbywa się bez problemów. Natomiast w stolicy Danii niespodzianka. Przylatujemy ok 22giej, a samolot do Kangerlussaq mamy o 9.15 rano. Śpimy na lotnisku, ale rano okazuje się, że nasz lot jest opóźniony. Atmosfera nerwowa, bo samolot stoi tuż za oknem i… jest naprawiany. Dowiadujemy się, że uderzył w niego samochód z lotniskowej obsługi. Nikt nie wie kiedy wylecimy. Ze względu na opóźnienie dostajemy dwa razy talony na jedzenie. Pierwszy raz za 125, a kolejny za 50 koron. Wystarcza to na hot doga z małym Carlsbergiem i kanapkę, a drugi raz na kanapkę i coca-cole. Wylatujemy w końcu o 16tej.
Na Grenlandii lądujemy już o… 16.30 wg miejscowego czasu oczywiście, bo zegarki należy tu cofnąć o 4 godziny. Na lotnisku w Kangerlussaq dzieją się dantejskie sceny, bowiem na małej powierzchni czeka tu 400 osób, które mają naszym opóźnionym samolotem wracać do Danii.
Dla nas to pierwszy szok, że ruch pomiędzy Grenlandią a kontynentem jest tak intensywny. Poza tym wyobrażaliśmy sobie, że na Grenlandię z Danii będziemy lecieć jakimś małym samolotem, a przecież przylecieliśmy wypełnionym po brzegi Airbusem A330!
Długo trwa wydanie bagaży. Mój przyjeżdża pierwszy, a pozostali czekają jeszcze chyba godzinę. Cieszę się, że już mam, ale jeszcze nie wiem, że zwiastuje to kłopoty. Moja torba ma poprzyklejane jakieś żółte naklejki. W dodatku, kiedy wlokę ją po schodach, zaczepiam o coś butem. Żeby się nie przewrócić szarpię nogą z całej siły i rozrywam but! No rzesz… Nie mam zapasowych! Ani ja, ani nikt z ekipy! Każde z nas ma tylko tę parę butów na nogach przystosowaną do niskich temperatur i marszu.
Po otwarciu torby szok. Obsługa lotniska z Kopenhagi wyjęła mi z bagażu kuchenkę benzynową na której mieliśmy gotować. Janusz ma drugą. Na szczęście jemu nie wyjęli. Ja pozostaje z kwitkiem, na którym napisali, że im przykro, że towar zabroniony, ale że jak się zgłoszę w Kopenhadze na lotnisku to za 825 koron oddadzą mi kuchenkę. W innym przypadku po 30 dniach zniszczą.
Bardzo niedobrze. Jedna kuchenka na 5 osób to stanowczo za mało. Mamy do jedzenia tylko Liofilizaty. Jeśli nie ugotujmy wody że śniegu nie będzie co jeść.
A trzeba tego sporo. Co rano po 1,5 litra na osobę. Po 0,5 litra na Liofilizaty i po 1.0 litra do termosów na herbatę do picia na cały dzień. Wieczorem dodatkowo po 1 litrze na osobę. Ugotowanie wrzątku ze śniegu, trwa bardzo długo i wymaga cierpliwości. Bedzie to nasza główną bolączką przez następne dni.
Kiedy już wszyscy dostają bagaże wyjmujemy z toreb sanki, przebieramy się, pakujemy torby na sanki, przypinamy uprzęże do plecaków i ruszamy piechotą z lotniska. Idziemy 2 km do zamówionego hostelu. I-sza noc jeszcze w cywilizacji. Naradzamy się co dalej. Jak ogarnąć sytuację z jedną kuchenką. Ja jeszcze zszywam but nicią dentystyczną używając igły do szycia ran od Janusza i poprawiając to klejem kropelką od Michała. Solidna robota godna dawnych mistrzów szewskich, bo do końca wyjazdu but trzyma się bardzo solidnie.
Dzień 1
Następnego dnia rano wszyscy są bardzo podekscytowani. Wszak to nasz pierwszy dzień! Wychodzimy z Kangerlussaq. Zostawiamy za sobą cywilizację! Ale zanim to nastąpi jeszcze zakupy w miejscowym supermarkecie. Szukamy kuchenki turystycznej. Niestety w tej miejscowości jest nie do zdobycia. Kwitujemy to stwierdzeniem, że; „jest jak jest, a będzie jak będzie”, czyli, że jakoś damy radę z jedną kuchenką. Kupujemy zatem zapas czekolad, delicje orzeszki i takie tam rarytasy pełne kalorii, aby wspomagać się podczas marszu. Na śniadania i kolacje mamy liofilizaty wybrane przez Janusza. Bardzo kaloryczne. Na parkingu przed marketem koło kosza na śmieci Ania znajduje porzucony kanister. Super! Potrzebny nam zapas paliwa do kuchenki, a nie mieliśmy go w co nalać.
Zalewamy kanister dwunastoma litrami oleju napędowego. To mnie przypada w udziale transport tego dodatkowego bagażu na sankach. Przekleństwo, bo kanister jest nie do końca sprawny i cieknie przez odpowietrznik. Paliwo przecieka przez torbę i rzeczy śmierdzą mi ropą. Mam też wyraźnie cięższe od pozostałych sanie i w dodatku bardziej wywrotne, ale cóż… trzeba się poświęcić dla dobra ogółu.
