Ładoga 2003. Wspomnienia z żołnierza i rosyjski off-road
Od kilkunastu kilometrów jedziemy starą, dziurawą drogą przez las, przejeżdżamy rachityczny mostek i jesteśmy u celu. Przed nami plaża jeziora Ładoga. Jeziora, he, he… woda po horyzont, plaża po horyzont – nie do takich jezior jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce.
Wypatrując najlepszego miejsca na obozowisko, jedźmy wzdłuż brzegu jeszcze chwilę. W pewnym momencie, na skraju lasu tuż na wodą dostrzegamy małą chatkę. Właściwie to barak zrobiony pospiesznie ze starej blachy i przykryty nie wiadomo, czym. Obok, na rozpiętych sznurkach suszą się ryby, jest mały stół i ława zrobione z desek, wśród tego wszystkiego krząta się człowiek. Przejeżdżamy wolno w odległości kilkudziesięciu metrów. Pozdrawiamy go, on macha do nas. Jedziemy jeszcze kawałek i, widząc niewielką, lecz ładną, polankę, postanawiamy na niej rozbić nasze namioty.
Kolejne kilka godzin upływa na rozbijaniu obozu, przygotowaniu obiadu, posprzątaniu samochodu po kilkudniowej podróży. Siedzimy, gadamy, jednakże mnie ciągnie, aby poznać naszego sąsiada-rybaka. Biorę „coś”, co może pomóc w przywitaniu, i udaje się na towarzyską pogawędkę.
Wspomnienia wojenne
Początkowo chciałem po prostu przywitać się, wymienić kilka kurtuazyjnych zdań. Jednakże ta w założeniu krótka wizyta przerodziła się w wielogodzinną, fascynującą rozmowę. Nasz sąsiad nazywał się Sasza i, sądząc z dalszej opowieści, miał około 35-40 lat. Był prostym rybakiem, który całe lato spędzał nad brzegiem Ładogi, aby to, co złowił, sprzedawać potem w nieodległym mieście. Jednakże historia jego życia i wspomnienia już tak proste nie były. Oto jego opowieść.
Sasza pochodził z Karelii (części Rosji, gdzie leży jezioro Ładoga i która graniczy z Finlandią), w latach 70-tych, jak wszyscy młodzi mężczyźni, został wcielony do Armii Czerwonej. Ponieważ jednak – jak się dowiedziałem – praktyką dowództwa było wysyłanie mieszkańców każdej republiki w odległą część Związku Radzieckiego, Sasza trafił do garnizonu pod Moskwą. W parę tygodni po rozpoczęciu służby całą grupę z poboru zapakowano do samolotu, nie mówiąc, gdzie lecą. Saszę zdziwiło, że w czasie wsiadania na pokład zabrano im wszelką broń, łącznie z bagnetami czy nożami. Szybko miał przekonać się, dlaczego…
W połowie już bardzo długiego lotu, kiedy oficerowie dobrze sobie popili, zaczęli pokrzykiwać do „młodych”: „No, uże wy wsie pogibli! My letim w Afganistan!”. Szybko okazało się, dlaczego odebrano im broń – dowódcy obawiali się buntu, który mógł wybuchnąć na pokładzie po przekazaniu takiej informacji.
Sasza opowiadał dalej. „Wszyscy strasznie się baliśmy, byliśmy bardzo młodymi chłopakami z wiosek. Afganistan znaliśmy tylko z opowieści. W trakcie lotu słyszeliśmy huk wystrzałów, nie wiedzieliśmy, czy strzelają do nas, ale nerwowe napięcie na pokładzie sięgnęło zenitu.
Po wylądowaniu w środku nocy wszystkich nas krzykami i popychaniem przepędzono do podstawionych ciężarówek i przewieziono do bazy. Kolejnego dnia oddano nam broń, a mnie skierowano do pilnowania obozu. Na warcie spędziłem dwa dni. Po skończonej służbie kazano mi pójść do magazynu po nowe magazynki. Zupełnie tego nie rozumiałem – po co nowe magazynki, skoro te, które mam, są pełne? Dopiero, gdy dostałem nowe, zrozumiałem, że na warcie stałem ze ślepakami! Chodziło o to, abym nie zrobił czegoś głupiego. A to że w razie jakiegokolwiek ataku nie mógł bym się bronić – nikogo nie interesowało.
Sasza opowiadał jeszcze, jak się czuł po powrocie do domu, gdzie teraz mieszka, jak mu się żyje. Jednakże na każde moje pytanie dotyczące Afganistanu odmawiał odpowiedzi. Mówił po prostu krótko „nielzja”.
Nasza rozmowa trwała dobre parę godzin. W jej trakcie, po raz pierwszy w życiu jadłem najprostszą zupę po słońcem – uchę. Woda zaczerpnięta z pobliskiego jeziora, kilka obranych ziemniaków, głowy ryb, trochę soli. Wszystko gotowane nad ogniskiem w jednym dużym garnku. Mało wyszukane, za to pyszne.
Off-road nad jeziorem
Podczas przygotowań do naszego wyjazdu nad Ładogę od chłopaków z LandLovers dostaliśmy namiary na Polaka od lat mieszkającego w St.Petersburgu. Dzięki niemu otrzymaliśmy z kolei zaproszenie do odwiedzenia rajdu off-roadowego odbywającego się właśnie nad tym jeziorem. Nie była to osławiona Ładoga Trophy, ale nawet krótszy, tutejszy rajd robi kolosalne wrażenie.
Nie byliśmy pełnoprawnymi uczestnikami rajdu, a zaledwie – jakby to określić? – „obserwatorami”, nie przeszkodziło nam to jednak w przejechaniu kilku dojazdówek i zaliczeniu kilku kolejnych prób. Trochę to było zabawne – polska Dyskoteka załadowana po dach z dwójką dzieci na pokładzie podczas rosyjskiego rajdu terenowego. Mniej zabawne było, gdy na jednej z przepraw poległa nasza wyciągarka. Zmusiło nas to szybkiego powrotu do bazy i próby jej reanimacji. Monika z dziećmi zajęła się obozowiskiem, a ja dzielnie przystąpiłem do wymontowania 50-kilogramowej Husky z samochodu. Nie minęła chwila, a z pomocą pospieszyli mechanicy z różnych teamów startujących w rajdzie. Wspólnymi siłami wyciągnęliśmy Huskiego z mojego samochodu, zatargaliśmy go do 3-osiowego KAMAZa, który był zapleczem serwisowym jednej z załóg, i w ciągu kolejnej godziny przywróciliśmy go do życia. Dlaczego o tym piszę? Nie dlatego, żeby się chwalić, że umiem odkręcić kilka śrub. Piszę o tym, ponieważ życzliwość i wsparcie, jakie nasza rodzina otrzymała od naszych „braci Słowian”, była olbrzymia. Podczas, gdy faceci walczyli z żelastwem, Mateusz i Ada bawili się z rosyjskimi rówieśnikami, a Monika, wspólne z innymi dorosłymi, spędzała czas przy ognisku. I wszystko to stało się podczas ledwie jednego czy dwóch dni spędzonych w bazie jednego tylko rajdu, gdzie byliśmy raptem widzami. Niech politycy mówią, co chcą; moim zdaniem człowiek z człowiekiem zawsze się dogada… Szczególnie, gdy każdy mówi w swoim języku, a i tak wzajemnie się rozumieją.
Dla takich wspomnień warto jeździć po świecie i obcować z ludźmi!