Ruszamy niespiesznym marszem. Temperatura poniżej minus 20 stopni Celsjusza. Nie mogę rozgrzać rąk w żaden sposób. Palce aż bolą. Zmieniam rękawiczki, ale bez efektu. Każdy ma jakiś swój problem, jednak do zimna trudno się nam wszystkim przyzwyczaić. Wychodzimy z Kangerlussaq drogą. Maszeruje nam się świetnie. Miasteczko nas zaskoczyło. Jest malutkie tylko 400 mieszkańców A lotnisko może przyjąć największe odrzutowce pasażerskie.
W czasach zimnej wojny była tu amerykańska baza strategicznych bombowców z bronią jądrową na pokładzie. Funkcjonowała aż do 1990 roku, kiedy to Amerykanie odsprzedali bazę za 10 USD, a wszystkie budynki bazy zyskały nowe przeznaczenie. Przez to właśnie lotnisko odbywa się cały ruch lotniczy. To znaczy mniejsze samoloty latają pomiędzy kilkoma miejscowościami na Grenlandii i przylatują do Kangerlussaq, skąd dopiero można się dostać na kontynent europejski, bowiem Grenlandia – największa wyspa świata jest geograficznie częścią Ameryki Północnej, choć jest gospodarczo i politycznie zależna od Danii. Zresztą później dowiadujemy się, że życie na Grenlandii na europejskim poziomie jest możliwe głównie dzięki duńskim dotacjom.
Był jednak pewien okres w historii, kiedy Grenlandia utraciła prorektorat Danii.
W czasie II wojny światowej kiedy Niemcy zajęły Danie, ambasador Danii w Waszyngtonie poprosił USA o objęcie protektoratem i o zaopatrywanie Grenlandii. Amerykanie założyli bazę w Kangerlussaq w 1941 roku, Grenlandia zaś wróciła pod protektorat Danii w roku 1950tym.
Dość jednak tych historycznych dywagacji. Wróćmy do Arctic Circle Trial.
Nasz pierwszy dzień marszu mija bez niespodzianek.
Dochodzimy do końca drogi asfaltowej, skąd udaje mi się jeszcze zadzwonić do domu. Obiecuję, że zadzwonię jeszcze raz gdy dojdziemy do noclegu, ale za chwilę już nie mamy zasięgu i pojawi się on dopiero za 9 dni w Sisimut.
Przed zmierzchem mija nas jeszcze piękny amerykański Dodge Ram 3500 na olbrzymich oponach zwanych big foot. Nie mogę się napatrzeć jak znika w oddali majestatycznie gulgocząc olbrzymią benzynową V-ósemką.
Znajdujemy zaznaczony na mapie domek dla myśliwych lub wędrowców, który okazuje się być starą rozpadającą się przyczepą kempingową z jakąś dobudówką.
Za to są w nim jakieś koje i nie trzeba rozkładać namiotu! Organizujemy nocleg i gotujemy wodę ze śniegu, żeby zalać wrzątkiem liofilizaty. Cała operacja zajmuje prawie 2 godziny. Długo. Za to o 20tej po kolacji wszyscy już są w śpiworach. W środku mamy minus 15 stopni, ale zmęczeni i opatuleni w śpiwory szybko zasypiamy. Niektórym tylko, w tym oczywiście mnie sen przerywa potrzeba wyjścia na nocne siku, co zdecydowanie nie jest przyjemnym rytuałem. Michał postanawia nie wychodzić za wszelką cenę, a Janusz ma na taką ewentualność specjalny termosik, który pozwala załatwiać te przyziemne czynności nie ruszając się nawet ze śpiwora.
Dzień 2
o 7mej rano w środku jest minus 20 stopni, a na zewnątrz minus 31!
Poranny rytuał gotowania wody ze śniegu daje się nam we znaki. Gotujemy na zmianę. Reszta z nas próbuje się rozgrzać ruszając się. Podskakujemy, przytupujemy lub spacerujemy wkoło domku.
Ruszamy niespiesznie po porcji liofilizatów.
Maszerujemy nawigując wg mapy. Tylko od czasu do czasu „odpalamy nawigację” w komórce dla upewnienia się co do naszej pozycji. Przed wyjazdem Michał zakupił bardzo dokładne mapy obejmujące trasę którą idziemy. Ja je zeskanowałem, a Janusz skalibrował i w ten sposób mamy w komórkach dokładną nawigację. Musimy jednak oszczędzać baterie w telefonach. Posiadamy zapas power banków, które każdy niesie gdzieś pod kurtką, żeby było im ciepło. Ania, Justyna i Janusz musza dodatkowo chronić przed zimnem swoje aparaty fotograficzne. Mróz sprawia, że gęstnieją smary w obiektywach, przez co aparaty pracują wolniej i nie łapią dobrze ostrości.
Krajobraz wokół nas jest… czarno-biały, a w zasadzie biały, a tylko gdzieniegdzie przebłyskują czarne skały. Na razie nie urzeka. Podobno po czwartym dniu mają się zacząć ciekawsze widoki. Staramy się trzymać szlaku, którym przyjechały skutery śnieżne, w związku z tym nie jesteśmy cały czas na szlaku ACT. Często idziemy obok szlaku zamarzniętym jeziorem. Pod koniec dnia jednak wydaje nam się, że szlak skuterów zbacza zupełnie gdzie indziej. Postanawiamy wrócić na oryginalny szlak ACT, ale okazuje się to bardzo trudne. Nie można znaleźć oznaczeń szlaku, brniemy w rakietach przez zaspy. Tracimy mnóstwo czasu i energii. W końcu studiując mapę decydujemy się na obejście górki i zejście do szlaku wyjeżdżonego przez skutery. Tam niespodzianka. Spotykamy jadącą z przeciwka Toyotę Hilux na gąsienicach, z przyczepą na płozach na której mają poustawiane w równym rządku 8 rowerów na grubych oponach, tzw. fat bikeów.
Ludzie z Toyoty rozwiewają nasze wątpliwości co do trasy wskazując jak dojdziemy do domku. Wyrażają tylko powątpiewanie czy uda nam się tam zmieścić, bo domek jest rzekomo bardzo malutki. To nic, jeśli możemy jeszcze jeden dzień wstrzymać się z rozbijaniem namiotów to się na siłę zamieścimy.
Załoga Toyoty życzy nam powodzenia i zapowiada, że pewnie spotkamy się gdzieś na trasie z ekipą na rowerach, którą oni obsługują. Grupa 8 osób na rowerach z pełnym suportem. Fajnie mają!
Docieramy do kolejnego mikroskopijnego domku. Grupa mieści się w ścisku na podwyższeniu, mnie pozostaje kawałek podłogi.
Czekam cierpliwie aż wszyscy się ułożą i wskakuję do śpiwora. Jest zimno, ale przynajmniej nie wieje… zasypiam po chwili…
Dzień 3
Rano minus 7 w chatce, a na zewnątrz minus 20
Domek w którym spaliśmy położony jest nad jeziorem. Niewiele z tego dla nas wynika, bo jezioro jest zamarznięte, i tak trzeba gotować śnieg.
Więc gotujemy. Rano ubieramy się w to co mamy najcieplejszego i po śniadaniu startujemy. Tym razem cały dzień po tafli jeziora. Fajnie, bo idzie się łatwiej i… niefajnie bo widok i marsz dość monotonne. Utarł się taki zwyczaj, że po każdej godzinie marszu stajemy na przerwę. Popijamy herbatkę z termosów i przegryzamy coś słodkiego, najczęściej czekoladę. Tyle czekolady to ja chyba tylko w szczęśliwym dzieciństwie w okresie świąt jadłem, a czuje, że spodnie i tak już luźniejsze. Czas pokaże, że cała wyprawa była turnusem odchudzającym i to bez restrykcji dotyczących słodyczy! Super!
W trakcie dnia kiedy krew zaczyna szybciej krążyć, a organizm się rozgrzewa, kiedy wychodzi słoneczko, a temperatura wzrasta do marnych piętnastu stopni mrozu, zmieniamy zwykle kurtki na lżejsze, a bywa, że ściągamy je jeśli mamy strome podejście, które potrafi nas „zagotować”. Ale nie dziś. Dziś jest płasko i docieramy do domku na końcu jeziora. Domek oznaczony jako Canoe Center. Duży! Może pomieścić kilkanaście osób.
I w domku jakoś cieplej niż na zewnątrz. No jasne! W środku jest piecyk! Ktoś go chyba wczoraj odpalał. Prawdopodobnie nocowała tu załoga Toyoty napotkana po trasie. Mamy piecyk i jest w zasobniku resztka paliwa. Próbujemy odpalić, ale instrukcja obsługi niejasna. Nasze próby spełzają na niczym. Mija godzina i brak efektu. Wreszcie w akcie desperacji po wielu nieudanych próbach odpalenia piecyka wg instrukcji, postępuję po swojemu i wrzucam podpalony gałagan do środka piecyka i… o dziwo działa!
W naszej grupie zapanowuje euforia! Uda nam się wysuszyć to i owo, głównie skarpety, czapki, kominiarki, buffy na szyję, rękawice. To wszystko jest mokre, ale wcale nie od wilgoci ani śniegu, ale od naszego potu, albo wydychanego powietrza, które osiada na ubraniach wsiąka w nie i od razu zamarza.
Poza tym łatwiej zagotować wodę, bo śnieg topimy w dużym garnku na piecyku, a w czajniku robimy tylko wrzątek z wody. Wieczór upływa w miłej atmosferze, tylko Justyna boi się spalin z piecyka, ale samo ciepło przekonuje ją do podjęcia ryzyka.
Kiedy temperatura w domku osiąga zero stopni jest już błogo, a nasze śpiwory okazują się w nocy za ciepłe. Korzystamy z tego, ze jest piecyk, aby zażyć kąpieli, chociaż zapewne inaczej sobie to wyobrażacie. Kąpiel polega bowiem na przetarciu całego ciała chusteczkami nawilżanymi. Nie jest to prysznic, ale w tych warunkach naprawdę efekt jest zadowalający. Kupiłem cała wielką paczkę chusteczek do pielęgnacji niemowląt w markecie w Kangerlussaq i to okazało się błędem. Wszyscy mają małe paczuszki, takie które można upchnąć w kieszeni pod furtką. Są wtedy zawsze ciepłe i zawsze można ich użyć. Ja moje noszę w plecaku i jeśli chcę ich użyć muszę je najpierw rozmrozić, a to niełatwe. Poza tym tych moich chusteczek starczyłoby naszej piątce na całą wyprawę i pewnie jeszcze by zostało bo w sumie to… myjemy się dość rzadko.
W domku zastajemy jeszcze jedno udogodnienie.
Toaleta! Dziewczyny są wniebowzięte, ale… nie jest to taka zwykła toaleta. Jest specjalna, grenlandzka, dostosowana do tutejszych warunków.
Tzn. jest muszla ale montuje się w niej czarny gruby worek i grupa po załatwieniu potrzeb zawiązuje worek i wynosi z zawartością do przeznaczonego do tego kontenera. Nie jest to takie straszne, bo zawartość rano jest już zamarznięta.
W pobliżu domku jak przystało na Canoe Center leżą dwa rozwalone canoe.
Latem musi być tu pięknie. Ech… popłynąć tym jeziorem w canoe wzdłuż brzegu po krystalicznie czystej wodzie, która nadaje się do picia bezpośrednio z jeziora bez przegotowania. Rozmarzyłem się…
A ja tymczasem dałem się namówić na łażenie po mrozie, po zamarzniętym jeziorze i jedzenie śniegu, kiedy chce mi się pić…
Dzień 4
Rano w Canoe Center przy piecyku jest kilka stopni na plusie.
Piecyk chodził całą noc. Pierwszy raz budzimy się rano z dodatnią temperaturą w domku. Udało się wysuszyć kilka rzeczy. Za to na dworze poniżej minus 30tu.
Zagotowanie wody i śniadanie idzie niezwykle sprawnie i wkrótce ruszamy.
Mapa mówi nam, że kolejny domek leży na wzgórzu. Z dala od jeziora. To oznacza, ze zapewne omija go zimowy szlak wytyczony przez miejscowych myśliwych skuterami śnieżnymi. A zatem będzie tam trudno dotrzeć. Ale próbujemy. Po drodze wydaje się, że ktoś pojechał w kierunku tego domku i kiedy schodzimy z jeziora, zakładamy rakiety śnieżne i ruszamy w kierunku domku zawodzi nas intuicja i ślad skutera po chwili skręca ostro w zupełnie innym kierunku, a my próbujemy przedzierać się na azymut. Głęboki śnieg, nawiane zaspy, nierówności terenu i wystające skały zniechęcają część ekipy. Pewnie damy radę, ale dotrzemy bardzo późno i w dodatku krańcowo wyczerpani. Po krótkiej sprzeczce, kiedy zostaję obarczony odpowiedzialnością za pchanie się „w paszczę niedźwiedzia polarnego” czyli niepotrzebne ryzyko, podejmujemy decyzje o odwrocie. Kolejna godzinę zajmuje nam powrót na taflę jeziora. Tam rozbijamy namioty.
Czyli pierwsza noc w namiotach. Co ciekawe zimno bardzo dało się we znaki namiotowi Michała. Nie da się go rozłożyć. Cały materiał jakby się skurczył i namiot jest za mały w stosunku do napinających go pałąków. Za to gumy które ściągają pałąki rozlazły się na mrozie i także nie spełniają swojej funkcji.
Kombinujemy z naciągami, sznurkami i itp., ale jest minus 32 stopnie. W rękawiczkach trudno coś zrobić, a bez nich ręce grabieją w ciągu minuty.
Nie tylko my mamy problemy z zimnem. Janusz jest poważnie zaniepokojony nosem Justyny. Jest w kolorze śniegu! Wygląda na odmrożony! Justyna szybko go rozgrzewa, ale będzie musiała od tej pory bardzo uważać.
Z Michałem w końcu pokonujemy trudności i rozbijamy namiot. Pompujemy materace, wyciągamy śpiwory. Janusz, który rozłożył namiot godzinę przed nami gotuje już śnieg, ale idzie to opornie, bo kuchenka zaczyna szwankować. Trwa to długo, a my się szybko wychładzamy.
W końcu każdemu udaje się zjeść Liofilizat i wypić kubek herbaty.
Szybko wskazujemy w śpiwory i nagrzewamy się.
Spanie przerywane. Słychać pękający na jeziorze lód, który brzmi jak stłumiony grzmot. Michałowi zaś przeszkadza w spaniu warczenie psa. Nie dowierzam i nasłuchuję skąd ten pies co warczy? Wkrótce rozpoznaję, że to pochrapywanie Janusza z sąsiedniego namiotu.
W nocy budzi mnie jeszcze później „siku”, ale przez godzinę leżę i planuje krok po kroku jak to zrobić. Gdzie mam buty, jak szybko sięgnąć po kurtkę, po której stronie zamek błyskawiczny. W mojej głowie powstaje szczegółowy scenariusz jak dopracowany do perfekcji plan napadu na bank. Wszystko po to, żeby trwało to jak najkrócej. W końcu zbieram się na odwagę, robię to tak szybko jak to jest możliwe i przed upływem minuty jestem z powrotem w śpiworze. Uff….
Dzień 5
Przez noc nieco się ociepla i rano o 7mej jest minus 20 stopni.
Wstajemy i zwijamy obóz. Gotowanie śniegu idzie coraz oporniej. Kuchenka zaczyna mocno szwankować, co rodzi uzasadnione obawy, bo jesteśmy dopiero w połowie trasy. Co będzie jeśli odmówi posłuszeństwa? Bez niej raczej nie damy rady.
Podczas gdy na zmianę gotujemy śnieg reszta ekipy jest cały czas w ruchu. Bezruch oznacza dotkliwe zimno. Nie da się stać w miejscu. O siedzeniu można zapomnieć. Zjadamy ciepłe śniadanie ale udaje się zaparzyć tylko dwa termosy herbaty na naszą piątkę. To zdecydowanie za mało. Podczas przerw na picie dorzucamy śniegu do kubków, aby każdy z nas przyjął stosowną ilość płynu. Wbrew pozorom wcale nietrudno się odwodnić w tych warunkach.
Janusz przypomina nam kluczową zasadę medycyny arktycznej; „Jeśli ciemny jest Twój mocz, wkrótce stracisz całą moc!”
Na szczęście kolor śniegu po sikaniu od razu zdradza poziom naszego nawodnienia
Trasa opuszcza jezioro i do następnego domku prowadzi nas długie i miejscami bardzo ciężkie podejście. Jest jednak tak zimno, że nawet na podejściach nie zmieniam kurtki. Za to widoki są przepiękne. Robimy dużo zdjęć. Mija nas psi zaprzęg i kilka skuterów. Wszyscy się pozdrawiają. W interiorze to norma, bo w Sisimut i jego pobliżu już niekoniecznie.
Docieramy do kolejnego domku i tu niespodzianka. Nie jesteśmy sami! Chwilę przed nami dotarł tam Kanadyjczyk, który pokonuje tę samą trasę samotnie tyle, że w przeciwnym kierunku. Wymieniamy doświadczenia. Kolega nie potrafi odpalić piecyka, więc pokazuje mu co i jak i po chwili wspólnie gotujemy śnieg. Tzn. jednak bardziej on gotuje, bo nasza kuchenka padła zupełnie…
Pożyczamy kuchenkę od niego i bierzemy się za remont naszej. Ponieważ Kanadyjczyk ma dokładnie taką samą to łatwo nam porównać stan elementów i zobaczyć co szwankuje.
Problemem okazuje się być nie dysza, a zawór, który nie przepuszcza paliwa. Operacja uzdatniania kuchenki kończy się sukcesem i rano mamy już w pełni sprawny sprzęt gotujący!
Dzień 6
Kanadyjczyk pierwszy się zbiera. Widać, że jest świetnie przygotowany sprzętowo i mentalnie. Na pożegnanie mówimy mu: Good bye, and good luck!
Na dworze minus 20 stopni a na początek mamy długie ciężkie podejście
Jakoś coraz trudniej nam się z rana rozgrzać. Trwa to coraz dłużej.
Dzisiaj długi odcinek. Mijamy mostek, którym trasa prowadzi latem. Teraz zimą spokojnie możemy iść dołem po zamarzniętym szlaku.
Otaczają, a wręcz osaczają nas coraz piękniejsze „okoliczności przyrody”
Nasi zapaleni fotograficy zostają często w tyle.
Na koniec znowu ciężkie podejście. Naprawdę nie spodziewałem się, że na tej Grenlandii jest tak nierówno! Znajdujemy domek, na wzgórzu z bajecznym wprost widokiem na jezioro, oraz z piecykiem, ale bezużytecznym. Nie ma w nim paliwa. Według informacji, które Michał zgromadził przed wyprawą, gdzieś w okolicy powinien być drugi domek. Zostawiam grupę i swoje sanie i ruszam na rozpoznanie. Znajduję drugi domek ponad kilometr dalej w dole przy jeziorze.
Widok równie niesamowity, za to domek jest większy, ma piecyk z paliwem oraz toaletę!
Ktoś tu niedawno był. Znajduję wiszącą na wieszaku bluzę. Fajny polar odruchowo sięgam, żeby obejrzeć wyczuwam że w kieszeni jest jakaś książeczka. Sprawdzam. Ktoś zostawił, chyba zapomniał bluzę z paszportem. Grenlandzkim, więc miejscowy. No cóż. Nie weźmiemy jej, bo nie wiadomo w jakim kierunku pojechał, czy wie, że zostawił, czy wróci? Zamiast pomóc możemy tylko bardziej namieszać.
Wracam po moją kompanię. Czyli dzisiaj nadrobię w stosunku do reszty kilka kilometrów. Nie szkodzi. Grupa cieszy się na wieść o domku z piecykiem.
Docieramy tam wszyscy. Na stole stoi butelka z resztką rumu na dnie. Zadawalamy się powąchaniem rumu przy piciu herbaty.
Zmęczenie daje się jednak we znaki i szybko idziemy spać.
Dzień 7
Temperatura w chatce do rana nie dobija do 10ciu stopni, za to na dworze jest minus 34
Wstajemy wcześniej
Rano w drugiej zimnej sali przecieram całe ciało chusteczkami mokrym. Od razu lepiej. Zmieniam w końcu koszulkę termoaktywna i getry.
Gotowi jesteśmy już o 8.20 ale ruszamy o 9tej, żeby nie było za zimno. Zaczynamy po zamarzniętym jeziorze ok 3 km. Potem podejście. Niezbyt strome ale ciągnie się w nieskończoność. Na podejściu zapociłem się i ja i Michał. Gubię rękawiczkę na śniegu, ale nie mogę odżałować straty i wracam się po nią.
Przebieram spodnie z narciarskich na trekingowe. Będzie mi w nich za zimno, ale lepsze to niż się pocić na podejściu. Trasa wiedzie nas piękną doliną rzeki. Jest malowniczo i na szczęście w dół. Robimy dużo zdjęć. Na zjeździe Michał używa ciągniętych sanek do zjazdu. Siada na sankach i zostawia wszystkich daleko w tyle. Justyna robi to samo. Janusz z Anią rezygnują ze zjazdów, bo mają w sankach aparaty fotograficzne i boją się je uszkodzić. Ja muszę zrezygnować ze zjazdu, bo mam ten przeklęty kanister i przez niego nijak nie mogę usiąść na sankach.
Na koniec Michał odbija w prawo szukając domku. My idziemy dalej przetartym szlakiem po skuterach. Michał znajduje domek. Ale idąc po szlaku zapada się po kolana. My musimy się wrócić kawałek bo nie damy rady podejść.
Sukces. W domku jest piecyk i paliwo. Gotujemy śnieg, losujemy łóżka. Jest fajnie.
W nocy piecyk szwankuje. Kończy się w nim paliwo i mamy kilkanaście stopni na minusie. Na szczęście dla mnie tego dnia użyłem, nie po raz pierwszy zresztą bardzo prostego wynalazku jakim jest termofor. Zalany czajnikiem gorącej wody i wrzucony do śpiwora znacząco podnosi komfort spania w ujemnych temperaturach, a rano można wykorzystać tę wodę na zaparzenie herbaty lub liofilizatu. Nie trzeba już topić śniegu, co jest bardzo powolnym procesem. Chociaż jak twierdzi Janusz gotowanie śniegu doprowadziliśmy do takiej perfekcji, że moglibyśmy uczyć tego Magdę Gessler.
Dzień 8
Na dworze rano poniżej minus 30 stopni mrozu. W domku tylko minus 15
Rano przy śniadaniu dyskusja.
Pytanie: Czym się różni podróżnik od turysty. Otóż podróżnik… śmierdzi.
Ósmego dnia wędrówki zdecydowanie czujemy się… podróżnikami.
Janusz wstał jak zwykle pierwszy. Odpalił kuchenkę i gotuje śnieg. Dzięki temu w małym domku jest nieco ciepłej, a raczej nieco mniej zimno.
Na zewnątrz mocno wieje, więc zaczynamy grubo odziani.
Ruszamy doliną rzeki. Idziemy w odstępach. Każdy sam mierzy się z Grenlandią i własnymi myślami. Współczesny człowiek nie jest przyzwyczajony do tylu dni na pustkowiu, bez Internetu! Idziemy śladem przetartym przez skuter śnieżny, jednak ślady skutera kończą się na zamarzniętej rzece. Wchodzimy na nią z Michałem, ale lód zaczyna pękać. Wycofujemy się i obchodzimy strumień brzegiem. Od tej pory zawsze zwracamy uwagę na lód na który wchodzimy.
Z każdym dniem coraz trudniej jest mi się rozgrzać podczas marszu.
Michał zostaje w tyle. Próbuje złapie sygnał telefonem satelitarnym. Ciągle nie mamy noclegu w Sisimut, a poza tym musi wysłać smsa do centrum dowodzenia i rozdziału informacji, który prowadzi jego żona Marta i informuje naszych bliskich o tym co się z nami dzieje. Dzięki wielkie Marto!
Po drodze coraz więcej skuterów. To oznacza, że Sisimut blisko.
Docieramy do domku, ale za chwilę dojeżdża tam człowiek na skuterze śnieżnym.
Mówi, że za godzinę dojedzie grupa na fatbikeach. W sumie 10 osób.
Konsternacja jak się zmieścimy. Grupa dyskutuje co robić. W sumie dotarliśmy tu pierwsi i nikt nie może nas stąd wyrzucić, ale wizja 15tu osób gnieżdżących się w tych warunkach mnie osobiście przeraża.
Ja jestem za dalszą drogą. Ogrzewamy się trochę i decydujemy na próbę dojścia do kolejnego małego domku, bez ogrzewania, ale poza utartym szlakiem.
Przybijamy piątkę z rowerzystami, którzy dojeżdżają do domku, w którym organizator już rozpala piecyk i rozpakowuje ich bagaże.
My zakładamy rakiety i ruszamy. Mocno wieje i mamy przed sobą długie podejście. Sanie bardzo ciążą, bo jesteśmy już mocno zmęczeni.
Zapadamy się w śniegu. Słaba widoczność. Efekt jak na pustyni. Nie wiesz gdzie płasko, a gdzie uskok. Raz zatrzymuję się nad samym skrajem przepaści, a raz spadam 3 metry w dół zupełnie się tego nie spodziewając.
Za to domek mamy w zasięgu wzroku, choć wciąż jeszcze bardzo odległy.
Umiejscowiony jest na samym szczycie wzniesienia i przypięty solidnymi linami do litej skały. Strasznie tu wieje. W domku mimo zamkniętych drzwi wiatr hula jak zły.
Na dworze załatwienie potrzeb fizjologicznych to naprawdę wyzwanie.
Nagrodą za trud dotarcia do tego domku jest… nowiutki piecyk zainstalowany w nim i chyba jeszcze nieużywany. W przewodniku ten domek opisany był jako pozbawiony ogrzewania, a tu… proszę! Ponieważ jutro ostatni dzień marszu, napełniamy paliwem naszą kuchenkę, a resztę paliwa wlewamy do piecyka.
Jednak mimo grzania, przez hulający wiatr temperatura w domku nie różni się od tej na zewnątrz. Podejmujemy kolektywnie ustalenia. Za chwilę wszyscy na zewnątrz na siku, a potem uszczelniamy drzwi i do rana posługujemy się zaimprowizowanym nocnikiem. Jak postanowili, tak zrobili, i nad ranem temperatura W domku przekroczyła 10 stopni Celsjusza!
Leżąc już w śpiworach dyskutujemy o naszej wędrówce, o tym, że jutro dotrzemy już do Sisimut i, że to w zasadzie koniec naszej włóczęgi. Trudy wędrówki i jedzenie liofilizatów dały się we znaki. Marzymy o normalnym jedzeniu.
Top listy jedzeniowych zachcianek zajmuje kanapka z żółtym serem i pomidorkiem!
Dzień 9ty
Na dworze rano tylko minus 7 stopni, ale jesteśmy już blisko morza. Blisko Sisimut, a tam w porównaniu do Kangerlussaq temperatury są bardziej wyrównane. Zimą cieplej, latem zimniej.
Postanawiamy nie wracać do przetartego szlaku, tylko skrócić sobie drogę. Dlaczego po raz kolejny popełniamy ten sam błąd?!?!?
Droga okazuje się prawie niemożliwa. Dodatkowo utykamy na zboczu bez możliwości wycofania się. Najgorzej mają dziewczyny. Sanie ciągną je w dół.
Justyna wbija kijki w zbocze i wisi tam czekając na pomoc. Sprowadzam swoje sanie i wracam po nią.
Przypinam jej sanie i sprowadzam, a Justyna schodzi sama. Janusz pomaga w podobny sposób Ani. Za to Michał „Nie bierze jeńców” i nie ogląda się na nas brnie przed siebie, ale także nie unika kłopotów i spada z nawisu śnieżnego kilka metrów w dół na szczęście na puszysty śnieg.
W końcu zmordowani docieramy na poziom zero tj. na zamarznięty fiord. Jest już 12ta, a my mamy jeszcze 16km do Sisimut, nie mamy tam żadnego noclegu, a co gorsza za chwilę przed nami wspinaczka na wysokość 500 metrów na odcinku 2 km!
Nawet nie chce mi się pisać jak umordowało nas to podejście. W zasadzie w jego trakcie cały czas jadłem śnieg, żeby się schłodzić i nawodnić. Trzeba było sobie wzajemnie pomagać. Dość, że gdy dostaliśmy się na najwyższy punkt naszej trasy, zastaliśmy tam mnóstwo ludzi na skuterach śnieżnych. To mieszkańcy Sisimut, którzy wybrali się na niedzielną przejażdżkę na punkt widokowy. Dokładnie tak jak u nas czynią motocykliści. Wcale nie patrzyli na nas z podziwem. Zdecydowanie patrzyli z politowaniem…
Domyślam się, że dziwią się po jaką cholerę wdrapywać się na piechotę pod te górę, albo w ogóle po co leźć na nogach z Kangerlussaq, skoro są tak piękne rącze maszyny jak skutery śnieżne i… wierzcie mi w tym momencie podzielałem ich zdanie w całej rozciągłości.
Popatrzyli, wsiedli na skutery i pojechali do Sisimut, do którego my wlekliśmy się zupełnie wyczerpani jeszcze 3 godziny. Na szczęście było już w dół. Justyna i Michał zjeżdżali dłuższe odcinki na sankach. Ja też przepakowałem w końcu bagaż tak, że mogłem zjeżdżać. Tylko Ania z Januszem nie przekonali się do tego.
Podczas jednego ze zjazdów tracę kontrolę i omal nie zderzam się z jadącym z naprzeciwka skuterem. Na szczęście jego kierowca wykazał się refleksem i zgrabnie mnie ominął.
Docieramy do Sisimut zupełnie wyczerpani.
Na przedmieściach jest dzielnica hodowców psów zaprzęgowych. Wleczemy się dokładnie przez jej środek. Naprawdę robi na nas przygnębiające wrażenie. Wszechobecny smród, mnóstwo psich kup, żółtego śniegu, psy szarpiące się na łańcuchach, ujadające lub wyjące.
Planowaliśmy w Sisimut jazdę psim zaprzęgiem, ale jakoś nam przechodzi ochota po tym widoku.
Za to cudem udaje się nam znaleźć nocleg w hotelu, a w zasadzie w jego piwnicy. Wszystko to dzięki nieocenionej małżonce Michała, Marcie, która z kraju przeczesuje internet, śle maile do Sisimut i ogólnie wywiera presję na Grenlandczyków, aby przyjęli strudzonych wędrowców. Jeszcze raz wielkie dzięki Marto! Nocleg w hotelu jest tylko na dwa dni, ale i tak sukces. Potem coś wykombinujemy.
Jesteśmy szczęśliwi i gratulujemy sobie wzajemnie.
Bierzemy po kolei prysznic, a potem siadamy przy stoliku z piwkiem w ręku. Uff… udało się. Wyszło trochę ponad 200 km wymagającego marszu w 9 dni. Mamy przed sobą jeszcze kilka dni w Sisimut, bo jest niedziela wieczór, a samolot mamy dopiero w piątek rano. Ale wykorzystujemy je jak się da.
Przede wszystkim dzień na regenerację.
Kolejnego dnia zwiedzamy miasteczko. Znajdujemy nowy nocleg w szkole. W Sisimut wszystko nas ciekawi. Małe kolorowe domki, wszak takie łatwiej ogrzać. Po ulicach zasuwają w tą i z powrotem olbrzymie kilkunastotonowe ładowarki, takie jak u nas w kopalni piasku, ale te mają potężne łańcuchy i odgarniają śnieg, a w zasadzie zbierają go na potężne łychy i zwożą na kupy, gdzie jest miejsce. Przy szkołach place zabaw takie bardziej zimowe. Dzieci grają w hokeja, budują igloo albo rzeźbą w śniegu. Zaskakuje duża ilość samochodów. Jest ich zatrzęsienie, a przecież najdłuższy odcinek drogi jakim można pojechać nie przekracza 10 km. Nie ma możliwości przejechania z jednej miejscowości do drugiej bez gąsiennic lub big footów żadne auto nie wydostanie się poza Sisimut.
Na mnie osobiście niesamowite wrażenie robi cmentarz w centrum miasteczka. W nisko położonym punkcie pełny jednakowych białych krzyżyków zbitych z dwóch cienkich deseczek. Żadnych nagrobków, upiększeń. Takie prawdziwe „Memento mori” i dowód że wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi.
Co ciekawe byliśmy świadkami kopania świeżego grobu. Ktoś zapewne odszedł właśnie do „krainy wielkich łowów”. Otóż grobu się nie kopie. Trzeba go po prostu wykuć maszyną do kruszenia betonu w wiecznej zmarzlinie.
Ludzie – ci żywi są ciekawi, przyjaźni, ale nie narzucający się. Na całej Grenlandii mieszka ich 56tys. w Sisimut 5tys. A cały kraj ma ponad 2mln km2. To daje wynik 0,14 człowieka na km2. Zdaje się, że nawet na Saharze gęstość zaludnienia jest większa.
Kolejne dni każdy z nas spędza według własnych preferencji. Ania z Januszem fotografują ptaki z lądu i morza bo zabierają się w rejs z przygodnie spotykanym rybakiem.
Ja zaliczam morsowanie w morzu Labradorskim. Temperatura wody minus 2 stopnie. Asekuruje mnie Michał i Justyna, która z fantazją robi sobie sesję w stroju bikini nad brzegiem morza w śniegu. Z Michałem wybieramy się też raz na trekking, a raz na wymagającą wspinaczkę i zaliczamy zdobycie najwyższej góry w okolicy. Co prawda niecałe 800 metrów, ale trzeba wziąć pod uwagę, że nie leży nawet 2km od morza. Było bardzo stromo i momentami bardzo ciężko, ale widok z góry zdecydowanie wart był wyrzeczeń.
Spotykamy się też z mieszkającym tu od 2006 roku Polakiem Adamem Jarniewskim, autorem książki „Nie mieszkam w igloo”. Adam opowiada nam dużo o kraju, ludziach zwyczajach, kulturze, jak tu trafił i jak żyje.
Bardzo ciekawe spotkanie poszerzające horyzonty. Jak zwykle z podróży przywożę nowe spostrzeżenia lub utwierdzam się w starych. Maszerowanie przez dziki Grenlandzki interior uświadamia jak niewiele potrzeba człowiekowi aby osiągnąć strefę komfortu. Uświadamia też jak bardzo wygodny stał się nasz świat w porównaniu z tym choćby z początku ubiegłego wieku.
Warto sobie o tym od czasu do czasu przypomnieć…
Globo